poniedziałek, 21 października 2013

Zimno choć oko wykol, czyli jak to się robi w Kwidzyniu(e)


Minęła doba od zakończenia zmagań w 46 ErNO Harpagan, który tym razem odbył się w Kwidzyniu. Wszyscy znajomi, nie wyłączając mnie (bo też jestem dla siebie osobą znajomą) byli ciekawi jak to będzie na nowej ziemi. A piszę dlatego nowej, że my, ludzie wywodzący się ze środowiska PBT, rzadko mamy okazję w tych okolicach startować. Harpagan dawno tam nie zaglądał, a inne popularne zawody regionalne, tj. Darżlub i Manewry też omijają te tereny.
Dla mnie jako zapalonego piechura, który postawił sobie za ambitny cel zaliczyć wszystkie szlaki turystyczne Pomorza, była to tym bardziej terra incognita, że nawet w celach turystycznych tam się jak dotąd nie zapuszczałem... Jedyne skojarzenia jakie mi się nasuwały z wyjazdem „tak daleko” (właśnie, dziwne to „daleko” nawet dla mnie, przecież podróż z Gdańska do np. takiego Rytla czy Czerska, gdzie jeździłem często na zawody wcale nie jest krótsza, jednak w żadnym wypadku nie nazwałbym tamtych terenów „terra incognita”, chyba po prostu „daleko” ma tu znaczenie bardziej metaforyczne, czyli „daleko” w ujęciu transcendentnym) to... Elbląg i ErNO Harpagan 42. Kto tam był ten wie, a kto nie był zapewne słyszał o owym legendarnym harpie, a kto nie słyszał, to może i lepiej, że nie słyszał – po co się mają człowiekowi po nocach koszmary śnić...
Tak więc ten jakiś taki zabobonny strach przed tym harpaganem był w związku z tymi wszystkimi niewesołymi skojarzeniami i wyjazdem w nieznane.
A jechało nas tam w sumie chyba jakoś w tym roku stosunkowo niewiele osób. Robali było dwóch – znaczy się Szogun i ja. Ja się przygotowywałem bardzo mocno, właściwie Harpagan był dla mnie najważniejszym startem w roku, a po Szogunie nie do końca było wiadomo czego się spodziewać, bo zaczął od dwóch miesięcy w końcu regularnie biegać, i to tak nawet już po 15 km dziennie, ale jednak wciąż to zdawało się mało, żeby walczyć o czołówkę w tych zawodach. Z drugiej strony Szogun ma naturalnie mocną kondycję, więc nawet lekkie, ale systematyczne treningi mogą sporo dać, a już nie raz udowodnił, że nawiguje świetnie, nie boi się odważnych decyzji na trasie i to mu daje sporą przewagę.
Z Szogunem przyjechali jeszcze Piotrek Nowak, z którym miałem pocisnąć tego harpa drużynowo, oraz Ola Momot i Szymon Zabrocki, którzy mieli wystartować na TP 50.
Czyli w sumie było nas pięciu. Niby niewielu, ale fajnie, że udało nam się tam szybko skrzyknąć w bazie i zajęliśmy fajną strategicznie miejscówę, zaraz przy wyjściu z sali gimnastycznej (hje, hje, zawsze te 10 sekund do przodu na przepaku).
Atmosfera w zespole była dobra, wszyscy wyluzowani albo przynajmniej wyglądali na wyluzowanych. Ja to się zawsze za bardzo przejmuję startami na wielkich zawodach, więc widok takich wyluzowanych spoko gości też działa na mnie rozluźniająco i wtedy jest dobrze.
Ominę te wszystkie opisy, dylematy, rozmowy w bazie, co, jak, gdzie, ile spakować, ile nie spakować, jaką taktykę obrać, co ubrać, bo o tym będzie jeszcze później. Oto już stoimy na starcie, taśma (ta taka śmieszna biało-czerwona, wiecie na pewno o jaką chodzi) idzie w dół i poszli!
Z Piotrem bardzo szybko się odszukaliśmy na starcie, zdążyliśmy ustawić w pierwszej linii, kazali nam biec za quadem, który miał jakiś czas robić za pilota wyścigu, ale jakoś to nie wyszło. W każdym bądź razie po 150 metrach quad został z tyłu, a my z Piotrem na czele prowadzimy 300-osobowy peleton!... Może nie tak do końca prowadzimy, bo wyrwały przed nami dwie osoby, miały jakieś takie wysokie numery, jak mi się zdaje byli to ludzie z trasy mieszanej.
Tak więc my prowadzimy resztę stawki, widzę, że Piotr ma ochotę szybciej biec, więc mówię mu, żeby trochę zwolnił. Nie chcę powtórzyć błędu z Kolbud, gdzie wyrwałem od startu, a od 55 km przechodziłem na zmiany fazy śmierci klinicznej i biologicznej, z krótkimi momentami wybudzania ze śpiączki na podbijanie punktów kontrolnych. 
Chciałem pobiec tego harpa na chłodno i na początku tych założeń się trzymałem. Więc jak wyminął nas Maciej Więcej, a zaraz za nim czujnie pilnujący go Andrzej Buchajewicz, to się nie przejąłem. Mówiłem sobie – spokojnie, Bronek Malinowski w Moskwie też pozwolił uciec Filbertowi Bai na 50 metrów i wygrał, teraz to ja będę gonił, a nie mnie, tak jak było w Kolbudach.
Coś tego dnia czułem, że nie bardzo czytam mapę. Już jak ją dostałem na starcie, to miałem kłopot z ustaleniem wariantów przejścia i faktycznie pomotałem się zaraz przy pierwszym czujnym skręcie. Właściwie to zmyliła mnie czołówka. Mieliśmy biec wyraźnie zaznaczoną na mapie grubą kreską drogą, która szła skrajem ogródków działkowych, a Maciek i Andrzej wbili w lewo, w jakąś niby to trawę, niby coś rozjeżdżone. Na drogę regularną to nie wyglądało, za to droga wyraźna, brukowana, odbijała jakoś tak w las, myśmy tą brukowaną polecieli jakieś ze 100 metrów, a potem cała stop! I wgapiamy się w mapę, mijają nas kolejni ludzie, czyli od razu od startu hocki, klocki. Polecieliśmy ostatecznie tą niby-drogą przy działkach, za czym okazało się, że ona... dobija po 500 metrach do tej brukowanej, która tam sobie w lesie zrobiła mały skok-w-bok-łuk. Czyli niepotrzebne było to zastanawianie się i wracanie. Chwilę dalej kolejny błąd. Wyszło mi z przeliczania dystansu, że powinniśmy bić w lewo od bruku jakieś 200 metrów za skrętem, w który wszyscy się ładowali i znowu zastanawianie się. Ale to takie pierwsze koty za płoty. Jak się później okazało, generalnie ten harpagan nawigacyjnie poszedł mi bardzo dobrze. Inna sprawa, że mapa była bardzo aktualna.
Chwilę później Piotr proponuje dać skróta za mostkiem na rzece i decyzja okazuje się trafna, biegniemy ledwie widoczną ścieżką wzdłuż skarpy, potem krótki azymucik i jesteśmy na PK 1. Miejsce jakoś 10-15. Całkiem, całkiem...
Do dwójki idzie już lepiej, ja tylko narzekam, że sobie jakieś trefne baterie kupiłem, moja latarka daje bardzo słabe światło. Przecinamy szosę, widzimy, że dalej idą dwie drogi w podobnym kierunku, nie dajemy się zmylić i obieramy właściwą. Biegniemy, aż tu nagle... ktoś nas dogania i skarży się, że już zrobił pierwszą wtopę nawigacyjną. A któż to jest? Nie kto inny jak sam Andrzej Buchajewicz! Cóż, w takim towarzystwie błądzić to żaden dyshonor.
Dalej na dobiegu do dwójki, potem do trójki i nawet częściowo do czwórki, często się mijamy, czasem biegniemy razem nawet przez 1-2 km i... popełniamy te same błędy nawigacyjne. Raz Andrzej wyprowadza nas z błędu, raz my jego. Trochę tam siebie wspieraliśmy. Jak się okazuje akurat na tym odcinku mapa nie zgadza się z terenem najbardziej, bo dalej to już błądzenia było mało. Z tego co opowiadał potem w bazie Szogun właśnie w okolicach PK 2 i PK3 miał największą załamkę bo wywalało go tam Bóg wie gdzie, że nie wiedział czy nadal jest na Ziemi czy na jakieś innej planecie układu słonecznego.
Na PK 2 jesteśmy z Piotrem na 5-6 miejscu. A więc już do przodu, choć niepokoi mnie, że tak dużo osób nadal przed nami, biorąc jeszcze pod uwagę, że Andrzej bił ten punkt po nas, a my przecież bardzo nie błądziliśmy.
Robimy jakiś głupi azymut, wywala nas za bardzo na południe czy tam na zachód i pakujemy się w bagno, omijamy je, ale nie do końca się to udaje. Niestety dalszą drogę zagradza nam rzeczka. Takie jakieś coś cherlawe, gruźliczne, sięgające do łydki, ale jednak mokre, nie do przeskoczenia, no i na dodatek temperatura powietrza coś koło 5 stopni, a później spadnie... poniżej zera.
Trudno, mówi się, włazimy w rzekę w butach (w slangu InO mówi się na to „wkaczać się”, kto nie wierzy, niech zapyta Gromusia) wbijamy w wygodną drogę brukowaną i znowu spotykamy Andrzeja, któremu udało się przebyć tę rzekę suchą stopą. Fatalnie się biegnie w mokrych, ciężkich butach, ale cóż, mówi się trudno. Andrzej wybiera dalej jakiś inny wariant albo zwyczajnie biegnie szybciej i nas wyprzedza (już nie pamiętam jak to było), ale znów spotykamy go na PK 3. Na przelocie do 3 nawigacyjnie poszło nam bardzo dobrze, a do PK 4 to już zupełnie jak po maśle. Na PK 4 mamy nadal 5-6 miejsce, ale strata do czołówki tylko 20 minut, więc nie jest tak źle. Tutaj mamy czas 3:01. Przeliczam szybko i wychodzi mi, że drałujemy na wynik... około 11:45! A jeszcze tak nadawałem tempo, żeby mieć rezerwy, to naprawdę nie był wcale szybki bieg. Niestety to feralne wkaczanie się (proszę nigdy nie mówić „wkaczałem się w wodę”, w slangu InO jest to błąd językowy typu masło maślane) zrobiło swoje i mimo oszczędzana „baterii” nogi są już ciężkie. Widać to też po Piotrze, który na dobiegu z 3 do 4 zostawał w tyle i podjął decyzję, że od PK 4 leci sam.
Zostawiam go przy namiocie sędziowskim i lecę do PK 5. Bez historii, droga dość prosta, oczywista, było małe zabłądzenie, bo jednego skrętu nie zauważyłem, ale dużo na tym nie straciłem. Do PK 6 to już w ogóle banał, z wyjątkiem samego dobiegu na punkt, gdzie wyciąłem azymut do dołu i wywaliło mnie na inny dół, potem znów na inny i musiałem się cofać jakieś 400 metrów żeby wrócić tam skąd azymutowałem. Strata tam około 10 minut, ale okazuje się, że i tak awansowałem na 4 miejsce! Od razu dodałem sobie otuchy, że może to moje błądzenie na szóstce nie było wcale tak dramatyczne, skoro inni z czołówki stracili tu bardziej.
Dobieg do PK 7 to kolejny banał, bo praktycznie leciało się tymi samymi drogami, co wcześniej z PK 3 do PK 4. Od „siódemki” zaczęły się jednak schody. Niestety moja czołówka słabo świeciła i zgubiłem niewyraźną drogę, którą szedłem, w efekcie czego musiałem azymutować przez 0,5 km po wyjątkowo paskudnym terenie (pełno świeżo pociętych gałęzi i pokrzyw). Jest potwornie zimno, nie mam ani rękawiczek, ani czapki, jakąś cienką bluzę i normalnie czuję, ze mi zamraża płuca od środka. Jestem trochę dobity, też świadomością tego, że czołówka (ale nie ta, którą cały czas mam na głowie) mi uciekła i zaczynają się wdawać problemy z motywacją. Dobiegam do głównej drogi, ale mam cały czas wątpliwości czy na pewno jestem na tej, na której myślę. Okazuje się, że tak, ale tempo mi spada, skręcam w złą drogę, kolejne 500 metrów w plecy, dobiegam do PK 8, który jest chyba najfajniejszym, najlepiej zamaskowanym punktem na trasie (skarpka nad jarem rzeczki) i tu dowiaduję się, że mam stratę do pierwszego zawodnika już godzinę. Ogarnia mnie złość, nie wiem, czy na siebie, czy na świat, czy na Waldemara Fornalika, w każdym razie do bazy biegnę szybciej, prawie nie patrząc na mapę. Trochę tam nadrabiam, męczę się jeszcze tylko, żeby zlokalizować PK 9 na terenie szkoły, mam czas na półmetku 6:31. Czuję się dziwnie, niby wynik jest bardzo dobry, nigdy tak szybko I pętli nie robiłem, ale świadomość tego, że jestem dopiero czwarty nieco dobija mnie i dalej już biegnę z obniżoną motywacją. Ta słabsza motywacja odbija się też w tym, że nie chce mi się robić selekcji rzeczy w plecaku i zabieram na II pętlę za dużo. Czuję, ze mi ciężko, ale jako kulturalny człowiek nie wywalam zbędnego balastu (czytaj jedzenia) w trawę (szkoda mi dwóch batoników i czekolady po 2 złote??). Picia mam też za dużo, ale nie wylewam, bo... sam nie wiem czemu.
Jest potworna mgła, sam nie wiem czy mi zimno, czy ciepło. W bazie założyłem opaskę na głowę i dodatkowy T-shirt, co mi bardzo pomogło, ale jednak ten ciężki plecak teraz mnie „przegrzewa”. Ręce marzną, tułów się przegrzewa i weź tu bądź mądry. Dobieg na PK 10 jakiś dziwny, sporo po przedmieściach, wybieram wariant, który wydaje mi się najbezpieczniejszy i najmniej „mokry”. Niby z bazy do PK 10 tylko 5 km, ale czas przelotu mam jakiś kiepskawy. Sprężam się i do PK 11 śmigam jak... MIG 23. Przynajmniej takie mam wrażenie, ale już go nie mam jak dowiaduję się, że tracę tam do lidera około 2 godzin. Normalnie ręce, nogi, spodnie i skarpetki opadają... Jeszcze sprawdzam, że ostatnie 10 km pokonałem w tempie ok. 1:30, co daje czas na pętlę jakieś 7:30, a to by mi dawało na mecie jakieś 14:15, pod warunkiem, że bym tempo utrzymał. A czuję, że żadną miarą go utrzymać nie jestem w stanie... Jestem już zmęczony, nogi mnie nie słuchają, odzywa się ból w lewej stopie, którą sobie zwichnąłem dwa dni wcześniej na zamaskowanym pod liśćmi pieńku w lesie.
PK 12 jest bardzo blisko PK 11, jest tam takie czujne przejście, ale wyczajam drogę, która bezpiecznie przeprowadza mnie przez sieć kanalików (Szogun tego szczęścia mieć nie będzie). Dolatuję bez kłopotów do PK 12 i śmigam na 13. W akcie desperacji rozwijam swoje maksymalne tempo, ból towarzyszy mi już nieustannie. Nie wiem czy biegnę już tylko, żeby ratować honor, czy może, żeby o coś tu jeszcze walczyć. Takie jakby poczucie zawieszenia w prózni. I faktycznie taki zawieszony w próżni byłem, bo traciłem do trzeciego zawodnika godzinę, a przewagi nad piątym miałem dwie godziny.... Echhh, samotność długodystansowca.
Jak na zbawienie czekam na pierwsze promienie słońca, na świt, wyliczam, że powinien mnie zastać tuż za PK 12, a w rzeczywistości wita mnie tuż przed PK 13. Później niż przypuszczałem, z czego wnoszę, że z moim czasem biegu nie jest aż tak źle (od PK 11 nie patrzę na zegarek, żeby się nie załamywać). Ze znalezieniem PK 13 miałem kłopot, bo tam było kilka dróg, których nie było na mapie i nieco się zamotałem. Słowem bardzo fajny punkt, razem z PK 8 ex equo najciekawszy na trasie.
Lecę dalej do PK 14 i 15, nawet nie pamiętam, gdzie one stały, kojarzę tylko, że jak leciałem baaardzo długim asfaltowanym odcinkiem do 15 to złapałem drugi oddech, jeszcze tak słoneczko pięknie świeciło, w końcu na ten zegarek spojrzałem i wyszło mi... że nadal mam szansę złamać barierę 14 godzin!!! Cóż, z nikim już nie walczę, to może chociaż złamię tą magiczną granicę? Udaje mi się podkręcić tempo, ale oczywiście po podbiciu 15, jak zaczynają się pozarastane leśne steczki, znów zwalniam i targają mną na przemian to zwątpienie, to wiara, że się uda. Do PK 16 biegnę dłuuuuuugą drogą polną znajomą z przejścia między 10 i 11, w głowie kłębi się wiele bolesnych myśli, spotykam Olę i Piotra. Z tego, że Piotr idzie dopiero do PK 11, dedukuję, że musiał sporo zwolnić, ale jaki tam się dramat odbywał to nie miałem do końca pojęcia.
PK 16 podbijam bez problemu, choć sporo ludzi z TP 50 tam się kręci w kółko. Dalej mam prosty przelot i potem baza! Najpierw tylko pokonać 1-kilometrowy odcinek w lesie, później będzie z górki. Mam 8,5 km do mety i 1:11 godziny, żeby zrobić całość poniżej 14 godzin. Szybko przeliczam, wychodzi mi, że nie dam rady, ale próbuję wykręcić jeszcze po prostu jak najlepszy czas, wyśrubować ten swój rekord życiowy do granic możliwości. Wyjście z lasu nie jest łatwe. Zarośnięta droga, jakieś tereny powojskowe, bunkry, zasieki, rowy przeciwczołgowe, nie wiem co tam jeszcze było, dobrze, że nie pole minowe. Przechodzę przez tory i teraz już idzie jak po maśle. Czuję pod stopami solidną utwardzoną drogę i śmigam jak jakiś leming albo struś pędziwiatr, to znaczy w tempie... coś koło 6:30 na kilometr. Nawigacja dalej jest prosta, drogi znajome, tylko w jednym miejscu podwajam czujność, biję siedemnastkę, mam 3 km do mety i 21 minut żeby zrobić to przed godziną 11:00, a więc złamać barierę 14 godzin!! Pędzę jak szalony. Wchodzę chyba w jakiś stan nirvany i czuję się normalnie jak Kurt Cobain w tych rzadkich chwilach życia, kiedy roił sobie, że świat nie jest podłym miejscem. Mój umysł wchodzi w jakiś inny wymiar. Budda ostateczny stopień oświecenia, w którym wszelki ból znika osiągnął drogą wieloletnich medytacji. Mi się to udaje po 14 godzinach walki na harpaganie, fakt, że tylko na 10 minut, ale jednak przeżycie niezapomniane. Te ostatnie 3 kilometry pokonuję w średnim tempie ok. 5:45 na kilometr, gdzie na drugiej pętli to było tempo średnio coś koło 7:00. Wpadam na metę, czas 13:56:57! Wynik świetny. Mój poprzedni rekord wynosił 15:07, czyli pobiłem go aż o godzinę i 10 minut! Na pewno fakt, że trasa była prosta nawigacyjnie umniejsza to osiągnięcie, nie mniej pobicie rekordu życiowego aż o tyle, nawet w takich okolicznościach, jest sukcesem. Znowu nie udało się wygrać Harpagana. Tym razem szczęście nie było tak blisko jak w Kolbudach. Teraz przeciwnicy byli zwyczajnie o klasę lepsi, jedyne co mogłem zrobić, to skupić się na robieniu swojego, bo gdybym próbował ich gonić, to wyszłoby jeszcze gorzej.
Na mecie jestem wyczerpany, ale szczęśliwy. Ogarnia mnie jakaś taka radosna rezygnacja, do wszystkiego czuję dystans, idę sobie na miasto zjeść coś niezdrowego ale smacznego, bo czuję, że na to zasłużyłem. Wcinam frytki i pizzę, a najbliższą pizzerię znajduję... koło rynku, czyli ok. 3 km od bazy. Nie przeszkadza mi, że tak daleko musiałem iść. W końcu nie musiałem się donikąd spieszyć i to było cudowne.
W bazie dowiaduję się od Zidka albo od Kosy lub od Radka (już nie pamiętam z kim wtedy telefonowałem, mój mózg wtedy miał sprawność jakieś 20%), że Szogun idzie na siódme miejsce i zaraz powinien być na mecie! Mało nie dostaję zawału na taką wiadomość! To jak to, ja tu trenuję cały rok jak dziki, po 300 km w miesiącu, a Szogun trochę pobiega i już takie wyniki kręci??!!... No normalnie mnie zawiść ogarnęła! To jest jednak talent czystej wody, myślę sobie ze smutkiem. Jeszcze na dokładkę w bazie dowiaduję się, że szedł bez kompasu... I to co napisałem na fejsbuku, że „Szogun steal the show” jest prawdą, bo moje 4 miejsce już nikogo nie zaskakuje, ale Szogun tu wprawił w zdumienie wszystkich. Ostatecznie okazuje się, że ta informacja, że Szogun zaraz będzie w bazie była nieco przedwczesna, bo wychodziło mi wtedy, że będzie miał wynik koło 16:30. Ostatecznie ma 18:27, życiówka pobita też o dobre dwie godziny, ósme miejsce i wielkie zaskoczenie dla całego polskiego środowiska maratonów na orientację.
Wszyscy niepokoimy się o Piotra, bo docierają do nas niewesołe wieści z trasy, że bardzo zwolnił tempo i nie wiadomo jak to będzie. Już nawet boimy się, że nie zdąży na metę dojść, ale i on wszystkich zaskakuje, bo nie dość, że dochodzi, to jeszcze w czasie nowego rekordu życiowego 20:23 i na bardzo wysokim 19 miejscu.
To można powiedzieć, że grupę stworzyliśmy przednią. Szło nas tylko trzech na tą setkę, ale za to co to za trójka była! Normalnie jak Atos, Portos i Aramis. Tylko chyba D’artagniana zabrakło. Może gdyby Kosa wyskoczył, jak za dawnych starych dobrych czasów, w stroju ninjy to by się i D’artagnian znalazł.
Jeszcze tytułem podsumowania, co najbardziej mi się dało we znaki na tym harpie. Przede wszystkim ogromny ziąb. W nocy było poniżej zera i byłem zupełnie na takie warunki nieprzygotowany. Zamoczenie dokumentne nóg już na 15 km przy przejściu przez rzeczkę i ta nieszczęsna kontuzja stopy, której nabawiłem się dwa dni przed startem,też zrobiły swoje. Jakoś to mogło negatywnie wpłynąć na wynik, choć na pewno nie na tyle, żebym mógł walczyć o 3 miejsce.
No i już zupełnie na koniec taka mała dygresja na temat rożnych strategii wojennych czy raczej szachów uprawianych przez wielkich wodzów na polach bitewnych... he he... Rozmawiałem na mecie z Jarkiem Bartczakiem, który od lat wygrywa trasę mieszaną na harpaganie na zmianę z RL i, również na zmianę z Radkiem (choć tu raz pogodził ich Paweł Ćwidak) wygrywa trasy ekstremalne na Darżlubie i Manewrach i bardzo spodobało mi się jedno, co powiedział.
Wiedział, że na trasie rowerowej, po etapie pieszym, zagraża mu już tylko jeden zawodnik i jak go gdzieś tam minął na początku pętli rowerowej, to zaraz zaczął dedukować w jakim kierunku jedzie, po jaki punkt, w jakim czasie jest w stanie to zrobić, bo jeśli jedzie tam teraz a nie kiedy indziej to czuje się tak mocny, że pewnie pętlę zrobi w takim a takim czasie... he, he... no i widziałem to przygnębienie na twarzy Jarka i faktycznie on musiał tak się wtedy czuć jak go wtedy widział. Po prostu czuł, że mu się zwycięstwo z rąk wymyka i chyba nawet wykalkulował sobie o ile, dokładnie przegra to pierwsze miejsce. Ale później znowu zobaczył tego samego zawodnika jadącego... w tym samym kierunku, tyle że na koniec zawodów (a więc pewnie po ten sam punkt, tak mi Jarek tłumaczył, kurde, ja bym tak nie umiał dedukować! Jak oni to robią?). Żebyście widzieli tę radość na twarzy Jarka! Haaaa, a więc on wtedy, na początku, nie złapał tego punktu, mówi do mnie, więc poczułem satysfakcję, mocniej nacisnąłem na pedały i już sobie nie dałem odebrać...
Ja tak sobie myślę, że ci co wygrywają te harpagany to są jednak wielcy wojownicy i trzeba chyba jakieś natchnienie z kosmosu złapać, żeby ich pokonać. Stara prawda głosi, że tam, gdzie tytani walczą, tam góry trzęsą się w posadach. Nie mniej obiecuję, że prób wygrania harpagana nie zaprzestanę...

4 komentarze :

  1. Super relacyjka Krzyś :) ja nie wiedziałem, że ty tą miejscówę na sali zająłeś tak strategicznie haha. A ty nawet kładziesz się na karimatę pod kątem zwycięstwa :) No i nawet Fornalikowi się dostało, gdyby nie to że on tyle kasy zarobił to chyba by mi go szkoda było!

    Próbuj dalej Krzyś! Życiówka pobita i moim zdaniem to był zdecydowanie twój najlepszy harpagan! GRATULEJSZYN raz jeszcze!

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratulacje wielkie dla Was - Krzyś, Dżejk i Piotrek. To był wasz dzień na pewno. Zobaczysz Krzyś przyjdzie ten dzień kiedy zwycięstwo powie ci po cichu do ucha "już czas - dzisiaj wygrasz". I zobaczysz, że to przyjdzie nie wtedy kiedy będziesz próbował, ale przyjdzie wtedy, gdy to potraktujesz na luzie i nie będziesz myślał o zwycięstwie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratulacje dla Wszystkich :) Misiu jestem z Tobą :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak wiadomo wszemi wobec relacje Krzyśka są superowe i wciągają jak żadne książki.
    To co robicie na harpach jest czymś z pogranicza otrzymania nobla. Uważam że takowy Nobel powinien stanąć na waszych tryumfalnych półeczkach. Wielkie Gratulacje :)
    Oczywiście najbardziej podoba mi się jedno zdanie z całej relacji. Tak jak zawsze horrory się kończą, czyli niby potwór pokonany ale jeszcze gdzieś zza rogu wyłania się jego następca tak samo ostatnie zdanie trzyma mnie przy nadziei, że przeczytam w końcu zwycięską relację- : Nie mniej obiecuję, że prób wygrania harpagana nie zaprzestanę..."

    na takie horrory czekam :)

    pozdrawiam

    marian

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets