Minęła doba od zakończenia zmagań w 46 ErNO Harpagan, który
tym razem odbył się w Kwidzyniu. Wszyscy znajomi, nie wyłączając mnie (bo też
jestem dla siebie osobą znajomą) byli ciekawi jak to będzie na nowej ziemi. A
piszę dlatego nowej, że my, ludzie wywodzący się ze środowiska PBT, rzadko mamy
okazję w tych okolicach startować. Harpagan dawno tam nie zaglądał, a inne
popularne zawody regionalne, tj. Darżlub i Manewry też omijają te tereny.
Dla mnie jako zapalonego piechura, który postawił sobie za
ambitny cel zaliczyć wszystkie szlaki turystyczne Pomorza, była to tym bardziej
terra incognita, że nawet w celach turystycznych tam się jak dotąd nie
zapuszczałem... Jedyne skojarzenia jakie mi się nasuwały z wyjazdem „tak
daleko” (właśnie, dziwne to „daleko” nawet dla mnie, przecież podróż z Gdańska
do np. takiego Rytla czy Czerska, gdzie jeździłem często na zawody wcale nie
jest krótsza, jednak w żadnym wypadku nie nazwałbym tamtych terenów „terra incognita”,
chyba po prostu „daleko” ma tu znaczenie bardziej metaforyczne, czyli „daleko”
w ujęciu transcendentnym) to... Elbląg i ErNO Harpagan 42. Kto tam był ten wie,
a kto nie był zapewne słyszał o owym legendarnym harpie, a kto nie słyszał, to
może i lepiej, że nie słyszał – po co się mają człowiekowi po nocach koszmary
śnić...
Tak więc ten jakiś taki zabobonny strach przed tym
harpaganem był w związku z tymi wszystkimi niewesołymi skojarzeniami i wyjazdem
w nieznane.
A jechało nas tam w sumie chyba jakoś w tym roku stosunkowo
niewiele osób. Robali było dwóch – znaczy się Szogun i ja. Ja się
przygotowywałem bardzo mocno, właściwie Harpagan był dla mnie najważniejszym
startem w roku, a po Szogunie nie do końca było wiadomo czego się spodziewać,
bo zaczął od dwóch miesięcy w końcu regularnie biegać, i to tak nawet już po 15
km dziennie, ale jednak wciąż to zdawało się mało, żeby walczyć o czołówkę w
tych zawodach. Z drugiej strony Szogun ma naturalnie mocną kondycję, więc nawet
lekkie, ale systematyczne treningi mogą sporo dać, a już nie raz udowodnił, że
nawiguje świetnie, nie boi się odważnych decyzji na trasie i to mu daje sporą
przewagę.
Z Szogunem przyjechali jeszcze Piotrek Nowak, z którym
miałem pocisnąć tego harpa drużynowo, oraz Ola Momot i Szymon Zabrocki, którzy
mieli wystartować na TP 50.
Czyli w sumie było nas pięciu. Niby niewielu, ale fajnie, że
udało nam się tam szybko skrzyknąć w bazie i zajęliśmy fajną strategicznie
miejscówę, zaraz przy wyjściu z sali gimnastycznej (hje, hje, zawsze te 10 sekund
do przodu na przepaku).
Atmosfera w zespole była dobra, wszyscy wyluzowani albo
przynajmniej wyglądali na wyluzowanych. Ja to się zawsze za bardzo przejmuję
startami na wielkich zawodach, więc widok takich wyluzowanych spoko gości też
działa na mnie rozluźniająco i wtedy jest dobrze.
Ominę te wszystkie opisy, dylematy, rozmowy w bazie, co,
jak, gdzie, ile spakować, ile nie spakować, jaką taktykę obrać, co ubrać, bo o
tym będzie jeszcze później. Oto już stoimy na starcie, taśma (ta taka śmieszna
biało-czerwona, wiecie na pewno o jaką chodzi) idzie w dół i poszli!
Z Piotrem bardzo szybko się odszukaliśmy na starcie,
zdążyliśmy ustawić w pierwszej linii, kazali nam biec za quadem, który miał
jakiś czas robić za pilota wyścigu, ale jakoś to nie wyszło. W każdym bądź
razie po 150 metrach quad został z tyłu, a my z Piotrem na czele prowadzimy
300-osobowy peleton!... Może nie tak do końca prowadzimy, bo wyrwały przed nami
dwie osoby, miały jakieś takie wysokie numery, jak mi się zdaje byli to ludzie
z trasy mieszanej.
