czwartek, 11 sierpnia 2011

Wormsy autostopem przez Europę cz.15


Teraz pewnie tym tekstem zaskoczę wszystkich odwiedzających (a przede wszystkim czytających) tego bloga i wrzucę tutaj kolejną część relacji z naszego zeszłorocznego Eurotripu. Sprawdziły się słowa Czępy, który mówił że ja przez rok tego nie dokończę. Bo od tamtej wyprawy minął już prawie rok. Dokładnie rok temu byliśmy właśnie w Słowacji o czym jest właśnie 15 część mojej relacji. Tak sobie ostatnio myślałem, że ja cię minął już rok i wzięło mnie na wspomnienia. Zacisnąłem więc poślady i tak się zmobilizowałem, że postanowiłem dokończyć wreszcie tą relację. Nie mogę tej sprawy zostawić tak niedokończonej! Tak więc oto jest kolejna część robaczej relacji z eurotripu 2010! (Zbliżamy się już do końca, będą jeszcze max 2 części więc myślę, że dam radę to skończyć).

Po części cieszyliśmy się, że jesteśmy już tak daleko. A właściwie to tak blisko powrotu. Ale zarazem ogarnął nas jakiś taki nieopisany smutek, że nasza podróż zbliża się ku końcowi, a pobyt w Słowacji (tak podobnej pod wieloma względami do Polski) jeszcze ten żal pogłębił. Tylko, że nie mieliśmy zamiaru się teraz rozczulać nad tym wszystkim ale nadal korzystać na maksa z naszego Eurotripu! Czasowo wyrobiliśmy się całkiem nieźle. Mieliśmy jeszcze 4 dni na powrót do domu - taki był właśnie nasz limit. A my byliśmy tak blisko Polski. Stwierdziliśmy więc, że skoro już jesteśmy na obrzerzach stolicy naszego sąsiada to wypada tu zajrzeć. Do domu przecież już nie jest wcale tak daleko więc damy radę wrócić na czas. Trochę się ogarnęliśmy na tej stacji i ruszyliśmy na szago przez pola w stronę miasta. W stronę bloków, hałasu i unoszącego się smogu stolicy.

Nie ma to jak ruszyć na miasto przez jakieś pola zarośnięte chwastami. Niby byliśmy na Słowacji ale chwasty tam rosły takie jak w pobliżu Czarnobyla. Trzeba się było jakoś przedrzeć przez tą dżunglę, a był to dopiero początek dzisiejszej tułaczki. Bo po mieście też trochę trzeba połazić i pozwiedzać. Tak więc w końcu trafiliśmy do miasta z tych pól (z dżungli do dżungli). Na zupełne obrzerza, które w zasadzie ciężko nazwać jeszcze miastem. Krajobraz jak w Polsce. Blokowiska, obszczane mury, jakieś psie odchody na trawnikach, które ogrodzone są 40cm kolorowym, metalowym płotkiem. A z koszy na śmieci pięknie wylatywały śmieci i rozlatywały się na wszystkie strony świata. Wypisz wymaluj klima jak w Polsce. Czuliśmy się więc jak u siebie. Tym bardziej, że język Słowacki jak żaden inny chyba jest niezwykle podobny do naszego. Włączyliśmy więc czujność i uważaliśmy na słowa, bo jakby nie było byliśmy tutaj obcy. A skoro tak tutaj "polsko" to i jakieś dresy mogą się tu czaić za rogiem.

I tak kręciliśmy się po okolicy, stale kierując się w pobliże centrum. Ale miny mieliśmy nie tęgie bo tu nie było nic godnego uwagi. Tak jakbyśmy sobie po starogardzie spacerowali i to po takich ulicach raczej cieszących się gorszą sławą. Byliśmy raczej zawiedzeni, że tak oto wygląda stolica. Żeby więc nieco poprawić sobie humory siedliśmy na trawniku przy przystanku autobusowym i zrobiliśmy sobie małą ucztę ku zdziwieniu obecnych tam ludzi. Oczywiście musiał się ktoś do nas przypałętać. Tym razem był to taki dziadzia z czerwonym nosem. Pomyślałem, że to pewnie od vodki czy innych drinków i nie myliłem się bo z daleka było od niego czuć procentami. Stary usłyszał, że my nietutejsi i chyba chciał zaszpanować przed mocherowymi staruszkami albo pokazać młodym yntelygentom że i on potrafi no i zaczął do nas coś nawijać po angielsku. Tłumaczył nam jak dojechać do centrum i był natrętny jak jehowi ale na szczęście zjawił się jego autobus i ten felek musiał zwijać swoje cztery litery. Dokończyliśmy nasze ucztowanie i poszliśmy dalej.

Byliśmy coraz bliżej centrum bo budynki były coraz bardziej zadbane i teraz już w końcu jakoś to wyglądało. Zaczęło się jednak robić szaro na dworzu, a tego starego miasta jak nie było tak nie ma. Doszliśmy jednak do rzeki i to nie byle jakiej bo był to Dunaj. Tak szeroki, że Titanic mógłby tam w poprzek stanąć i by nie przyhaczył o ląd. Ale jednak ta rzeka to jest prawdziwy kolos. Podziwialiśmy ją z takiego mostu i chcieliśmy przez tą rzeczkę przejść no i się nie dało. Przejście było zamknięte. To nas lekko zdeprymowało no bo jak to tak można mosty zamykać? Ale to nic, widzieliśmy że tych mostów jest więcej więc kierowaliśmy się do następnego. Jak się później okazało był cały kawał dalej od tamtego. Zrobiło się już ciemno a nam się nie chciało ale wiedzieliśmy, że po drugiej stronie jest cel naszej dzisiejszej wędrówki więc szliśmy. Po drodze spytaliśmy jakiegoś koksa w pomarańczowym polo jak przejść na drugą stronę. Odpowiedział nam, że mamy kierować się w stronę Ufo. Z początku nie wiedzieliśmy o co kaman bo ten gościu sam wyglądał jak kosmita. Ale potem zobaczyliśmy... że gdzieś nad brzegiem Dunaju wysoko nad ziemią jest sobie ufo. Doszliśmy wreszcie do kolejnego mostu i szliśmy nim cały kawał, a samochody trombiły na nas jeden za drugim. Nie wiedzieliśmy czemu. A kiedy byliśmy już w połowie to wtedy zczailiśmy - to był most udostępniony tylko dla ruchu samochodowego. Chodnik skończył się dokładnie w połowie i tyle było. Kosa się wkurzył. Mnie to jak zwykle rozbawiło. No ale weźcie ile my się tam nałaziliśmy a to jeszcze nie tu. No nie dało się przejść przez tą głupią rzeczkę! To co my mieliśmy tratwę zbudować czy jak?

Wróciliśmy. Postanowiliśmy, że znowu kogoś spytamy. Trafiliśmy do jakiegoś pubu, w którym z miejsca staliśmy się główną atrakcją wieczoru. I tu po raz kolejny odczuliśmy nasze słowiańskie pokrewieństwo z sąsiadami bowiem chyba każdy w tym pubie starał nam się pomóc i objaśnić jak przejść na drugą stronę.

Jednak tamten koks miał rację - trzeba było iść do Ufo. No to fru, idziemy choć już nam się nie chciało. Ale miejsca na nocleg jakoś nie było więc nie mieliśmy wyjścia. Po drodze natknęliśmy się na jeszcze jeden most, który również był zamknięty. No do diabła jasnego. Ja już chciałem skakać przez barierki bo tam był remont ale Kosa mnie powstrzymał. Szliśmy dalej. Wreszcie wyszliśmy na dół, na sam brzeg Dunaju. Tam był taki fajny deptak i taki jakby park czy pas zieleni z drzewkami i ławkami. Fajna klima nawet. Z tego miejsca pięknie było widać pałac królewski po drugiej stronie, oświetlony i w ogóle. Fajnie wyglądał. No i wreszcie byliśmy w pobliżu Ufo! W końcu doszliśmy! Nic nam się już nie chciało więc podeszliśmy pod samo Ufo. To był taki wysoki budynek, ponoć najwyższy w całej Bratysławie, taka wieża widokowa. Chciałem wejść do góry ale trzeba było bulić za bilet i to nie mało więc zrezygnowałem. Z tego miejsca prowadził most (i to tylko dla pieszych i rowerzystów) na drugą stronę miasta. Przeszliśmy nim i byliśmy wreszcie po drugiej stronie Dunaju! Tam okolice były już dużo ładniejsze ale mało nas to wtedy obchodziło bo byliśmy tak zmęczeni tym całodziennym chodzeniem przez mosty i szukaniem tego jednego, jedynego. Na co im tyle mostów jak tylko jednym można przejść? Spytaliśmy jakichś kolesi gdzie tu jest jakaś w miarę bezpieczna miejscówa na nocleg to nas wyśmieli. Kto inny jednak stwierdził, że na tym deptaku po drugiej stronie jest w miarę bezpiecznie. Tam też poszliśmy. Rozbiliśmy namiot pod samym Ufo i odlecieliśmy w błogi świat snów...

cdn...

0 komentarze :

Prześlij komentarz

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets