środa, 23 lipca 2014

wormsy w Lizbonie cz1

To się koleś zdziwił jak mu fotkę strzeliliśmy hahaha
Mamy dużo do opowiadania odnośnie naszej ostatniej wyprawy autostopowej i wszystkiego tutaj na pewno nie opowiemy bo nie chce mi się aż tyle pisać. Ale kilka historii przedstawimy bo są tego warte. Jedna z nich rozegrała się w jednym z najbardziej niesamowitych miast jakie kiedykolwiek odwiedziliśmy. Myślę tutaj o Lizbonie, w której spędziliśmy z 3 czy 4 dni, sami już nie wiemy ile to było dokładnie ale wiemy na pewno, że nie zapomnimy nigdy przygody która nas tam spotkała oraz wszystkich tych wspaniałych ludzi, których poznaliśmy!


Rozbiłem tekst na dwie części bo wydaje się długi :)

Był chyba czwartek czy piątek kiedy wreszcie dostaliśmy się do stolicy Portugalii. To był nasz cel, który koniecznie chcieliśmy zdobyć. Lizbona to perła wyrzucona przez morze i chociaż jest ona nadgryziona zębem czasu, a przede wszystkim biedą która miejscami odpada wraz z tynkiem na chodniki to i tak zachwyca... swoim bogactwem! Wiem, że może napisałem bez sensu ale tak tam w istocie jest. Miasto robi niesamowite wrażenie ale ma różne oblicza niczym książkowi dr Jekyll i mr Hyde. Nasze pierwsze zetknięcie z Lizboną to był zupełny falstart. To znaczy sam wjazd był ekscytujący bo do miasta wjechać można dwoma długaśnymi mostami zawieszonymi tuż nad rzeką Tag. Na samym wjeździe widok nie do podrobienia! Jeszcze akurat wiózł nas taki bezzębny Belg, który akurat mieszkał w Portugalii i widać było po nim, że i on cały czas cieszy oczy tym widokiem! 

Jedzieeeeeemyyyyy!
No ale kiedy już znaleźliśmy się w centrum miasta to zgrzytało na maksa. Była tam taka starówka, zupełnie w ścisłym centrum centrum i było to... epicentrum dragów, naciągaczy, szmelcu, haszu, podejrzanych typów, uśmiechających się hindusów, menelstwa i chyba zebrał się tam cały syf z miasta. Tak reprezentatywnie w samym centrum centrum bo przecież wiadomo, że trafi tu każdy turysta. Ba! Najbardziej prawdopodobne jest, że właśnie stąd zacznie wędrówkę po stolicy bo z planu miasta tak to wynikało. Faktycznie, ruch tutaj był ogromny, multum ludzi z całego świata, a na każdego turystę przypadał typowy dupek intruz, który za cel postawił sobie opchnąć ci coś i naciągnąć cię na kasę. 

To taki typowy widok w Lizbonie
Ledwo się tam znaleźliśmy, a propozycję kupna haszu, marihuany czy koki sypały się jak z rękawa. Już myśleliśmy, że to my może wyglądamy coś nieteges. Nie wiem, że się zataczamy z tymi plecakami jakoś koślawo, źrenice powiększone albo na wygłodniałych wyglądamy ale nie. Oni tak do każdego. Idzie koleś, mija się ze mną i szepcze nawet na mnie nie spoglądając "you wanna haszzzzz???" "marihuana? marihuana?" Po jakimś czasie masz wrażenie, że to ciche szepty w twojej głowie. Ale nie, to naciągacze którzy próbują ci wpakować syf wszelaki w twoje ręce. ONI BYLI WSZĘDZIE. dosłownie wszędzie, na każdym rogu, w każdym zaułku, okupywali każdą ławeczkę, włazili do sklepów, to była szarańcza. Nie czuliśmy się z tym fajnie bo zwyczajnie po 5minutach zaczęło nas to wnerwiać, głosy w głowie, natrętni hindusi, czarni. No a oprócz tego w zasadzie każdy hindus oferował tam sprzedaż okularów czy kapeluszy. Kapelusze to dosłownie wciskali na głowę. TAKI SYF. Jakby tego było mało to ta starówka nie dość, że odstraszała obecnością światka przestępczego (no i modowego, bo przecież okulary Gucci i kapelusze) to i z wyglądu była odpychająca. Mała, tynki sypią się ze ścian, elewacje chyba sprzed epoki Vasco da Gamy. No i to menelstwo wszędzie. Tu ktoś żebra, tam chce kasę, tu coś chce opchnąć.

Idziemy na wzgórza
Super pocztówy tam mieli, takie retro. 
Byliśmy srogo zawiedzeni tym co tu się wyczynia. Próbowaliśmy robić dobrą minę do złej gry ale kiedy poszliśmy coś zjeść do restauracji (postanowiliśmy w końcu zaszaleć, no bo Lizbona, no bo nie jedliśmy obiadu od niemal dwóch tygodni) to do całej tej śmierdzącej i brudnej atmosfery byliśmy nastawieni wręcz wrogo. Dostaliśmy takie żarcie, że chyba pies by tego nie szarpnął. Za 7 czy 8 ojro!!! Ja miałem dostać kebaba, a dostałem szaszłyka, Beata rybę która była totalnie niezjadliwa. Jakiś morski glonośmieć. Zjedliśmy w zasadzie same frytki a satysfakcję mieliśmy tylko z tego, że już kelnerzy-hindusi chcieli naciągnać takie cztery babki. Już im tam stół przygotowywali ale Beata tak się skwasiła w ich stronę, że skumały o co chodzi i ulotniły się stamtąd w trzy sekundy. Dosłownie byliśmy zniesmaczeni. Nie tak miało być, nie tak miało to wyglądać. CO to się porobilo. Gdzie byli rodzice?

Przystrojone uliczki
Jedna z małych knajp.
Tak tam właśnie wyglądają.
Po krótkiej naradzie postanowiliśmy jednak, że nie odpuścimy tak łatwo. Nie po to kulaliśmy się tutaj niemal 4tys km, żeby teraz wynieść z tego miasta tak paskudne wrażenia. Daliśmy Lizbonie drugą szansę. I TO BYŁ STRZAŁ W DZIESIONĘ!!! Łaziliśmy po prostu wszędzie, aż do nocy, gdzie się dało. Po wąskich uliczkach, przeciskaliśmy się między budynkami, wdrapywaliśmy po schodkach, uciekaliśmy przed tramwajami, podziwialiśmy panoramę miasta, kręciliśmy się po tym ogromnym mieście wzdłuż i wszerz i Lizbona pokazała swoje drugie, zachwycające oblicze! Setki chaotycznie porozrzucanych uliczek, labirynty brukowych chodników, tysiące okien z szeroko otwartymi okiennicami i przewieszone sznury z praniem. Uliczki wspinają się wzgórzami w górę po czym nagle opadają w dół, skręcają wiją się i kręcą, nie wiadomo gdzie i dokąd prowadzą. Wszędzie porozkładane stoliki, krzesełka, małe knajpki tworzą nastrój jak z czarnobiałych niemych filmów ale tutaj wszędzie jest gwar, słońce świeci nawet w najbardziej ukrytych zakamarkach uliczek, gmachów i kamienic. Kamienice są kolorowe, wszystkie kolory jakie są! Jest wesoło, sympatycznie, jest głośno, miło. My jesteśmy w środku tego całkowicie zdumieni i oszołomieni! Z boku nadjeżdża tramwaj wypchany ludźmi po brzegi, przyklejeni do szyb azjaci i żółty trajtek który wspina się mozolnie do góry idealnie wpasowując się w krajobraz całości. Uśmiechnięte twarze, sardynki, kolorowe wstążki zwisające na ulice, w oddali błękit oceanu, unoszące się w powietrzu zapachy jedzenia, ośmiornice, homary, ślimaki wodne, rybki i wszystkie inne przysmaki morza jakie tylko sobie można wymarzyć. Pomarańczowo-czerwone dachy spalone jasnym słońcem, domy błękitne, żółte, pomarańczowe, niebieskie. Kwiaty przy drzwiach, bukiety kwiatów zwisające z balkonów, jakieś dziadki palące fajki i cygara na schódkach, a to przysiadają sobie przy stolikach piją taką zupełnie malutką espresso palą cygarettę bądź ogromne dymiące cygaro czytując poranną prasę. Jakiś skuter szybko wymija turystów na zakręcie, wielki bus z zaopatrzeniem próbuje przecisnąć się między zaparkowanymi samochodami, słychać śmiech, ktoś robi zdjęcia. Ulice są przystrojone bo w przyszłym tygodniu odbędzie się święto i wszyscy na ulicach będą świętować, bawić się do białego rana, pić wino, jeść świeżutkie sardynki i balować! JEST PIĘKNIE a na ulicach słychać tradycyjną portugalską muzykę Fado. CZARY! to chyba były czary bo tak tam było wspaniale!
Chwila przerwy z bajkowym widokiem
Tam z tyłu nadjeżdża tramwaj!
Kręciliśmy się tam w ty zachwycie, wirowaliśmy razem z mozaikami na budynkach (tam zamiast elewacji często kładą kafelki takie jak w łazienkach! Wygląda super pozytywnie i kolorowo!) i cieszyliśmy się tym dniem. Przysiadamy na chwilę w malutkim parku gdzie rozciąga się imponujący widok na czerwone dachy kolorowych domków, w oddali skrzy się ocean z błękitną mgłą i wygląda to jak w bajce. Wypisujemy pocztówki do naszych ludzi (niektóre to jeszcze nie doszły!). Tutaj na wzgórzach, pomiędzy tramwajami, w maciupkich kawiarenkach o których wiedzą tylko miejscowi nie było już natrętnych handlarzy. Tu było prawdziwe serce i dusza tego miasta i ono wchłonęło nas w całości. Całe to początkowe złe wrażenie odeszło w niepamięć i Lizbona była zdecydowanie jednym z najpiękniejszych miejsc jakie kiedykolwiek odwiedziliśmy. Przede wszystkim też dlatego że było niesamowicie autentyczne. Tam było widać, że się nie przelewa, że jest bieda. Że turyści są dla nich jak złoto bo to miejsce żyło właśnie ludźmi, w kawiarniach, knajpach, tymi pamiątkami, tymi wszystkimi zwiedzającymi którzy z zachwytu zostawiali tu swoją kasiorę. Taka bida w państwie portugalskim niestety. To widać i nie da się tego ukryć. Generalnie to większość budynków sypie się i kruszy, od lat nikt z tym nic nie robi. Efekt jest taki, że Lizbona jest wehikułem czasu, przenosimy się w przeszłość ileśtam lat i wygląda tu jak śnie marzyciela o kolorowym mieście skąpanym w słońcu. Jakiś facio wdrapuje się w słomianym kapeluszu po schodach, tam sobie wisi pranie na balkoniku, w żółtym trajtku ludzie ruszają do pracy, ktoś wchodzi w ostry zakręt na rowerze i z górki, jakiś piesek chowa się w cieniu, chłopcy grają w piłkę na uliczkach. Tam tak jest. Tylko, że czuć że nie jest tam bogato. No niestety. A to szyby są powybijane, a to samochody takie starsze i obrysowane, a to mury obdrapane, a to ludzie ubrani w to co mają a nie to co modne itd itd. Lizbona to jest autentyk i być w niej to jest słoneczny sen pod wiecznie błękitnym niebem!

Po schódkach w górę
Ten pan też śmiga w górę, elegancik
W końcu nadeszła późna noc i postanowiliśmy się stąd zmywać. Pociągiem. Dworzec pierwsza klasa, pociągi mega tanie. Za 90km trasę płaci się 3 euro. To nawet dla nas jest taniutko. Wyjechaliśmy z miasta. Ale tak się sprawy ułożyły, że wróciliśmy do niego już następnego dnia :)

Muy obrigado! Żegnamy Lizbonę na krótki czas:)
cdn...

0 komentarze :

Prześlij komentarz

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets