czwartek, 17 kwietnia 2014

Orlen Warsaw Marathon 2014


Na ten dzień czekaliśmy długo. Można powiedzieć, że czekaliśmy na niego jakieś mniej więcej pół roku. Wtedy właśnie rozpoczęliśmy dłuuugie i żmudne przygotowania do naszego debiutanckiego maratonu. Niemal pół roku ciężkich treningów, wzlotów i upadków, wiele przygód i historii wydarzyło się w tym czasie (również związanych właśnie z przygotowaniami), aż w końcu nadszedł ten długo wyczekiwany dzień. Tak po prostu. Niedziela 14 kwietnia, dzień w którym mieliśmy zostać maratończykami.

Dzisiaj z dumą możemy powiedzieć głośno - jesteśmy maratończykami! 

Ale droga ku temu aby zostać maratończykiem była znacznie dłuższa niż to 42km. Zresztą poczytajcie co i jak :)


Głównym prowodyrem całego zajścia był Pondżol. Kiedy tylko Pablito znowu na stałe osiedlił się w Bytoni zarzucił nam pomysłem aby wystartować w maratonie w Warszawie. Czasu niby było sporo. Bo tak troszkę ponad pół roku mieliśmy wtedy do kwietnia, do godziny zero. Ja byłem wtedy po szalenie udanym dla mnie harpaganie i chciałem jakiegoś nowego wyzwania ale... jakoś do tego maratonu nie byłem przekonany. Pondżol natomiast od razu ruszył z kopyta i już w listopadzie rozpoczął przygotowania. Jak zacząć to z wysokiego C. Już w listopadzie Pablito nastukał ponad 300km i rzucił sobie takie wyzwanie "chciałbym złamać trójkę na maratonie" Muszę przyznać, że ja to się pukałem wtedy w czoło i zwyczajnie nie dowierzałem. Dobrze wiedziałem, że Pondżo to zuch i dynamit no ale! 3h to magiczna bariera, a on tu myśli żeby zrobić to w debiucie. 

Ale już w grudniu wiedziałem, że nie były to słowa rzucone na wiatr. Pondżol wziął się ostro do pracy. Ja widząc co się dzieje, widząc ten dynamit też nabrałem ochoty na królewski dystans 42km. I chociaż długo to trwało to w końcu przekonałem się - tak, trenujemy do maratonu. Zrobimy to!

W tym czasie Kosa również oczywiście biegał. Jak zawsze. I jak zawsze też Kosa biegał swoje zaginając czasoprzestrzeń i łamiąc wszelkie reguły fizyki oraz biologii. Ten typ tak ma. Kosa też zamierzał startować w Warszawie ale jak podkreślał od samego początku dla niego ma być to tylko jeden z przystanków prowadzących go do głównego celu jakim ma być ultra maraton 240km w górach. 


Nakręciliśmy się. Na prawdę mocno się nakręciliśmy. Pondżol znowu w grudniu stuknął ponad 300km. Jedno wybieganie nawet na 30km zrobił. To był jasny sygnał że w tym człowieku siedzi diabeł ze stali. Ja biegałem znacznie słabiej, potem ruszyłem jeszcze w Bieszczady.

Ale w sylwestra wszyscy razem postanowiliśmy twardo - trenujemy aż nam się buty rozlecą! Nie ma zmiłuj aż do kwietnia. Jedziemy ostro, ładujemy kilometry. Nawzajem będziemy się mobilizować, pomagać, wspierać i kurde zrobimy to choćby niebo miało pęknąć nad nami. 

Wtedy zaczął się przewspaniały, no po prostu przepiękny okres który zawsze będziemy wspominać z uśmiechami na twarzy. Jak się kiedyś spotkamy za 30 lat to będziemy to pięknie wspominać! Z początkiem tego roku ruszyliśmy z przygotowaniami!

(Tzn Pondżol jak napisałem wcześniej zrobił to już w listopadzie, Kosa był w gazie cały czas. Ale to wtedy przyszło takie postanowienie na maksa, ten jasny cel który nam przyświecał)

Tutaj muszę powiedzieć jasno - gdyby nie Pondżol to bym się za te przygotowania nie wziął.

Biegaliśmy po pracy. Przed pracą. Biegaliśmy po ciemku (baaaaardzo dużo po ciemku) bo kiedy o 14:30 wracaliśmy z pracy to już o 15:15 śmigalismy na szlaki. Ciemno robiło się w zasadzie już na starcie. Ale nie poddawaliśmy się. Kiedy wiało i padało też się nie poddawaliśmy. Czasami biegaliśmy tylko o malutkim świetle jednej latarki i też jakoś się dało. Biegaliśmy w błocie, kałużach, grząskim śniegu, zmrożonej twardej ziemi. Po asfaltach, po leśnych szlakach. Biegaliśmy też w straszliwych mrozach. Biegaliśmy po górkach. Biegaliśmy wtedy kiedy nam się chciało jak i wtedy kiedy za chiny nam się nie chciało! A takich dni było zdecydowanie więcej. Wtedy nawzajem dodawaliśmy sobie otuchy. Nie zawsze nam się chciało... Szczególnie przez pracę, a wszyscy trzej pracujemy fizycznie i czasem po prostu mieliśmy dość wszystkiego. Czuliśmy się całkowicie wyprani z sił ale nie przerwaliśmy treningów. Nie łatwo było zaraz po powrocie, założyć po prostu buty i lecieć w te ciemne lasy, kiedy padało i wiało. Ale robiliśmy to. Cały czas mieliśmy przed sobą jasno nakreślony cel i ani przez chwilę nie straciliśmy go z celownika. Biegaliśmy po 20km, po 30km nawet. Kose gryzły psy, biegaliśmy wśród dzików i innych dzikich bestii. Biegaliśmy razem, przede wszystkim razem i stworzyliśmy super silną nawzajem dopingującą się pakę biegaczy. Kosa czasem się wyłamywał ale to jest taki awangarda że nikt mu złego słowa nie powiedział. Nakręcaliśmy się non stop na maksa. CAŁY CZAS TYLKO BIEGANIE. Po bieganiu rozmawialiśmy o bieganiu. Przed bieganiem rozmawialiśmy o bieganiu, na imprezach o bieganiu. Być może dzięki temu, że tak zwariowaliśmy to zaraziliśmy bieganiem kilka osób z najbliższego otoczenia :) Bo kilka zaczęło biegać! Cieszyliśmy się tym

ŻYLIŚMY BIEGANIEM przez ostatnie pół roku! 

I oto nadszedł ten dzień, ostateczny sprawdzian na który tak długo pracowaliśmy. Cieszyliśmy się tym jak małe dzieciaki. Ekscytacji nie było końca! 





Do Warszawy wyruszyliśmy dzień wcześniej żeby ze wszystkim na spokojnie się wyrobić. Razem z nami wyjechała też zorganizowana grupa kibiców - pozytywnie naładowana energią rodzinka Pondżola. Klimacik już podczas samej jazdy był odlotowy. A już w ogóle jak kawałek za Włocławkiem Kosa wskoczył do lasu i za chwilę patrzymy jak Kosa łazi między drzewami i wyciera buta o trawę :) bo w coś wdepnął. A potem jak jechaliśmy dalej to Kosa włączył pianino na tablecie i nam przygrywał. A potem jeszcze grał w tanki ale mu chyba nie szło bo sam swojego orzełka zastrzelił. Byliśmy bardzo wesoło nastawieni, no w końcu to był właśnie TEN wyjazd na który tak długo czekaliśmy!

Po przyjeździe do hostelu na spokojnie się ogarnęliśmy i ruszyliśmy odebrać pakiety do biura zawodów. Miejscówa zrobiła na nas ogromne wrażenie bo była gigantyczna! Wioska biegaczy to autentycznie była tętniąca biegowym życiem wioska. Ale jak na razie otwarty był tylko jeden budynek w którym mieściły się biura zawodów, sklepy biegowe i inne różne takie tam rzeczy związane z bieganiem. Pokręciliśmy się tam sporo czasu, cyknęliśmy fotkę ze Skarżyńskim i zamieniliśmy z nim kilka słów. Wszystko było cacy, bardzo cacy. Tylko Kosa chodził jakiś taki przybity i skwaszony i nie mogliśmy odgadnąć co mu jest. Człowiek zagadka. 

Chcieliśmy szybko być w łóżkach tego dnia ale średnio to wypaliło. Po przyjściu do hostelu zrobiliśmy sobie jeszcze kolację w postaci bomby kalorycznej po której ledwo dokulaliśmy się do łóżek. Oczywiście nie mogliśmy zasnąć. Hichraliśmy się z jakichś byle głupawych rzeczy aż łóżka trzeszczały. To chyba stresik się lekki udzielał.

W dzień startu wstaliśmy prędko. Już o 6. Szybki prysznic, śniadanko. Co chwilę WC Point. Ale to chyba już tak jest przed zawodami. Nie mogliśmy się już doczekać i targały nami różne emocje. Lekki stresik był, była radość, adrenalina już wtedy podskoczyła nam pod sufit. Ale się podjaraliśmy wtedy! Kosa odżył, był totalnie wyluzowany. Zapowiadały się piękne zawody!

Zanim wystrzelił pistolet na znak startu byliśmy chyba jeszcze z 6 razy w toi toiu.

Wszyscy trzej ustawiliśmy się w swoich strefach startowych. Każdy z nas miał inny cel. Pondżo był jedną strefę przed nami, razem z innymi którzy chcieli złamać 3h na maratonie. Wszyscy wierzyliśmy że Pondżol jest w stanie zrobić to w swoim debiucie. Ja z Kosą stanęliśmy w strefie 3h - 3:30h. A czas w jaki celowaliśmy to 3:15. Wysoko. 

I wszyscy trzej byliśmy takimi biegającymi zagadkami. Bo nikt z nas tak na prawdę nie wiedział na ile nas stać, jakie są nasze możliwości i co się z nami stanie. Nasz plan wyglądał identycznie - zacząć spokojnie! Bo tak radził Skarżyński, bo tak sami lepiej się czujemy, bo tak wszędzie pisali. Przed samym biegem wypiliśmy jeszcze po energetyku, zjedliśmy żele, batony energetyczne. Tylko Kosa nic nie jadł. Adrenalina dosłownie wychodziła nam uszami, byliśmy jak tykające bomby - tylko czekać aż wybuchniemy. 


Chwila przed startem była dla nas wielkim momentem. Nie wiem czemu, nie wiem co się działo. Ale poczułem że to coś wielkiego. To co teraz się dzieje, czego jestem świadkiem. Miejsce w którym się znaleźliśmy. Pomyślałem jak długą drogę przebyliśmy żeby się tu znaleźć, jak długo pracowaliśmy żeby znaleźć się w tym momencie. To było jakieś takie wzruszenie, czysta radość. Po prostu radość i świadomość tego że ta chwila jest piękna, uroczysta i niech trwa wiecznie! Ale no przecież... my chcieliśmy biec!

Popatrzyłem na Kosę bo poczułem się jak czubek. Czy on też tak mocno to przeżywa? Czy też nim targa tak bardzo że aż cały się trzęsie z wrażenia, że eksploduje radością wszędzie na około? Kosa patrzy na mnie jak wariat. Jak wariat na wariata i też uśmiecha się od ucha do ucha. Mówimy do siebie "jesteśmy tutaj! Lecimy, po prostu lecimy!" Kawałeczek przed nami Pablito przeżywał dokładnie to samo co my. Jakaś taka święta chwila i wtedy wiedzieliśmy już, że nie może być inaczej - to narodowe święto biegania i poczuliśmy to na własnej skórze!

Ruszyliśmy. Krzyczę do Kosy "to już start? startujemy???" Ale to była taka mała przebieżka honorowa czy coś. Podbiegliśmy kawałek do startu. Po drugiej stronie ulicy biała fala biegaczy na dystansie 10km. Przed nami, za nami mozaika kolorowych biegowych koszulek i butów. Tysiące przyszłych maratończyków. W oddali dumnie stojąca twierdza, to stadion narodowy. Jak dobrze jest tu być!

Strzał! Okrzyki! Podniosła się wrzawa! Ludzie krzyczą, wiwatują, kiwają w naszą stronę! Ruszyliśmy!


Pierwsze 5km w strasznym tłoku. Trzeba było uważać żeby na kogoś nie wpaść i nie spowodować kolizji. Tempo nawet szybkie mając na uwadze ten ścisk. Zaczęło się.

Z początku trzymaliśmy się z Kosą razem. Ale na pierwszym pomiarze czasowym na 5km gdzieś go zgubiłem. Dogoniły nas baloniki pacemakerów 3:15. Rozglądam się i Kosy nie ma. No nic, trzeba lecieć. Czułem się wspaniale, energia dosłownie ze mnie kipiała. Od piątego kilometra sobie przyśpieszałem, czyli nie tak jak zakładałem.

Już na 10km odstawiłem pacemakerów 3:15 na spory dystans. Już ich nawet nie widziałem z tyłu. Po 15km ta przewaga jeszcze się zwiększyła i w pewnym momencie skumałem się iż lecę gdzieś tak na 3:11! WOW! Euforia! No jest świetnie, teraz tylko trzymać to tempo, a od 20km jeszcze troszkę podkręcić! To pierwsze 20km minęło jak z bicza strzelił. Na dystansie półmaratonu miałem świetny czas 1:36:13 i wszystko szło zgodnie z planem. No prawie. Bo jakoś już wtedy skumałem się, że jakoś dziwnie ciężko mi się przyśpiesza. A może wręcz ja już nawet nie przyśpieszam? No chyba już nie przyśpieszam. Skumałem się, że... dziwnie ciężko jest mi już teraz na tym etapie utrzymać tempo które sobie narzuciłem. Na 25km mocno przyświecało słońce, dłuuuuuga prosta ścieżką dla rowerów i przygrywał tam zespół reagge śpiewający "jest w tobie moc, jest w tobie moc" ale ja czułem, że tej mocy ubywa mi z każdym kolejnym krokiem... Już wtedy wiedziałem, że zaczyna dziać się coś nie tak...

Między 25 a 30km zwolniłem. Ale nie dlatego, że chciałem. Zwolniłem pomimo tego iż biegłem tak szybko jak się da. Ale szybciej już nie mogłem. Plan zaczynał się sypać jak tynk ze ścian. Domek z piasku który miał runąć. To stało się na 30km. Dosłownie chwilkę przed poczułem jakby odcięto mi prąd. Zachwiało mną, w momencie zrobiło mi się ciepło i zimno. Jakieś czarne mroczki przed oczyma, z lekka się zatoczyłem. Musiałem przejść do marszu bo prawie bym padł a nie tak chciałem skończyć ten maraton. 

Tutaj rozpoczął się mój koszmar. Wszystko runęło. Od razu zdałem sobie sprawę, że od teraz będzie już tylko gorzej. Że każdy krok będzie już tylko walką o życie. Było jeszcze gorzej. Wiedziałem o ścianie, że łapie kryzys, że ciężko się nie ugiąć. Myślalem nawet że już wiem co to takiego bo przecież kryzysy nie raz, nie dwa łapały na maratonie. Ale to co dotknęło mnie na Orlen Maratonie to było piekło, horror szoł, istne tortury które zgotowałem sobie sam. Byłem zdruzgotany, podłamany i chwiałem się na nogach, zataczałem jak pijak. Byłem już wtedy niemal jak trup. 


Nie wytrzymałem tempa które sobie obrałem. Za szybko. Za szybki start. Potem jeszcze przecież przyśpieszałem. Przez 30km biegłem na czas 3:15. Przeceniłem jednak swoje możliwości, nie zachowałem żadnych sił na ścianę i ona zabiła mnie jednym strzałem. Szybko poukładałem sobie to wszystko w głowie i za wszelką cenę nie chciałem odpuścić. Ale byłem na skraju wycieńczenia. Przez następne 12km nie wiem co się ze mną działo, jeszcze czegoś podobnego to w życiu nie przeżyłem. Taki ból jakby wszystkie siły świata zaprzysięgły się przeciwko mnie. Coś strasznego. Próbowałem biec ale nie byłem w stanie. Wyczekiwałem tylko następnych kilometrów ale te nie nadchodziły, okropnie to wszystko zaczęło się dłużyć. Wyczekiwałem punktów nawadniających i brałem po 4 kubki żeby się jakoś nawodnić. Przeplatałem marsz z biegiem cały czas na skraju wycieńczenia.


Między 30 a 35km tempo spadło mi do 7min/km! To jest tragedia, żenada i katastrofa! Potem było troszeczkę lepiej, ale tylko troszeczkę. Jedynie ostatnie 2,2km przebiegłem w tempie 5:30 czyli no już jako tako...

Gdzieś na 32km nadgonił mnie Kosa. Biegł powolutku ale widziałem, że czuje sie dobrze. Klepnął mnie w plecy i rzucił "trzymaj się przyjacielu" Ale ja byłem trupem. Myślalem tylko o tym jak tu przetrwać, jak nie paść. No niestety. Ale cieszyłem się że Kosa mnie wyprzedził, na prawdę. Po tych jego wszystkich depresjach człowiek zagadka, święty błazen pokazuje klasę. Wychodzi doświadczenie. Niech leci!

Ostatnie 2km udało mi się biec. W końcu coś pękło, ściana została skruszona ale co to było za diabelstwo!!!!
Nigdy więcej takiej ściany, takiego kryzysu!!!!! Nigdy!!!!!!


Do mety dobiegłem z czasem 3:38:46. Duuuuużo poniżej tego co zamierzałem zrobić. Teraz już wiem czemu tak się stało. Już jestem mądrzejszy o ten debiut. Zapłaciłem frycowe i to była straszliwa mordęga ale zyskałem dzięki temu doświadczenie które zaprocentuje. Przeanalizowałem sobie to wszystko i doszedłem do następujących wniosków:
- zbyt późno rozpocząłem przygotowania. Miałem to zrobić tak jak Pablito czyli już w listopadzie a nie w styczniu

- robiłem zbyt mało wybiegań
- zbyt wysoko oceniłem swoje możliwości
- ZA SZYBKO ZACZĄŁEM!
Ale taki chyba jest los debiutantów. Popełniają błędy, a czasem nawet potężne błędy i mi niestety nie udało się ich uniknąć. Jakby tego było mało zawiodły mnie buty i na metę dobiegłem z pokiereszowanymi, zakrwawionymi palcami.


Jak to wszystko oceniam? Mega pozytywnie! To była wspaniała przygoda! Jestem maratończykiem i cieszę się tym! Nie spodziewałem się takiej katorgi, liczylem na lepszy rezultat ale dziś już wiem co trzeba zmienić i poprawić aby być lepszym. I zrobię to! Mam teraz wielką motywację do tego aby poprawić swój wynik! Ale przede wszystkim zrobię wszystko aby w następnym maratonie nie zetknąć się z taką ścianą jak teraz, nigdy więcej! Doświadczenie z debiutu będzie procentować i już teraz cieszę się na myśl, że znowu czekają mnie świetne treningi których zwieńczeniem będzie kolejny, dla mnie już drugi, maraton!

Tak z bliższej odległości opisałem co ze mną działo się na trasie. Nie jestem w stanie tak dokładnie opisać co w tym czasie działo się z chłopakami, to oni sami by musieli. No ale...

Pondżol maraton ukończył z nieziemskim czasem 3:04:22!!!! Ale czy ktoś miał wątpliwości co do tego że to człowiek z innej planety, diabeł w stali i tytan z innej gliny ulepiony! Ten to sobie dopiero wysoko postawił poprzeczkę! Co prawda nie udało się złamać pondżolowi 3h ale wynik który uzyskał po prostu robi sieczkę z mózgu. Wyobrażacie sobie to tempo? Ale co najlepsze, wiemy że stać go na jeszcze więcej! Zaczął z wysokiego C ale wiemy, że Pondżol podskoczy jeszcze wyżej. Czemu? Bo Pablito popełnił również kilka błędów debiutanta, przede wszystkim również zaczął za szybko. A poza tym to był debiut więc do końca nie wiadomo z czym to się je. Ale teraz już wszyscy jesteśmy mądrzejsi o ten debiut i będzie to procentować! Tak więc czapki z głów dla Pondżola i wielki szacun dla niego za ten czas! Jak to śpiewało kiedyś Kombi "Pędzisz jak rakieta!" to chyba o Pablito właśnie było :)


No i nasz niezwykły Mariuszek. Jak to pięknie ujął Pondżol "Kosa znowu zrobił z nasz wszystkich głupków" No właśnie. Kosa odżywia się jak taka mróweczka. Jego wegetariańskie sposoby odżywiania nie jednego wpędziły by do grobu. Grzyby, czipsy, paluszki, zupy mleczne. Do tego te wszystkie perypetie z psami, pracą, kondycją psychiczną bo przecież Kosa non stop popadał w depresję, tak sam twierdził. Słabo przepracowane ostatnie dwa miesiące, styczeń w którym się zajechał. Jego metody treningowe, no przecież każdy puka się w czoło jak o nich słyszy.

A co zrobił Kosa? Kosa znowu pokazał, że sam najlepiej wie co dla niego dobre. Jest uparty jak osioł, robi po swojemu i jak na razie ciągle mu się to udaje! Ciekawe jak długo to potrwa ale pewne jest że Kosa zawsze będzie zagadką. Pełen szacun dla Kosy za całokształt!!!!!!!!!!!!!!!!




Koniec. Tyle przygotowań i koniec. Teraz trzeba wyciągnąć wnioski, postawić sobie nowe cele i dążyć do nich. Teraz już wiemy co i jak. Następny maraton będzie jeszcze lepszy. A będzie na pewno bo już teraz planujemy wystartować tylko nie wiemy jeszcze kiedy i gdzie. Wiemy, że ciężko będzie przebić ten tutaj bo to było wielkie święto. Genialna atmosfera, fantastyczni kibice na trasie, fenomenalne przygotowanie zawodów, wzorowa organizacja, bogate pakiety. KLASA ŚWIATOWA! 

I do tego trzeba dążyć!




Na sam koniec jeszcze raz dziękujemy wszystkim osobom które trzymały za nas kciuki, kibicowały nam, wspierały nas, służyły pomocą, dobrą radą i ciepłym słowem! Dzięki!



5 komentarzy :

  1. Super relacja. Dokładnie to było jak opisuje Dżeki i nic dodać nic ująć. Naprawdę było tak jak było. Tutaj Dżeki naprawdę mi się udało wygrać dzięki doświadczeniu i wielką walką psychiczną.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kolejna świetna, emocjonalna relacja. Przypomniało mi się jak biegłem swój pierwszy maraton. Miałem dokładnie to samo, tylko, że u mnie kryzys był jeszcze większy. Chwycił mnie już na 23 km. Pierwszą połówkę pobiegłem 1:45, a drugą chyba jakoś 2:25. Niestety frycowe trzeba było zapłacić, ale chyba taki jest los prawie każdego debiutanta i żadne porady nie dadzą tyle co doświadczenie. To trzeba było po prostu przeżyć. Z innych możliwych przyczyn kryzysu można też dodać to, że dla Szoguna to był praktycznie pierwszy w życiu start na zawodach biegowych. Z reguły najpierw biega się dychy, półmaratony o dopiero potem przeskakuje na maraton, a tu było od razu z grubej rury. To teraz bogatsi o doświadczenia na następnym maratonie na pewno pobiegniecie lepiej i mądrzej. Tego bólu po prostu nie sposób zapomnieć.

    OdpowiedzUsuń
  3. Biegałem od telewizora do komputera, od pokoju do pokoju i wypatrywałem informacji o Was.
    Jak coś wypatrzyłem i znalazłem to biegałem jeszcze szybciej. Przeżywałem ten maraton z daleka od Was- i udało się. Jesteście maratończykami!!! Wielkie gratulacje :)
    Zazdroszczę Wam niesamowicie przeżyć jakie tam mieliście i nawet tej ściany Szoguna ( strasznej ściany), sam chciałbym kiedyś coś takiego przeżyć- może kiedyś...
    Daliście ognia Panowie i chwała Wam za to- nasza duma :)
    Mijaliśmy się czasami na ścieżkach w lesie kiedy spacerowałem z psem zdyszany kilkukilometrowym truchtem. Widziałem jak ciężko pracowaliście i ogromnie się cieszę, że zapisaliście, a właściwie pewnie zaczęliście pisać nowy rozdział w życiu o maratonach, bo raczej na tym jednym się nie skończy. Życzę dalszych sukcesów.

    pozdrawiam

    marian

    OdpowiedzUsuń
  4. Na pewno nie na jednym się skończy, bo nawet ja już niebawem biegam kolejny maraton 4 maja w Kołobrzegu i to będzie dopiero 2 z 5, w których mam zamiar startować, a chłopaki zobaczymy, to już niech oni opiszą co, gdzie kiedy i w Trójmieście.

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets