środa, 10 sierpnia 2011

Eksperymentalne WicInO VI


Tym co w jakiś sposób napędza naszą cywilizację naprzód są z całą pewnością eksperymenty. Bo gdyby nie eksperymenty (pomińmy już czy udane czy nie, ile szczurów zginęło, a ilu ludzi trzepnął piorun) to ciągle stalibyśmy w miejscu. A ja gdyby nie eksperymenty i odkrycia z przeszłości pewnie teraz siedziałbym pisząc na maszynie, albo piórem po papierze, a może jeszcze lepiej stukał bym dłutkiem w korze drzewa żeby wyryć ten tekst i to nie przy świetle żarówki, a przy płomieniu ogniska. Tak więc eksperymentowanie jest potrzebne i to w każdym obszarze działalności człowieka. Nawet w InO. Tak się właśnie składa, że tydzień temu czterech robali było świadkami takiego właśnie inowskiego eksperymentu. Świadkami to nawet za mało powiedziane bo my byliśmy uczestnikami tej niecodziennej imprezy.

Jest szalony pomysł, szczury doświadczalne są, inne obiekty badań również istnieją. Eksperyment o nazwie WicInO VI jest gotowy do realizacji.

Na czym ów eksperyment inowski polegał i jak to WicInO wyglądało? Całkowicie inaczej niż reszta imprez w LATInO, zupełnie odmiennie od wcześniejszych edycji WicInO. Przede wszystkim była to impreza zamknięta dla zaledwie kilku osób. Tutaj za przygotowanie etapów odpowiadali bowiem... sami uczestnicy. W skrócie wyglądało to tak: Były dwie drużyny - 3-osobowa ekipa Lukspolu oraz my robale. Oprócz nas również główni organizatorzy czyli Witkowscy brothers. Zadaniem każdej ekipy (również głównych orgów) było przygotowanie etapu. Tak więc byliśmy na marszu, który w jakiejś części sami organizowaliśmy. Tego to jeszcze nie było!

Impreza zaczęła się w poniedziałek wieczór. Udało nam się dotrzeć do Rytla skąd odebrał nas Wicia swoim samochodem-transformersem. Po drodze zgubiliśmy jakąś część ale gaz działał, hamulce też więc widocznie była to jakaś mało potrzebna część. W częściowej fazie rozkładu pojazdu dotarliśmy do Raciąża. Wioska to była letniskowa i bardzo sympatyczna, a miejsce w którym mieściła się baza imprezy to uwaga, uwaga wspaniały domek letniskowy rodziny Witkowskich! Poczuliśmy się jak na prawdziwych wakacjach i to takich nie last minute tylko takich wypasionych bo takich luksusów to nikt z nas się nie spodziewał. Muszę to napisać pogrubioną czcionką - to była najlepsza baza w historii LATInO! (zapewniałem o tym na rozpoczęciu jak i zakończeniu i słowa dotrzymuję). Klimaty bardzo letniskowe, w środku był nawet tv, w którym leciały na okrągło videoklipy ze striptizem i podkładem muzycznym (czyt. Viva music). No i mieliśmy swój własny pokój na poddaszu! Powtarzam jeszcze raz - pełen luksus!!!
Kiedy już ochłonęliśmy, pośmieliśmy się z tego i owego to wtedy nastąpiło oficjalne rozpoczęcie, na którym Wicia opisał zasady. Wylosowaliśmy też tereny na których my będziemy robić swoje etapy. Wybraliśmy keywordsy czyli słowa klucze, które mieliśmy jakoś wpasować w nasze etapy, w jakikolwiek sposób. Keywordsy były następujące: Galwanizacja, kultywator, bumbałasandał. Chyba domyślacie się, który był nasz.

Jakiś czas po rozpoczęciu ruszyliśmy na etap nocny przygotowany przez Wicia Bros. Domyślałem się, że będzie lajtowo więc wczułem się w wakacyjną aurę i założyłem krótkie spodenki. Niedługo potem w trasie przekonałem się o tym jak wielkim było to błędem. Bo najpierw wszystko było pikuś i szło jak po maśle, po drodze znaleźliśmy nawet kesza, potem szukaliśmy następnego ale nic z tego nie wyszło. Zgubiliśmy się. Moja latarka świeciła chyba tylko dlatego bo od szkiełka odbijał się blask księżyca. Dziewczyny pytały się mnie "Dżeki czemu nie włączasz latarki?" na co ja "przecież cały czas jest włączona..." No i jak tu się nie zgubić w takim wypadku? To było nieuniknione. Po jakimś czasie postanowiliśmy więc wracać do bazy ale ugrzęźliśmy w jakichś szachrajach i przede wszystkim pokrzywach. A ja w krótkich spodenkach. Nawkurzałem się tam jak smok, a na sam koniec po wyjściu z tych pokrzyw moje nogi wyglądały jak czerwona folia bąbelkowa. To była kuracja pokrzywowa.

Po przyjściu mieliśmy czas na tworzenie swoich etapów tzn przygotowanie map i całej koncepcji etapu. Ale my trochę posiedzieliśmy i poszliśmy spać. Nazajutrz wstaliśmy (druga ekipa, strasznie ambitna, już kończyła swoją mapkę), a my myśleliśmy jakby to tu zrobić? No i poszliśmy na zakupy, żeby trochę przewietrzyć umysły. Wróciliśmy, zjedliśmy no i przynajmniej się najedliśmy a mapki jak nie było tak nie było. Potem zaczęliśmy robić, a w zasadzie to najwięcej robiła Beata no i Gosia. Ja leżałem na kanapie, a Zidek się kręcił. Po jakimś czasie mapka powstała, a my ruszyliśmy budować nasz etap.

Słońce grzało w czachę jak mało kiedy tego lata. Jak na złość. A nam się nic nie chciało więc postanowiliśmy zrobić ten etap jak najbardziej lajtowo. Nie z uwagi na uczestników ale z tego względu, że nam się zwyczajnie nie chciało. A przed nami jeszcze dwa etapy... ho ho. Dość hardkorowo.

Jakoś ten nasz etap przygotowaliśmy. Z oporami wieszaliśmy punkty bo pełno tam było krzakorów, a nikomu się wchodzić nie chciało. Ale jakoś odpękaliśmy ten etap.

Jak wróciliśmy to ja rzuciłem się znowu na jedzenie, a reszta ekipy robiła mapki. I nawet nieźle to wyszło, w tak krótkim czasie to był wyczyn. Całą mapkę obrysowaliśmy jakimiś malunami przedstawiającymi bumbałesandała, galwanizację oraz kultywatora. W sumie to były trochę bez sensu te rysunki ale taka była nasza koncepcja. Czas na przygotowanie etapów minął. Dawało się wyczuć zmęczenie wszystkich a był to na dobrą sprawę początek bo teraz trzeba było na te etapy iść!

Na pierwszy rzut ognia etap braci. Dobrze, że był krótki i lajtowy. Zrobiliśmy go bez problemu, prowadziła Beata. Gosia zaczęła zbierać grzyby.

Zaraz po tym etap drugi przygotowany przez lukspolowców. Ci to zaszaleli i przygotowali nam prawdziwą rzeźnię z jakimiś figurkami zamiast mapki, taki mały kosmos na mapie. Wiedzieliśmy już po pierwszym kontakcie wzrokowym, że nie jesteśmy wystarczająco zmotywowani żeby temu podołać. Znaleźliśmy tylko kilka PK i jakoś przyszwędaliśmy się na metę. Dziewczyny bardziej skupiły się na zbieraniu grzybów. Trochę nam było żal chłopaków bo tak solidnie przygotowali ten etap, a my sobie na nim po prostu bąbelkowaliśmy. To był chyba największy minus tej całej imprezy. Tworzenie mapy, budowa etapu, pójście na dwa etapy to chyba jednak za dużo jak na jeden dzień tym bardziej, że pogoda bardziej zachęcała do pójścia na plażę i robienie babek z piasku niż latanie po lesie pełnym robactwa i szachrajstwa. Ale co by nie mówić tacy wariaci jak my, lukspol i wicie jednak się znaleźli!

Pomimo, że na etapie drugim bardziej skupiliśmy się na grzybach niż na mapie to i tak rywalizacja była zacięta bowiem my mieliśmy punktów karnych 1500 ileś, a Wicie tylko trochę więcej. Zadecydowało zaledwie kilka punkcików!

Potem nadszedł etap trzeci, a było już dość późno i mało komu się chciało. Chociaż Wicie i tak zaszaleli bo gdzie oni się szwędali to chyba nawet najlepszy GPS by tego nie dał rady zarejestrować. Ale w końcu przyszli. Druga ekipa nie miała wielkich problemów i na szczęście pozbierała za nas lampiony bo nam się już nie chciało. Ostatni etap jakoś wszyscy przeżyliśmy i zrobiło się ciemno więc pora wracać do domu.

A tam grill, kęłbachy, jakaś popitka, trochę odsapki i nocna libacja do samego rana. I to cały czas w rytmach muzycznej Vivy. Gra w karty, układanie domków z kart i takie tam inne zabawy. No i zakończenie rzecz jasna. Przedtem nawzajem oceniliśmy swoje imprezy ale i tak było jasne jakie będą wyniki. Wygrali lukspolowcy, my byliśmy drudzy. W nagrodę pocieszenia dostaliśmy taką fajną statuetkę od lukspolu no i fajne lansiarskie gadżety od Wici - breloki kompasy! Ale to jeszcze nie był koniec imprezy bo teraz trwała tzw impreza integracyjna, a że wszyscy i tak byli już dawno ze sobą zintegrowani to było wesoło. Ja po jakimś czasie poszedłem spać, a reszta dalej rypała w karty. Chyba do piątej rano. W tej grze największym asem okazał się Fidur, który wymiatał tam jak Wielki Szu w tym starym filmie.

Następnego ranka pożegnaliśmy się. Wszyscy ledwo żywi, zaspani i połamani od tego buszowania po lesie. Wicia odwiózł nas swoją karetą (skoro już tak jesteśmy przy karcianych klimatach) na pociąg do Rytla. Tak dobiegło końca eksperymentalne WicInO.
Czy był to eksperyment udany? Jak na moje to tak bo od tego właśnie jest LATInO żeby próbować innych rzeczy i rozwiązań, a tutaj tak właśnie było. Pomysł był dość nowatorski i ciekawy choć może nie do końca się sprawdził ale to chyba przez zbyt wielkie natężenie pracy wokół tego wszystkiego. Tak jak wcześniej pisałem - jeden dzień, zrobienie map, przygotowanie etapu, rozwieszenie PK, start w dwóch etapach. To dość sporo. Tak więc ten eksperyment daje do myślenia. Ale nie samym InO człowiek żyje, jak dla nas robali najważniejsza w VI WicInO była wariacyjna atmosfera, która utrzymywała się praktycznie cały czas. Klima w bazie była pierwszorzędna ale tutaj po prostu nie mogło być inaczej bo było dużo śmiechu i dużo gwizdu. Pod względem wariacyjnym to ten eksperyment zdecydowanie doprowadzał do wielu wybuchów - a były to wybuchy śmiechu.

I za tą wesołą trzydniową zabawę wielkie dzięki panowie! My robale świetnie się bawiliśmy!

A zdjęcia są tutaj.

0 komentarze :

Prześlij komentarz

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets