W nocy z 21 na 22 marca w Bolszewie koło Wejherowa odbyły
się XLI Manewry SKPT – legendarna nocna impreza na orientację.
Zgodnie z wieloletnią tradycją wystartowałem na trasie
ekstremalnej, czyli popularnej E. Nazwa zupełnie jak marka proszku do prania z
czasów siermiężnej komuny. Zresztą i teraz proszek E jest w sprzedaży, tyle, że
w ulepszonej wersji w porównaniu do tej z epoki pustych półek sklepowych (z
wyjątkiem octu, którego było zawsze pod dostatkiem, człowiek mógł sobie dobrze
grochówkę doprawić albo zrobić okład na nogę, nawet gdy jej nie skręcił).
Mniejsza jednak o proszki do prania i inne detergenty.
Ostatnio, co już chyba stało się swoistą tradycją i normą, czy też plamą na
wizerunku, było sporo zawirowań w moim życiu, działo się wiele i bałem się, że
wpłynie to negatywnie na wynik w zawodach. Ot, na przykład trzykrotne skręcenie
kostki, naderwanie więzadła w stopie i tym podobne perturbacje.
Miałem wystartować w zespole z Zidkiem, ale ostatecznie
Zidek się rozchorował i do końca, na gwałt poszukiwałem partnera lub partnerki
na wspólny marsz. Korespondowałem z Pawłem Oleckim, Lucyną Paszek i Szymonem
Kałużyńskim. Paweł ostatecznie zrezygnował, bo, jak to wdzięcznie, i bardzo
lirycznie ujął, przypadła mu rola „dziada ogniskowego”, która to rola, jak
zresztą każdy startujący regularnie w marszach SKPT wie, jest rolą bardzo ważną
i cenioną przez wszystkich uczestników tychże zawodów. Atmosfera Darżlubowego
czy Manewrowego ogniska jest czymś, co bardzo dobrze wpływa na wizerunek całej
imprezy i sprawia, że jest ona namiętnie kochana jak guru sekty Najwyższa
Prawda przez członków sekty Najwyższa Prawda.
Lucyna też wycofała się ze startu ze mną, chyba wystraszona
nieco moimi psychodelicznie entuzjastycznymi uwagami na temat różnych fajnych
bagienek i krzaczorów na trasie, przez które przyjdzie nam się zapewne
przedzierać i może sobie nawet nogi odmrozimy i dostaniemy hipotermii i będzie
co wspominać po latach, gdy już nuda spłynie na nasze posiwiałe głowy jak
białko z rozbitego jaja do patelni. No więc do bazy jechałem w zasadzie z
założeniem, że chyba przyjdzie mi wystartować samemu. Pogodę zapowiadali
upiorną – deszcz, śnieg z deszczem, mgły i temperaturę tuż powyżej zera. Do
tego wietrzysko.
W bazie byłem bardzo wcześnie, gdyż chciałem pomóc nieco
organizatorom w ogarnięciu różnych logistycznych spraw, jak to przynieść ławkę,
przenieś ławkę, powiesić karteczkę z informacją gdzie szatnia i dać strzałkę w
złym kierunku bo mi się wschody z zachodami wiecznie mylą. Takie tam różne
okołostartowe czynności, krótko mówiąc. Trochę pograłem w kosza i piłkę ręczną
ze znajomymi na sali gimnastycznej, co było zupełnie głupie, gdyż jestem świeżo
po naderwaniu więzadła w stopie, no ale jak dostaję piłkę do ręki zachowuję się
jak małe dziecko i mam gdzieś wszelakie zagrożenia.
W końcu jednak położyłem się na sali, żeby nieco się
zdrzemnąć, a była to godzina około 16:00. Zły na siebie z powodu nadwerężania
uszkodzonej stopy bieganiem po boisku do kosza. Stopa zaraz napuchła, ale co
zrobić – klepanie piłki to siła wyższa i żadne kontuzje nie mogą być tu
usprawiedliwieniem do nie grania.
Ostatni tydzień przed zawodami był dla mnie bardzo
pracochłonny, robiłem ulotki i plakaty na Puchar DinO i wiele innych rzeczy,
mało spałem i zwyczajnie brakowało mi snu. Tę godzinkę więc na sali
przedrzemałem i jakoś mnie to zregenerowało. O tyle, o ile. Po piątej powoli
zaczęli pojawiać się znajomi i nie było mowy o dalszym spaniu. Najpierw
przydreptał Karol, potem Gromuś i Staszek Fryca, zaraz za nimi Radek, Rafi,
Mati, Szogun, Piotrek Nowak, Billu i inne osoby z Czerska – znajomi z marszów
PBT. Trzeba było co nieco pogadać. Pogadałem, jak zwykle zacząłem narzekać, że
noga mnie boli i że pewnie słabo mi dziś pójdzie, bo za dużo stresu było ostatnio
u mnie i tak dalej. Krótko mówiąc – zdarta płyta. Kto mnie zna, wie, że w
narzekaniu biję cały świat na głowę.
Miałem 12 minutę startową, czyli start o 18:27. Udałem się
do jadalni orgów i przygotowałem sobie tam herbatkę do termosu. W taki ziąb, jaki
miał być na trasie, herbatka to cenna rzecz.
Przy okazji spotkałem Szymona i zaproponowałem mu wspólny
start. Zgodził się, co mnie ucieszyło! Pierwotnie Szymon miał startować ze
swoją koleżanką na BT, ale ona się wycofała, więc połączyliśmy siły. Samotne
łażenie po nocy, jeszcze w trudnych warunkach pogodowych, potrafi nieźle
człowiekowi krwi napsuć. Przypomina nieco jakby picie do lustra. Demolujesz
sobie zdrowie bez świadków twojej wzniosłej katorgi.
Zaproponowałem jeszcze raz start Lucynie, ale ona stwierdziła,
że jesteśmy dla niej za słabi, więc tu się nie udało powiększyć ekipy. No ale
było nas i tak dwóch i szanse na dobre miejsce znacznie wzrosły, bo Szymon
nawiguje dobrze, jest bardzo odporny na ekstremalne zmęczenie i złe warunki
pogodowe, no i kiedyś samotnie zajął drugie miejsce na trasie Z.
Guzdrałem się przed startem, milion razy sprawdzałem czy
wszystko wsadziłem do plecaka, byłem roztrzepany, kazałem Gromusiowi zadzwonić
do mnie, bo nie mogłem znaleźć komórki, po czym telefon odezwał się z kieszeni
moich spodni.
Znowu jakieś pogaduchy ze znajomymi, krótka narada taktyczna
z Szymonem – stawiamy na nawigację, szczególnie na początku musimy być uważni i
nie biegać. Z bieganiem to poczekajmy może na II połowę trasy, jeśli będziemy
mieli szanse na jakieś sensowne miejsce. No i jeszcze mówię o jednej bardzo
ważnej rzeczy – jeśli nie uda nam się dobrze jakiegoś punktu zlokalizować to
nie kręcimy się jak głupki w kółko tylko bijemy intuicyjnie. Bo potem zabraknie
nam czasu na trasie na ogarnianie dokładne innych punktów.
No więc ruszamy! Dostajemy mapę. Jeszcze nie wychodzimy ze
szkoły. W ciepełku sprawdzamy dojście na PK 1 i PK2. No i od razu Paweł wrzuca
nam na dzień dobry jakieś dwa zupełnie skrajnie psychopatyczne punkty! W środku
wioski przy jakimś gospodarstwie punkt, który z mapy wygląda na trudność
trasy... MT. To na pewno jakiś okropny dziad! Tak od razu wnioskujemy. Musimy
więc być czujni jak ważki, jak to mówi Radek Literski, który na zawodach SKPT
zjadł zęby.
PK 2 wygląda jeszcze gorzej. Punkt na skrzyżowaniu dużych
dróg. Jeśli Paweł dał na trasie E punkt na skrzyżowaniu dróg, to ja już sobie
wyobrażam co to za skrzyżowanie musi być. Buldożery rozjechały teren pod
kopalnię odkrywkową węgla brunatnego tworząc wyrobisko na 100 metrów głębokie i
hałdy na 200 metrów wysokie albo jeszcze co gorszego.
No nic, spokojnie sobie idziemy do PK 1, dokładnie mierzymy
kroki i nabieramy pewności siebie. Jak zwykle gęba mi się nie zamyka. Myślę na
głos. Mam tak, że w życiu ogólnie nic nie mówię albo mówię bardzo mało, a jeśli
mówię, to o pogodzie lub innych podobnie pasjonujących rzeczach, ale na
zawodach sypię jakimiś matematycznymi wyliczeniami i tych cyfr jest bardzo
dużo. Ogólnie jest tam dużo gadaniny o tym jak zaplanować trasę i najść na
kolejne punkty. Czyli na zawodach mam inaczej niż w życiu.
Bijemy w prawo w drogę, odliczamy 175 kroków, dokładnie
patrząc na mapę ile tych kroków musimy odliczyć. Odliczam te 175, na N ma
odchodzić jakaś droga, ale oczywiście jej nie ma, bo wioska się rozbudowała. Posesja
po prawej jest i na płocie wisi sobie zupełnie zasypany śniegiem, ledwie
widoczny, lampion. Bijemy go bez zastanowienia. Okazuje się, że prawie
wszystkie zespoły miały tu PSa...
Na dojściu na PK2 mija nas Karol, który mówi, że na PK 1
wbił jakiś inny lampion, więc się zaraz cieszymy, że główny rywal do zwycięstwa
jest już z jednym Psem w plecy. No ale pierwsza jaskółka nie czyni wiosny. Nie
ma się co podpalać.
Dalej staramy się być bardzo ostrożni i czujni na PK2. Faktycznie Paweł zastawił tu niezłą pułapkę. Pojawia się jakaś zagrodzona posesja, której na mapie nie ma. Jakieś psy wściekle ujadają. Nie ma jednej drogi, drugiej, bardzo dokładnie mierzymy kroki i wbijamy się na N w „naszą” drogę. Teraz odmierzyć 75 metrów, czy może 100 i... no i brzdęk. Droga nagle dziwnie zaczyna się wić, łamie kierunek, pojawiają się dziwne skrzyżowania nie pod takim kątem jak powinny, a na żadnym nie ma żadnego lampionu. Co za dziadostwo, myślę sobie. Zerwali lampion czy co? Wszyscy idą w rozsypkę, błądzą jak dzieci we mgle. Od NW dochodzą do nas Biedak z Anią i też szukają. W końcu ktoś dostrzega jakiś lampion na drzewie, który jak na moje stoi nigdzie, w sensie jest 15 metrów od drogi w lesie, ale przy nim bezpośrednio nie ma żadnej drogi. Nie podoba mi się to, choć wszyscy ten punkt wbijają. Moja wada hiperpoprawności się włącza i mówię do Szymona, że spróbuję osaczyć drania od W. Wracam więc do głównej drogi, zataczam pętlę ze 400 metrów, wycinam azymut z jednego skrzyżowania i wyrzuca mnie jakieś 25 metrów od tego lampionu w środku niczego. No to ja już nie wiem. Szymon gdzieś sobie poszedł, zaczyna się robić mały chaos, ja jeszcze raz chcę sprawdzić tego gagatka. Nie wiem jaki miałem zamiar, ale nawet możliwe, że chciałem ten punkt weryfikować nachodząc na niego z Lęborka. Dziwne rzeczy wyczyniam, zachowuję się jak ostatni ciamciak, okrążam jakieś płoty, sam nie wiem po co. W końcu zmuszam się, aby wrócić do tego lampionu, bo strasznie kusi, aby jednak uderzać na Lębork i stamtąd się namierzać, i wbijamy go. No ale jakieś 20 minut w plecy. Jesteśmy w lesie sami. Wszyscy poszli już do przodu. Jestem zły na siebie ale i tak dobrze, że więcej czasu tam nie zmarnowaliśmy, bo dało się tam i z godzinę błądzić.
Dalej staramy się być bardzo ostrożni i czujni na PK2. Faktycznie Paweł zastawił tu niezłą pułapkę. Pojawia się jakaś zagrodzona posesja, której na mapie nie ma. Jakieś psy wściekle ujadają. Nie ma jednej drogi, drugiej, bardzo dokładnie mierzymy kroki i wbijamy się na N w „naszą” drogę. Teraz odmierzyć 75 metrów, czy może 100 i... no i brzdęk. Droga nagle dziwnie zaczyna się wić, łamie kierunek, pojawiają się dziwne skrzyżowania nie pod takim kątem jak powinny, a na żadnym nie ma żadnego lampionu. Co za dziadostwo, myślę sobie. Zerwali lampion czy co? Wszyscy idą w rozsypkę, błądzą jak dzieci we mgle. Od NW dochodzą do nas Biedak z Anią i też szukają. W końcu ktoś dostrzega jakiś lampion na drzewie, który jak na moje stoi nigdzie, w sensie jest 15 metrów od drogi w lesie, ale przy nim bezpośrednio nie ma żadnej drogi. Nie podoba mi się to, choć wszyscy ten punkt wbijają. Moja wada hiperpoprawności się włącza i mówię do Szymona, że spróbuję osaczyć drania od W. Wracam więc do głównej drogi, zataczam pętlę ze 400 metrów, wycinam azymut z jednego skrzyżowania i wyrzuca mnie jakieś 25 metrów od tego lampionu w środku niczego. No to ja już nie wiem. Szymon gdzieś sobie poszedł, zaczyna się robić mały chaos, ja jeszcze raz chcę sprawdzić tego gagatka. Nie wiem jaki miałem zamiar, ale nawet możliwe, że chciałem ten punkt weryfikować nachodząc na niego z Lęborka. Dziwne rzeczy wyczyniam, zachowuję się jak ostatni ciamciak, okrążam jakieś płoty, sam nie wiem po co. W końcu zmuszam się, aby wrócić do tego lampionu, bo strasznie kusi, aby jednak uderzać na Lębork i stamtąd się namierzać, i wbijamy go. No ale jakieś 20 minut w plecy. Jesteśmy w lesie sami. Wszyscy poszli już do przodu. Jestem zły na siebie ale i tak dobrze, że więcej czasu tam nie zmarnowaliśmy, bo dało się tam i z godzinę błądzić.
Przelot do PK 3 bardzo mi się podoba. Jest bardzo czujny we
wiosce Orle zaraz za mostem nad Redą. Idziemy powoli, drogi tam się dziwnie
układają, kilku z nich nie ma, na zgaszonych latarkach wyczajamy dyskretne,
cichociemne linie energetyczne i bez pudła wbijamy w drogą idącą wzdłuż linii
lasu, inne zespoły dały się tam zgubić. PK 3 nachodzimy bez kłopotu w takiej
niecce, którą stary lis i master nawigacji Jarek Bartczak nazwał muldką – to
terminologia zapożyczona z BnO. Ja coś takiego nazywam po prostu dolinką. Znów włącza mi się bezsensowna
hiperpoprawność, ale z pomocą Szymona przywołuję się do porządku. Chcę liczyć
kroki na wypadek wszelki od przełęczy, ale Szymon słusznie konstatuje, żebym
sobie może lepiej policzył szare komórki w mózgu. Szybciej pójdzie.
Lecimy dalej do PK4. Tutaj jesteśmy uważni, schodzimy ze wzgórza na pole, gdzie okropnie wieje a pod nogami chlupocze jakaś breja, jakby sobie człowiek kartoflankę w talerz nalał. Tyle, że nie w talerz, ale do butów. Droga nam znika, ale w końcu staje się wyraźniejsza i przecina druty energetyczne. To jest nasz punkt ataku. Tu proponuję wziąć punkt po krzyżu. Odmierzam kroki idąc wzdłuż linii na północ do przecięcia linii z kanałkiem, a potem skręcam na azymut ze 130 i idę wzdłuż kanałku. Chcę dalej kombinować jak koń pod górę, ale Szymon już znalazł punkt i woła na mnie. Szymon brał punkt po ludzku. Zwyczajnie z kroków i najprostszego azymutu. Sprawdzam, czy z miejsca gdzie stoją patrząc na machającego do mnie Szymona azymut i kroki się zgadzają. Się zgadzają, więc wbijamy punkt. Dalej dość proste najście na PK 5 i morale nam idzie do góry, tym bardziej, że nie widzimy żywej duszy wokół. Wielkim urokiem tras E jest ta samotność na trasie. Bardzo szybko zespoły idą w rozsypkę i człowiek może nacieszyć się względnym spokojem w lesie. PK obchodzimy od E po dobrej wyraźnej drożni. Nie chcemy go łapać na wprost, bo to wymagałoby długiego cięcia na azymut po rzeźbie. Komu tam się chce po rzeźbie łazić czujnie jak można dużo leniwiej sobie po drogach pójść, mimo, że te 400 metrów się nadrobi. Przecinka wyprowadza nas na siodło w grani i stąd jest wg mapy jakieś 60 metrów do PK na szczycie. Jak tu popełnić błąd??? No nie da się. Czujność spada mi do poziomu zero i spisuję lampion z jakiegoś pseudoszczytu po odmierzeniu 40 i kilku kroków. Tam dalej teren jakby jeszcze nieco się wznosił, ale kroki są w granicach błędu, więc wpisuję.
Dojście na PK 6 jest proste, nadal po wyraźnych drogach w widnym lesie. Na dużym skrzyżowaniu nieco się motamy, ale tylko chwilowo. Na PK 7 prowadzą dalej bardzo wyraźne i dogodne drogi. Aż kręcimy głowami, że Paweł nam się zepsuł, że taką łatwą trasę ułożył. W pewnym momencie te przeloty zaczynam nazywać sanatorium dla rekonwalescentów. Stanowczo za dużo tu postawy humanitarnej. Gdzie te słynne pułapki Pawła??? Samo dojście na PK 7 jest już ciekawsze, bo czujnie wypatrujemy źródełka kanału w takich krzakach, ale nie dajemy się zaskoczyć. Wbijamy punkt ze skrzyżowania kanałów. I tu jest jeden ciekawy moment, bo kanał trzeba teraz przeskoczyć, a jest on dość szeroki. Ale Paweł pomyślał o uczestnikach i zrobił taki prowizoryczny most z gałęzi. Jest fajnie, bo nieuważne stąpanie po nim może spowodować pełne zanurzenie. Szymon sprawdza kijem – wody, a właściwie cuchnącej bagiennej brei po pas! Zaraz robi się wesoło. Ten dreszczyk emocji, przypomina się pamiętny start z Pawłem w Łubianie, gdzie wróciliśmy z trasy niemal z poodmrażanymi nogami po licznych kąpielach wodnych w temperaturze –10. Patyk zapada się pode mną i noga zanurza się w lodowatej wodzie ponad kostkę. Trochę ją tak trzymam napawając się tym cudownym uczuciem zlodowacenia całego ciała.
Lecimy dalej do PK4. Tutaj jesteśmy uważni, schodzimy ze wzgórza na pole, gdzie okropnie wieje a pod nogami chlupocze jakaś breja, jakby sobie człowiek kartoflankę w talerz nalał. Tyle, że nie w talerz, ale do butów. Droga nam znika, ale w końcu staje się wyraźniejsza i przecina druty energetyczne. To jest nasz punkt ataku. Tu proponuję wziąć punkt po krzyżu. Odmierzam kroki idąc wzdłuż linii na północ do przecięcia linii z kanałkiem, a potem skręcam na azymut ze 130 i idę wzdłuż kanałku. Chcę dalej kombinować jak koń pod górę, ale Szymon już znalazł punkt i woła na mnie. Szymon brał punkt po ludzku. Zwyczajnie z kroków i najprostszego azymutu. Sprawdzam, czy z miejsca gdzie stoją patrząc na machającego do mnie Szymona azymut i kroki się zgadzają. Się zgadzają, więc wbijamy punkt. Dalej dość proste najście na PK 5 i morale nam idzie do góry, tym bardziej, że nie widzimy żywej duszy wokół. Wielkim urokiem tras E jest ta samotność na trasie. Bardzo szybko zespoły idą w rozsypkę i człowiek może nacieszyć się względnym spokojem w lesie. PK obchodzimy od E po dobrej wyraźnej drożni. Nie chcemy go łapać na wprost, bo to wymagałoby długiego cięcia na azymut po rzeźbie. Komu tam się chce po rzeźbie łazić czujnie jak można dużo leniwiej sobie po drogach pójść, mimo, że te 400 metrów się nadrobi. Przecinka wyprowadza nas na siodło w grani i stąd jest wg mapy jakieś 60 metrów do PK na szczycie. Jak tu popełnić błąd??? No nie da się. Czujność spada mi do poziomu zero i spisuję lampion z jakiegoś pseudoszczytu po odmierzeniu 40 i kilku kroków. Tam dalej teren jakby jeszcze nieco się wznosił, ale kroki są w granicach błędu, więc wpisuję.
Dojście na PK 6 jest proste, nadal po wyraźnych drogach w widnym lesie. Na dużym skrzyżowaniu nieco się motamy, ale tylko chwilowo. Na PK 7 prowadzą dalej bardzo wyraźne i dogodne drogi. Aż kręcimy głowami, że Paweł nam się zepsuł, że taką łatwą trasę ułożył. W pewnym momencie te przeloty zaczynam nazywać sanatorium dla rekonwalescentów. Stanowczo za dużo tu postawy humanitarnej. Gdzie te słynne pułapki Pawła??? Samo dojście na PK 7 jest już ciekawsze, bo czujnie wypatrujemy źródełka kanału w takich krzakach, ale nie dajemy się zaskoczyć. Wbijamy punkt ze skrzyżowania kanałów. I tu jest jeden ciekawy moment, bo kanał trzeba teraz przeskoczyć, a jest on dość szeroki. Ale Paweł pomyślał o uczestnikach i zrobił taki prowizoryczny most z gałęzi. Jest fajnie, bo nieuważne stąpanie po nim może spowodować pełne zanurzenie. Szymon sprawdza kijem – wody, a właściwie cuchnącej bagiennej brei po pas! Zaraz robi się wesoło. Ten dreszczyk emocji, przypomina się pamiętny start z Pawłem w Łubianie, gdzie wróciliśmy z trasy niemal z poodmrażanymi nogami po licznych kąpielach wodnych w temperaturze –10. Patyk zapada się pode mną i noga zanurza się w lodowatej wodzie ponad kostkę. Trochę ją tak trzymam napawając się tym cudownym uczuciem zlodowacenia całego ciała.
Szymon mówi mi: – Uważaj, but ci wpadł do wody!
Na co odpowiadam: - Pani rehabilitantka kazała mi schładzać
uszkodzony staw skokowy 4 razy dziennie, to sobie chłodzę. He, he.
Ot, taki mały psychopatyczny żarcik. Generalnie tego typu
żarciki wśród ludzi nie związanych z InO nie znajdują uznania, można co
najwyżej zostać posądzonym o brak piątej klepki, ale tutaj w środku nocy w
sercu lasy takie żarty są jak najbardziej na miejscu, więc Szymon też zaczyna
się śmiać. Coś zaczyna się dziać! Jest wesoło i o to przecież w tym wszystkim
chodzi. Przeskakujemy kanał, wskazujemy Ani i Bieadkowi, którzy są tuż za nami,
ów ekscytujący mostek i lecimy dalej. PK 8 bez historii. PK 9 sprawia kłopoty,
chyba znów przeze mnie bo przekombinowałem z najściem. Ciężko było wymierzyć
właściwą górkę w takim wypłaszczonym masywie, bo wszystkie punkty ataku robiły
sobie z nas jaja. Były bardzo mało wyraźne. Wbijamy ten lampion, który
najbardziej nam pasuje i okazuje się potem, że był ok.
PK 10 fajnie namierzamy okrążając go od W – wbijamy w taką
dolinkę w kształcie klina i bez problemu znajdujemy lampion na granicy kultur.
Teraz to szpryca do ogniska! Biegniemy tempem chyba 4:30 na kilometr. Na
ognisku – PK 11, mniej więcej w połowie trasy jesteśmy z czasem... 3:39. A limit
czasu był 9 godzin. Obłędnie szybko! Okazuje się, że na ognisku meldujemy się
jako 3 zespół!!! Aż za dobrze. Przecież mało co biegaliśmy, ale nawigacja była
niemal perfect. Jest tak dobrze, że aż się boję, że wszystko się teraz zepsuje.
Za dobrze jest.
Wypoczywamy sobie niemal pełną godzinę. Trochę gadamy z
Karolem, z Michałem Kochańczykiem, z Biedakiem i Anią, którzy zaskoczyli nas
równie wysokim tempem marszu. Byli ledwie kilka minut wolniejsi od nas.
Chyba pierwszy raz w historii imprez SKPT udało mi się
dobrze upiec kiełbasę. Zawsze wychodzi mi z wierzchu spalona, a wewnątrz
surowa, a tego dnia jest pyszna, chrupiąca, i gorąca aż do samego środka,
mmmm....
Na drugą część trasy ruszamy bardzo zmotywowani. PK 12 bez
problemu. PK 13 też, przy czym tu Szymon błysnął geniuszem taktycznym łapiąc
mało wyraźną górkę w gęstym lasku namierzając ją wzdłuż kanału. Super
rozwiązanie. Inne zespoły tu nieźle błądziły.
Manewr taktyczny Szymona na PK 13 |
No i niestety tu kończy się dzień dobroci dla zwierząt.
Mniej więcej w połowie drogi między PK 13 i PK 14 tracimy wenę, czujność,
mózgi, po prostu wszystko. Wszystko co dobre i przydatne na nocnych InO.
Idziemy sobie grzecznie przecinką jak mama kazała („synku, tylko pamiętaj co by
z przecinek nie zbaczać, choćby inne dzieci kusiły złą zabawą w lekarzy i
pielęgniarki i się śmiały z ciebie”), ale nagle przecinka nam znika i zamiast
trzymać jakiś czas azymut, licząc że przecinka znów się pojawi (zazwyczaj tak
one postępują), walimy w jakąś boczną drogę, żeby zrobić małe koło. Oczywiście
pomysł jest mojego autorstwa. Może brakowało mi emocji na trasie, więc nam ich
dostarczyłem. Aż nadto. Bo oto idąc tak sobie i gawędząc o azymutach,
parokrokach i koncepcjach punktów bezpośredniego ataku w zależności od
charakterystyki PK, nie pilnujemy parokroków, ani azymutu, anie rzeźby wokół i
wywala nas poza mapę. Powinniśmy byli się cofnąć i nie brnąć dalej w gnojówkę,
ale diabeł nas chyba pokusił – no to walimy do tej szosy na południe od PK co
ją widać wyłaniającą się z nie-mapy i przechodzącą na mapę. Dłuży nam się droga do szosy, włazimy do
jakiejś wioski, tu drogi polne się wiją, idą nie tak jak chcemy, ale w końcu
dochodzimy do szosy i jest ulga. Tyle, że jesteśmy na siebie źli, bo sporo
czasu straciliśmy. Szymon nawet zaczyna siać defetyzm, że straciliśmy szanse na
wyrobienie się w czasie, na co ja matematycznymi skomplikowanymi wyliczeniami
udowadniam mu, że wcale nie, że nadal mamy dobry czas. Ta wioska, którą
mijaliśmy to było Kąpino. Znajdujemy PK 14 bez kłopotu, ale nasza dobra passa
się kończy i na dojściu do PK 15 błądzimy jak owce we mgle. Nie możemy połapać
się w tej zupełnie nie zgadzającej się drożni, czas przecieka nam przez palce,
ale tym razem to ja błysnąłem. Idziemy jakąś drogą otoczoną z dwóch stron
wzgórzami. Droga skręca nagle pod kątem prostym na E i wbija się w wąską
wstępującą dolinkę. Znajduję to miejsce na mapie! Eureka! Na mapie tam drogi
nie było. Może Paweł ją wymazał. Jest pozytywnie, bo okazuje się, że do punktu
mamy tylko 200 metrów. Bierzemy go po krzyżu – ja naokoło od południa od takiej
dolinki, na zgaszonej latarce, a Szymon na wprost. Wychodzimy w tym samym
czasie dokładnie w to samo miejsce na szczycik. Bingo!
Uciekając z PK 15 widzimy Jarka, który szedł na 15 z E i chyba miał tu nieco problemów, bo szedł wolno pochylony nad mapą w wielkim skupieniu. Dojście na PK 16 to kolejna masakra. Znów gubimy przecinkę, schodzimy w dół z rozległego zakrzaczonego masywu, nie wiedząc w jaką dolinę się wbiliśmy. Jesteśmy na jakichś drogach w dolinie i tu Szymon ratuje sytuację, ogarniając temat, skręcamy w drogę na S, która potem łukiem zagina na E. Ja idę na azymut po skosie tnąc na zgaszonym świetle przez jeden wielki grzbiet i przez wielką dolinę wchodzę na drugi grzbiet, a Szymon wali naokoło wariantem drożniowym. Mój wariant był świetny, Szymon nieco się zamotał. Bez problemu znajduję lampion i czekam na Szymona. Pojawia się najpierw jednak Jarek i wymieniamy uwagi, że druga część trasy o wiele ciekawsza i coś zaczęło się dziać. Szymon zjawia się po dwóch minutach i teraz tniemy na PK 17. Bez problemu choć mamy dylemat czy bezpośredni atak robić po rzeźbie czy drożnią. Szymon chce iść drożnią, ja próbuję rzeźbą. Trafiam bez pudła. Szymona wywaliło gdzieś zupełnie nie na tą górę, więc wołam na niego i wbijamy punkt.
Teraz PK 18 i chyba największy sajgon na trasie. Co ja tam wyczyniałem, to chyba Szymon mnie w duchu wyzywał od ostatnich mlaskaczy i mamałyg. Decydujemy się wbić na punkt pośrodku wąskiej podługowatej grani od południa od takiej grani dochodzącej do tej głównej grani. Tyle, że ta nasza grań jest okropnie zakrzaczona. Można tu sobie oczy wykolić. Jestem na grani południowej i teraz na północ jakieś trzeba 100 metrów odliczyć. Krzaki okropne. Mózg mi wariuje i nagle nie wiem czemu zataczam ciasne koło i zaczynam... iść z powrotem. Dochodzę do miejsca, z którego ruszyliśmy i mówię – nooooo, to jesteśmy na grani głównej, to teraz odliczmy 50 kroków do szczytu – na wschód, a powinniśmy na zachód. Wyrzuca nas na spad terenu, grani ani hu hu. I Szymon mi mówi, że mi się N z S pomyliło. Patrzę chwilę na mapę i po namyśle odpowiadam – Acha.
Uciekając z PK 15 widzimy Jarka, który szedł na 15 z E i chyba miał tu nieco problemów, bo szedł wolno pochylony nad mapą w wielkim skupieniu. Dojście na PK 16 to kolejna masakra. Znów gubimy przecinkę, schodzimy w dół z rozległego zakrzaczonego masywu, nie wiedząc w jaką dolinę się wbiliśmy. Jesteśmy na jakichś drogach w dolinie i tu Szymon ratuje sytuację, ogarniając temat, skręcamy w drogę na S, która potem łukiem zagina na E. Ja idę na azymut po skosie tnąc na zgaszonym świetle przez jeden wielki grzbiet i przez wielką dolinę wchodzę na drugi grzbiet, a Szymon wali naokoło wariantem drożniowym. Mój wariant był świetny, Szymon nieco się zamotał. Bez problemu znajduję lampion i czekam na Szymona. Pojawia się najpierw jednak Jarek i wymieniamy uwagi, że druga część trasy o wiele ciekawsza i coś zaczęło się dziać. Szymon zjawia się po dwóch minutach i teraz tniemy na PK 17. Bez problemu choć mamy dylemat czy bezpośredni atak robić po rzeźbie czy drożnią. Szymon chce iść drożnią, ja próbuję rzeźbą. Trafiam bez pudła. Szymona wywaliło gdzieś zupełnie nie na tą górę, więc wołam na niego i wbijamy punkt.
Teraz PK 18 i chyba największy sajgon na trasie. Co ja tam wyczyniałem, to chyba Szymon mnie w duchu wyzywał od ostatnich mlaskaczy i mamałyg. Decydujemy się wbić na punkt pośrodku wąskiej podługowatej grani od południa od takiej grani dochodzącej do tej głównej grani. Tyle, że ta nasza grań jest okropnie zakrzaczona. Można tu sobie oczy wykolić. Jestem na grani południowej i teraz na północ jakieś trzeba 100 metrów odliczyć. Krzaki okropne. Mózg mi wariuje i nagle nie wiem czemu zataczam ciasne koło i zaczynam... iść z powrotem. Dochodzę do miejsca, z którego ruszyliśmy i mówię – nooooo, to jesteśmy na grani głównej, to teraz odliczmy 50 kroków do szczytu – na wschód, a powinniśmy na zachód. Wyrzuca nas na spad terenu, grani ani hu hu. I Szymon mi mówi, że mi się N z S pomyliło. Patrzę chwilę na mapę i po namyśle odpowiadam – Acha.
Jazda figurowa na lodzie, czyli najście na PK 18 |
No dobrze, trzeba inaczej to zrobić. Dochodzimy na koniec
grani na W i stamtąd krokami wymierzamy PK. Jest okej, ale sporo czasu znów
stracone. Teraz to i mi się nerwy udzielają. Nie wiem czy zdążymy w limicie
czasu się wyrobić, jeśli dalej tak pójdzie.
Tym bardziej, że na przelocie do PK 19 kolejny idiotyczny
błąd. No bo nie móc trafić do szosy schodząc z wysokiej góry i mając do szosy
ok. 300 metrów to jest już jakieś nawigacyjne przedszkole. I to chyba
kiblowanie drugi rok w najmłodszej grupie przedszkolnej z uwagi na nie
opanowanie sztuki zawiązywania butów. Nieważne. Jakoś się udaje, przy czym przy
przejściu przez rzekę, co ma głębokość chyba ze 4 cm, Szymon zalicza taką
kąpiel, że jest mokry aż po pas. Nie wiem jak on to zrobił, ale ludzie
porywający się na trasę E naprawdę wiele potrafią. To prawdziwi brutale,
bezlitośni tak dla siebie jak i dla innych.
Mając nieco dość, a może wstydząc się swoich kolejnych
„wybitnych” pomysłów nawigacyjnych ustępuje Szymonowi co do koncepcji najścia
na taki opadający grzbiecik na PK 19. Fajny ciekawy punkt i dobrze go
namierzamy.
Dojście na PK 20 znów robi z nas idiotów. Drogi w wąwozach były zawalone młodymi buczkami, a myśmy szli jakąś drogą co z mapy chyba została wymazana. Korygujemy błąd, ale teraz na trasie jest naprawdę ekstremalnie! Wtopa goni wtopę. Wtopa wtopą wtopę pogania i pędzie na niej na oklep jak na chudej szkapie z zawiązanymi oczami. Ogarniamy się jakoś i wbijamy po grani banalnie, jak się zdaje, na PK 20. Jesteśmy przy lampionie. Czy stowarzysz? Wszyscy go spisują. Mi nie pasuje. Dobra górka ma być kawałek dalej. Idę tam, ale tam nie ma żadnego lampionu. Zaczynam w głowie tworzyć zręby jakiejś demagogicznej hipotezy, która gdyby wyszła z moich ust (dzięki Bogu nie wyszła) unieszczęśliwiłaby połowę kuli ziemskiej i gorsza by była od samej radzieckiej koncepcji kołchozów i konfiskaty majątku kułaków. Szymon błysnął jednak geniuszem i w porę wyartykułował swoją teorię, która była tak błyskotliwa i co najważniejsze trafna, że aż cmokam z zachwytu. Wbijamy dobry punkt, dzięki uwadze Szymona, że jesteśmy dopiero na linii pierwszego grzbietu odchodzącego na N, a nie drugiego. Źle patrzyłem na okolicę PK i stąd moje błądzenie.
Dojście do PK 21, gdzie prowadzę, to ostateczna kompromitacja i chiński upadek japonii mojej przez wiele lat budowanej myśli nawigacyjnej. Gubimy się na skomplikowanej drożni i co rusz wyciągam z worka jak magik króliki z cylindra coraz to nowe teorie, gdzie też możemy być, jedna bardziej bzdurna od drugiej. Szymon nas ratuje w sytuacji i odnajduje, bo jeszcze chwila i wyszlibyśmy poza mapę i chyba już nigdy się nie odnaleźli. Dochodzimy do gwiaździstego skrzyżowania i tu nareszcie rozumiem gdzie jesteśmy. Ok, to teraz na azymut po drodze schodzącej doliną do PK 21. Ale i ta droga znika, plącze się z inną, jednak intuicyjnie wybieramy dobre warianty. Jesteśmy na szosie, która na mapie jest zwykłą ścieżynką. Paweł chciał tu z nas łacha zedrzeć, ale mu się nie udało, bo wiem, że ta szosa została zbudowana na tyle niedawno, że mapa tego nie łapie. Sporo turystycznie łaziłem wokół Wejherowa i to miejsce mnie nie zaskoczy. Wbijamy azymutem na punkt i spisujemy go.
Do Pk 22 idziemy czujnie i
naokoło. Mamy dosyć błądzenia. Tym razem drogi przestały nas prześladować i
grzecznie idą tak jak mapa, a nie jak Paweł Ćwidak, każe. PK 22 jest na
wypłaszczeniu w opadającej łagodnie grani, ale wymierzenie 150 kroków po
rzeźbie jest niemożliwe z uwagi na gęste chachary (tak na krzaki mówi się w
Czersku, a przynajmniej w domu Gromusia – co nie znaczy, że w domu Gromusia są
jakieś krzaki czy też może chachary). Szymon znów błysnął myślą strategiczną i
sugeruje aby kroki mierzyć nie po grani, ale po drodze idącej wzdłuż grani
doliną. Bingo! To wymierzenie wyprowadza nas idealnie na lampion. Na wypadek
wszelki znajdujemy stowarzysza 50 metrów niżej na niższym wypłaszczeniu,
wracamy do dobrego, bijemy go i tniemy
azymutem w dół do dużej drogi. Tu spotykamy Oleya, który dzielnie walczy na
trasie BT. Ma jeszcze tylko 2 punkty do potwierdzenia i całkiem dobry czas,
tyle, że nieco narzeka, że będzie miał chyba milion Psów (ostatecznie miał
tylko 6 i bardzo dobre 11 miejsce).
Przelot do PK 23 jest do nas przyjaźnie ustosunkowany. Bez kłopotu dochodzimy do torów i stąd wyprowadzamy ostatni atak na punkt. Tu nieco rehabilituję się za koszmarne błędy nawigacyjne między PK 18 i 21 i czujnie skaczę między kanałami, podczas gdy Szymon idąc nieco inaczej wg innej koncepcji traci orientację. Mi się wszystko idealnie zgadza i gładko bijemy punkt! Teraz nareszcie możemy biec, bo teren pozwala. Biegania po ognisku miało być więcej, ale okazało się, że las był tak nieprzebieżny że się nie dało, a poza tym cały czas mieliśmy bezpieczny zapas czasu. Teraz jednak grzejemy do bazy aż asfalt się topi pod naszymi butami. Wpadamy na metę zziajani w czasie coś około 8:30, gdzie limit był 9:00.
Dojście na PK 20 znów robi z nas idiotów. Drogi w wąwozach były zawalone młodymi buczkami, a myśmy szli jakąś drogą co z mapy chyba została wymazana. Korygujemy błąd, ale teraz na trasie jest naprawdę ekstremalnie! Wtopa goni wtopę. Wtopa wtopą wtopę pogania i pędzie na niej na oklep jak na chudej szkapie z zawiązanymi oczami. Ogarniamy się jakoś i wbijamy po grani banalnie, jak się zdaje, na PK 20. Jesteśmy przy lampionie. Czy stowarzysz? Wszyscy go spisują. Mi nie pasuje. Dobra górka ma być kawałek dalej. Idę tam, ale tam nie ma żadnego lampionu. Zaczynam w głowie tworzyć zręby jakiejś demagogicznej hipotezy, która gdyby wyszła z moich ust (dzięki Bogu nie wyszła) unieszczęśliwiłaby połowę kuli ziemskiej i gorsza by była od samej radzieckiej koncepcji kołchozów i konfiskaty majątku kułaków. Szymon błysnął jednak geniuszem i w porę wyartykułował swoją teorię, która była tak błyskotliwa i co najważniejsze trafna, że aż cmokam z zachwytu. Wbijamy dobry punkt, dzięki uwadze Szymona, że jesteśmy dopiero na linii pierwszego grzbietu odchodzącego na N, a nie drugiego. Źle patrzyłem na okolicę PK i stąd moje błądzenie.
Dojście do PK 21, gdzie prowadzę, to ostateczna kompromitacja i chiński upadek japonii mojej przez wiele lat budowanej myśli nawigacyjnej. Gubimy się na skomplikowanej drożni i co rusz wyciągam z worka jak magik króliki z cylindra coraz to nowe teorie, gdzie też możemy być, jedna bardziej bzdurna od drugiej. Szymon nas ratuje w sytuacji i odnajduje, bo jeszcze chwila i wyszlibyśmy poza mapę i chyba już nigdy się nie odnaleźli. Dochodzimy do gwiaździstego skrzyżowania i tu nareszcie rozumiem gdzie jesteśmy. Ok, to teraz na azymut po drodze schodzącej doliną do PK 21. Ale i ta droga znika, plącze się z inną, jednak intuicyjnie wybieramy dobre warianty. Jesteśmy na szosie, która na mapie jest zwykłą ścieżynką. Paweł chciał tu z nas łacha zedrzeć, ale mu się nie udało, bo wiem, że ta szosa została zbudowana na tyle niedawno, że mapa tego nie łapie. Sporo turystycznie łaziłem wokół Wejherowa i to miejsce mnie nie zaskoczy. Wbijamy azymutem na punkt i spisujemy go.
Chiński upadek japonii myśli nawigacyjnej KN na odejściu z PK 20 |
Przelot do PK 23 jest do nas przyjaźnie ustosunkowany. Bez kłopotu dochodzimy do torów i stąd wyprowadzamy ostatni atak na punkt. Tu nieco rehabilituję się za koszmarne błędy nawigacyjne między PK 18 i 21 i czujnie skaczę między kanałami, podczas gdy Szymon idąc nieco inaczej wg innej koncepcji traci orientację. Mi się wszystko idealnie zgadza i gładko bijemy punkt! Teraz nareszcie możemy biec, bo teren pozwala. Biegania po ognisku miało być więcej, ale okazało się, że las był tak nieprzebieżny że się nie dało, a poza tym cały czas mieliśmy bezpieczny zapas czasu. Teraz jednak grzejemy do bazy aż asfalt się topi pod naszymi butami. Wpadamy na metę zziajani w czasie coś około 8:30, gdzie limit był 9:00.
Okazuje się, że sporo ekip już wróciło z trasy, a Karol to
wykręcił czas około 7:30.
Ogólnie wiele zespołów wyraża opinię, że pierwsza część trasy
była za łatwa, a może limit był nieco za łagodny. Sporo drużyn zmieściło się w
limicie podstawowym, co na E jest rzadkością. Wyniki też bardzo spłaszczone.
Czekamy z Szymonem na nasz wynik, po cichu licząc że może
nawet uda się wyzerować... Szymon gdzieś znika. Ja niespokojnie dreptam w tę i
we w tę. Nagle widzę Pawła który woła z daleka – Dobrze wam poszło, ale
jesteście trochę dalej.
Co? Jak to? Przecież mieliśmy to wygrać! Już myślałem, że
się udało, a tu...
-
Ile Psów?! Na litość boską, ile Psów?!! – trzęsę Pawłem w
wielkim zalterowaniu za ramiona, jakby pniem starej śliwy, na której pysznią
się październikową porą pękające od soków granatowo-niebieskie owoce.
-
Jeden albo dwa.
-
Dwa?! Dwa??!!
No jestem załamany. Sam nie wiem
czemu. Jak to aż dwa? Jeden bym przełknął, ale dwa? Jakoś tak dziwnie, człowiek
się taki chytry zrobił, przecież dwa PSy na trasie Pawła to powód do dumy, ale
jakoś tak nijak. Pędzę więc zaraz do pokoju sędziowskiego, gdzie na całe
szczęście nie ma kolejki i się pytam i sprawdzam. I okazuje się, że był PS na
PK 21. Patrzę na wzorcówkę i macham ręką. 5 lampionów chyba na kwadracie 60 na 60 metrów. Pokpiliśmy tam
sprawę i wbiliśmy się na aferę jak biegacz na pole minowe w Wietnamie z
walkmanem na uszach. Trudno, ale drugi PS na PK 5? Tego nie mogę przeboleć.
Trochę rozmawiam z Pawłem, mówię mu co i jak, że tam za ciasno było od
przecinki do górki, żeby na 60 metrach postawić PSa, który od przecinki był po
40 metrach. Paweł mówi, że sprawdzi ISO hipsometrię i ortofotomapę i wtedy
zobaczy. Póki co jesteśmy na 4 miejscu na chyba 10 podliczonych zespołów. Za
nami takie tuzy jak Andrzej Buchajewicz, Gromuś, Artur.... No, świetny start,
tylko trochę szkoda tego miejsca na pudle... Ale jednak następuje korekta
wyników. Paweł uznał nasze odwołanie do PK 5 i lądujemy ex aequo na 3 miejscu
razem z Karolem. Nic później już się w wynikach nie zmienia, tak więc bardzo
dobry start. Pierwszy raz szedłem w zespole z Szymonem i ten duet wypalił jak
rakieta, mimo wykręcania niezłych numerów nawigacyjnych w drugiej części
trasy....
0 komentarze :
Prześlij komentarz
Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)