Tak więc my prowadzimy resztę stawki, widzę, że Piotr ma
ochotę szybciej biec, więc mówię mu, żeby trochę zwolnił. Nie chcę powtórzyć
błędu z Kolbud, gdzie wyrwałem od startu, a od 55 km przechodziłem na zmiany
fazy śmierci klinicznej i biologicznej, z krótkimi momentami wybudzania ze
śpiączki na podbijanie punktów kontrolnych.
Chciałem pobiec tego harpa na chłodno i na początku tych
założeń się trzymałem. Więc jak wyminął nas Maciej Więcej, a zaraz za nim
czujnie pilnujący go Andrzej Buchajewicz, to się nie przejąłem. Mówiłem sobie –
spokojnie, Bronek Malinowski w Moskwie też pozwolił uciec Filbertowi Bai na 50
metrów i wygrał, teraz to ja będę gonił, a nie mnie, tak jak było w Kolbudach.
Coś tego dnia czułem, że nie bardzo czytam mapę. Już jak ją
dostałem na starcie, to miałem kłopot z ustaleniem wariantów przejścia i
faktycznie pomotałem się zaraz przy pierwszym czujnym skręcie. Właściwie to
zmyliła mnie czołówka. Mieliśmy biec wyraźnie zaznaczoną na mapie grubą kreską
drogą, która szła skrajem ogródków działkowych, a Maciek i Andrzej wbili w
lewo, w jakąś niby to trawę, niby coś rozjeżdżone. Na drogę regularną to nie
wyglądało, za to droga wyraźna, brukowana, odbijała jakoś tak w las, myśmy tą
brukowaną polecieli jakieś ze 100 metrów, a potem cała stop! I wgapiamy się w
mapę, mijają nas kolejni ludzie, czyli od razu od startu hocki, klocki.
Polecieliśmy ostatecznie tą niby-drogą przy działkach, za czym okazało się, że
ona... dobija po 500 metrach do tej brukowanej, która tam sobie w lesie zrobiła
mały skok-w-bok-łuk. Czyli niepotrzebne było to zastanawianie się i wracanie.
Chwilę dalej kolejny błąd. Wyszło mi z przeliczania dystansu, że powinniśmy bić
w lewo od bruku jakieś 200 metrów za skrętem, w który wszyscy się ładowali i
znowu zastanawianie się. Ale to takie pierwsze koty za płoty. Jak się później
okazało, generalnie ten harpagan nawigacyjnie poszedł mi bardzo dobrze. Inna
sprawa, że mapa była bardzo aktualna.
Chwilę później Piotr proponuje dać skróta za mostkiem na
rzece i decyzja okazuje się trafna, biegniemy ledwie widoczną ścieżką wzdłuż
skarpy, potem krótki azymucik i jesteśmy na PK 1. Miejsce jakoś 10-15. Całkiem,
całkiem...
Do dwójki idzie już lepiej, ja tylko narzekam, że sobie
jakieś trefne baterie kupiłem, moja latarka daje bardzo słabe światło.
Przecinamy szosę, widzimy, że dalej idą dwie drogi w podobnym kierunku, nie
dajemy się zmylić i obieramy właściwą. Biegniemy, aż tu nagle... ktoś nas
dogania i skarży się, że już zrobił pierwszą wtopę nawigacyjną. A któż to jest?
Nie kto inny jak sam Andrzej Buchajewicz! Cóż, w takim towarzystwie błądzić to
żaden dyshonor.
Dalej na dobiegu do dwójki, potem do trójki i nawet
częściowo do czwórki, często się mijamy, czasem biegniemy razem nawet przez 1-2
km i... popełniamy te same błędy nawigacyjne. Raz Andrzej wyprowadza nas z
błędu, raz my jego. Trochę tam siebie wspieraliśmy. Jak się okazuje akurat na
tym odcinku mapa nie zgadza się z terenem najbardziej, bo dalej to już
błądzenia było mało. Z tego co opowiadał potem w bazie Szogun właśnie w okolicach
PK 2 i PK3 miał największą załamkę bo wywalało go tam Bóg wie gdzie, że nie
wiedział czy nadal jest na Ziemi czy na jakieś innej planecie układu
słonecznego.
Na PK 2 jesteśmy z Piotrem na 5-6 miejscu. A więc już do
przodu, choć niepokoi mnie, że tak dużo osób nadal przed nami, biorąc jeszcze
pod uwagę, że Andrzej bił ten punkt po nas, a my przecież bardzo nie
błądziliśmy.
Robimy jakiś głupi azymut, wywala nas za bardzo na południe
czy tam na zachód i pakujemy się w bagno, omijamy je, ale nie do końca się to
udaje. Niestety dalszą drogę zagradza nam rzeczka. Takie jakieś coś cherlawe,
gruźliczne, sięgające do łydki, ale jednak mokre, nie do przeskoczenia, no i na
dodatek temperatura powietrza coś koło 5 stopni, a później spadnie... poniżej
zera.
Trudno, mówi się, włazimy w rzekę w butach (w slangu InO
mówi się na to „wkaczać się”, kto nie wierzy, niech zapyta Gromusia) wbijamy w
wygodną drogę brukowaną i znowu spotykamy Andrzeja, któremu udało się przebyć
tę rzekę suchą stopą. Fatalnie się biegnie w mokrych, ciężkich butach, ale cóż,
mówi się trudno. Andrzej wybiera dalej jakiś inny wariant albo zwyczajnie
biegnie szybciej i nas wyprzedza (już nie pamiętam jak to było), ale znów
spotykamy go na PK 3. Na przelocie do 3 nawigacyjnie poszło nam bardzo dobrze,
a do PK 4 to już zupełnie jak po maśle. Na PK 4 mamy nadal 5-6 miejsce, ale
strata do czołówki tylko 20 minut, więc nie jest tak źle. Tutaj mamy czas 3:01.
Przeliczam szybko i wychodzi mi, że drałujemy na wynik... około 11:45! A
jeszcze tak nadawałem tempo, żeby mieć rezerwy, to naprawdę nie był wcale
szybki bieg. Niestety to feralne wkaczanie się (proszę nigdy nie mówić
„wkaczałem się w wodę”, w slangu InO jest to błąd językowy typu masło maślane)
zrobiło swoje i mimo oszczędzana „baterii” nogi są już ciężkie. Widać to
też po Piotrze, który na dobiegu z 3 do 4 zostawał w tyle i podjął decyzję, że
od PK 4 leci sam.
Zostawiam go przy namiocie sędziowskim i lecę do PK 5. Bez
historii, droga dość prosta, oczywista, było małe zabłądzenie, bo jednego
skrętu nie zauważyłem, ale dużo na tym nie straciłem. Do PK 6 to już w ogóle
banał, z wyjątkiem samego dobiegu na punkt, gdzie wyciąłem azymut do dołu i
wywaliło mnie na inny dół, potem znów na inny i musiałem się cofać jakieś 400
metrów żeby wrócić tam skąd azymutowałem. Strata tam około 10 minut, ale
okazuje się, że i tak awansowałem na 4 miejsce! Od razu dodałem sobie otuchy,
że może to moje błądzenie na szóstce nie było wcale tak dramatyczne, skoro inni
z czołówki stracili tu bardziej.
Dobieg do PK 7 to kolejny banał, bo praktycznie leciało się
tymi samymi drogami, co wcześniej z PK 3 do PK 4. Od „siódemki” zaczęły się
jednak schody. Niestety moja czołówka słabo świeciła i zgubiłem niewyraźną
drogę, którą szedłem, w efekcie czego musiałem azymutować przez 0,5 km po
wyjątkowo paskudnym terenie (pełno świeżo pociętych gałęzi i pokrzyw). Jest
potwornie zimno, nie mam ani rękawiczek, ani czapki, jakąś cienką bluzę i
normalnie czuję, ze mi zamraża płuca od środka. Jestem trochę dobity, też
świadomością tego, że czołówka (ale nie ta, którą cały czas mam na głowie) mi
uciekła i zaczynają się wdawać problemy z motywacją. Dobiegam do głównej drogi,
ale mam cały czas wątpliwości czy na pewno jestem na tej, na której myślę.
Okazuje się, że tak, ale tempo mi spada, skręcam w złą drogę, kolejne 500
metrów w plecy, dobiegam do PK 8, który jest chyba najfajniejszym, najlepiej
zamaskowanym punktem na trasie (skarpka nad jarem rzeczki) i tu dowiaduję się,
że mam stratę do pierwszego zawodnika już godzinę. Ogarnia mnie złość, nie wiem,
czy na siebie, czy na świat, czy na Waldemara Fornalika, w każdym razie do bazy
biegnę szybciej, prawie nie patrząc na mapę. Trochę tam nadrabiam, męczę się
jeszcze tylko, żeby zlokalizować PK 9 na terenie szkoły, mam czas na półmetku
6:31. Czuję się dziwnie, niby wynik jest bardzo dobry, nigdy tak szybko I pętli
nie robiłem, ale świadomość tego, że jestem dopiero czwarty nieco dobija mnie i
dalej już biegnę z obniżoną motywacją. Ta słabsza motywacja odbija się też w
tym, że nie chce mi się robić selekcji rzeczy w plecaku i zabieram na II pętlę
za dużo. Czuję, ze mi ciężko, ale jako kulturalny człowiek nie wywalam zbędnego
balastu (czytaj jedzenia) w trawę (szkoda mi dwóch batoników i czekolady po 2
złote??). Picia mam też za dużo, ale nie wylewam, bo... sam nie wiem czemu.
Jest potworna mgła, sam nie wiem czy mi zimno, czy ciepło. W
bazie założyłem opaskę na głowę i dodatkowy T-shirt, co mi bardzo pomogło, ale
jednak ten ciężki plecak teraz mnie „przegrzewa”. Ręce marzną, tułów się
przegrzewa i weź tu bądź mądry. Dobieg na PK 10 jakiś dziwny, sporo po
przedmieściach, wybieram wariant, który wydaje mi się najbezpieczniejszy i
najmniej „mokry”. Niby z bazy do PK 10 tylko 5 km, ale czas przelotu mam jakiś
kiepskawy. Sprężam się i do PK 11 śmigam jak... MIG 23. Przynajmniej takie mam
wrażenie, ale już go nie mam jak dowiaduję się, że tracę tam do lidera około 2
godzin. Normalnie ręce, nogi, spodnie i skarpetki opadają... Jeszcze sprawdzam,
że ostatnie 10 km pokonałem w tempie ok. 1:30, co daje czas na pętlę jakieś
7:30, a to by mi dawało na mecie jakieś 14:15, pod warunkiem, że bym tempo
utrzymał. A czuję, że żadną miarą go utrzymać nie jestem w stanie... Jestem już
zmęczony, nogi mnie nie słuchają, odzywa się ból w lewej stopie, którą sobie
zwichnąłem dwa dni wcześniej na zamaskowanym pod liśćmi pieńku w lesie.
PK 12 jest bardzo blisko PK 11, jest tam takie czujne
przejście, ale wyczajam drogę, która bezpiecznie przeprowadza mnie przez sieć
kanalików (Szogun tego szczęścia mieć nie będzie). Dolatuję bez kłopotów do PK
12 i śmigam na 13. W akcie desperacji rozwijam swoje maksymalne tempo, ból
towarzyszy mi już nieustannie. Nie wiem czy biegnę już tylko, żeby ratować
honor, czy może, żeby o coś tu jeszcze walczyć. Takie jakby poczucie
zawieszenia w prózni. I faktycznie taki zawieszony w próżni byłem, bo traciłem
do trzeciego zawodnika godzinę, a przewagi nad piątym miałem dwie godziny....
Echhh, samotność długodystansowca.
Jak na zbawienie czekam na pierwsze promienie słońca, na
świt, wyliczam, że powinien mnie zastać tuż za PK 12, a w rzeczywistości wita
mnie tuż przed PK 13. Później niż przypuszczałem, z czego wnoszę, że z moim
czasem biegu nie jest aż tak źle (od PK 11 nie patrzę na zegarek, żeby się nie
załamywać). Ze znalezieniem PK 13 miałem kłopot, bo tam było kilka dróg,
których nie było na mapie i nieco się zamotałem. Słowem bardzo fajny punkt,
razem z PK 8 ex equo najciekawszy na trasie.
Lecę dalej do PK 14 i 15, nawet nie pamiętam, gdzie one
stały, kojarzę tylko, że jak leciałem baaardzo długim asfaltowanym odcinkiem do
15 to złapałem drugi oddech, jeszcze tak słoneczko pięknie świeciło, w końcu na
ten zegarek spojrzałem i wyszło mi... że nadal mam szansę złamać barierę 14
godzin!!! Cóż, z nikim już nie walczę, to może chociaż złamię tą magiczną granicę?
Udaje mi się podkręcić tempo, ale oczywiście po podbiciu 15, jak zaczynają się
pozarastane leśne steczki, znów zwalniam i targają mną na przemian to
zwątpienie, to wiara, że się uda. Do PK 16 biegnę dłuuuuuugą drogą polną
znajomą z przejścia między 10 i 11, w głowie kłębi się wiele bolesnych myśli,
spotykam Olę i Piotra. Z tego, że Piotr idzie dopiero do PK 11, dedukuję, że
musiał sporo zwolnić, ale jaki tam się dramat odbywał to nie miałem do końca
pojęcia.
PK 16 podbijam bez problemu, choć sporo ludzi z TP 50 tam
się kręci w kółko. Dalej mam prosty przelot i potem baza! Najpierw tylko
pokonać 1-kilometrowy odcinek w lesie, później będzie z górki. Mam 8,5 km do
mety i 1:11 godziny, żeby zrobić całość poniżej 14 godzin. Szybko przeliczam,
wychodzi mi, że nie dam rady, ale próbuję wykręcić jeszcze po prostu jak
najlepszy czas, wyśrubować ten swój rekord życiowy do granic możliwości.
Wyjście z lasu nie jest łatwe. Zarośnięta droga, jakieś tereny powojskowe,
bunkry, zasieki, rowy przeciwczołgowe, nie wiem co tam jeszcze było, dobrze, że
nie pole minowe. Przechodzę przez tory i teraz już idzie jak po maśle. Czuję
pod stopami solidną utwardzoną drogę i śmigam jak jakiś leming albo struś
pędziwiatr, to znaczy w tempie... coś koło 6:30 na kilometr. Nawigacja dalej jest
prosta, drogi znajome, tylko w jednym miejscu podwajam czujność, biję
siedemnastkę, mam 3 km do mety i 21 minut żeby zrobić to przed godziną 11:00, a
więc złamać barierę 14 godzin!! Pędzę jak szalony. Wchodzę chyba w jakiś stan
nirvany i czuję się normalnie jak Kurt Cobain w tych rzadkich chwilach życia,
kiedy roił sobie, że świat nie jest podłym miejscem. Mój umysł wchodzi w jakiś
inny wymiar. Budda ostateczny stopień oświecenia, w którym wszelki ból znika
osiągnął drogą wieloletnich medytacji. Mi się to udaje po 14 godzinach walki na
harpaganie, fakt, że tylko na 10 minut, ale jednak przeżycie niezapomniane. Te
ostatnie 3 kilometry pokonuję w średnim tempie ok. 5:45 na kilometr, gdzie na
drugiej pętli to było tempo średnio coś koło 7:00. Wpadam na metę, czas
13:56:57! Wynik świetny. Mój poprzedni rekord wynosił 15:07, czyli pobiłem go aż o godzinę i 10 minut! Na pewno fakt, że trasa była prosta nawigacyjnie
umniejsza to osiągnięcie, nie mniej pobicie rekordu życiowego aż o tyle, nawet w takich
okolicznościach, jest sukcesem. Znowu nie udało się wygrać
Harpagana. Tym razem szczęście nie było tak blisko jak w Kolbudach. Teraz
przeciwnicy byli zwyczajnie o klasę lepsi, jedyne co mogłem zrobić, to skupić
się na robieniu swojego, bo gdybym próbował ich gonić, to wyszłoby jeszcze
gorzej.
Na mecie jestem wyczerpany, ale szczęśliwy. Ogarnia mnie
jakaś taka radosna rezygnacja, do wszystkiego czuję dystans, idę sobie na
miasto zjeść coś niezdrowego ale smacznego, bo czuję, że na to zasłużyłem.
Wcinam frytki i pizzę, a najbliższą pizzerię znajduję... koło rynku, czyli ok.
3 km od bazy. Nie przeszkadza mi, że tak daleko musiałem iść. W końcu nie
musiałem się donikąd spieszyć i to było cudowne.
W bazie dowiaduję się od Zidka albo od Kosy lub od Radka
(już nie pamiętam z kim wtedy telefonowałem, mój mózg wtedy miał sprawność
jakieś 20%), że Szogun idzie na siódme miejsce i zaraz powinien być na mecie!
Mało nie dostaję zawału na taką wiadomość! To jak to, ja tu trenuję cały rok
jak dziki, po 300 km w miesiącu, a Szogun trochę pobiega i już takie wyniki
kręci??!!... No normalnie mnie zawiść ogarnęła! To jest jednak talent czystej
wody, myślę sobie ze smutkiem. Jeszcze na dokładkę w bazie dowiaduję się, że
szedł bez kompasu... I to co napisałem na fejsbuku, że „Szogun steal the show”
jest prawdą, bo moje 4 miejsce już nikogo nie zaskakuje, ale Szogun tu wprawił
w zdumienie wszystkich. Ostatecznie okazuje się, że ta informacja, że Szogun
zaraz będzie w bazie była nieco przedwczesna, bo wychodziło mi wtedy, że będzie
miał wynik koło 16:30. Ostatecznie ma 18:27, życiówka pobita też o dobre dwie godziny,
ósme miejsce i wielkie zaskoczenie dla całego polskiego środowiska maratonów na
orientację.
Wszyscy niepokoimy się o Piotra, bo docierają do nas
niewesołe wieści z trasy, że bardzo zwolnił tempo i nie wiadomo jak to będzie.
Już nawet boimy się, że nie zdąży na metę dojść, ale i on wszystkich zaskakuje,
bo nie dość, że dochodzi, to jeszcze w czasie nowego rekordu życiowego 20:23 i
na bardzo wysokim 19 miejscu.
To można powiedzieć, że grupę stworzyliśmy przednią. Szło
nas tylko trzech na tą setkę, ale za to co to za trójka była! Normalnie jak
Atos, Portos i Aramis. Tylko chyba D’artagniana zabrakło. Może gdyby Kosa
wyskoczył, jak za dawnych starych dobrych czasów, w stroju ninjy to by się i
D’artagnian znalazł.
Jeszcze tytułem podsumowania, co najbardziej mi się dało we
znaki na tym harpie. Przede wszystkim ogromny ziąb. W nocy było poniżej zera i
byłem zupełnie na takie warunki nieprzygotowany. Zamoczenie dokumentne nóg już
na 15 km przy przejściu przez rzeczkę i ta nieszczęsna kontuzja stopy, której
nabawiłem się dwa dni przed startem,też zrobiły swoje. Jakoś to mogło
negatywnie wpłynąć na wynik, choć na pewno nie na tyle, żebym mógł walczyć o 3
miejsce.
No i już zupełnie na koniec taka mała dygresja na temat
rożnych strategii wojennych czy raczej szachów uprawianych przez wielkich
wodzów na polach bitewnych... he he... Rozmawiałem na mecie z Jarkiem
Bartczakiem, który od lat wygrywa trasę mieszaną na harpaganie na zmianę z RL
i, również na zmianę z Radkiem (choć tu raz pogodził ich Paweł Ćwidak) wygrywa
trasy ekstremalne na Darżlubie i Manewrach i bardzo spodobało mi się jedno, co
powiedział.
Wiedział, że na trasie rowerowej, po etapie pieszym, zagraża
mu już tylko jeden zawodnik i jak go gdzieś tam minął na początku pętli
rowerowej, to zaraz zaczął dedukować w jakim kierunku jedzie, po jaki punkt, w
jakim czasie jest w stanie to zrobić, bo jeśli jedzie tam teraz a nie kiedy
indziej to czuje się tak mocny, że pewnie pętlę zrobi w takim a takim czasie...
he, he... no i widziałem to przygnębienie na twarzy Jarka i faktycznie on
musiał tak się wtedy czuć jak go wtedy widział. Po prostu czuł, że mu się
zwycięstwo z rąk wymyka i chyba nawet wykalkulował sobie o ile, dokładnie
przegra to pierwsze miejsce. Ale później znowu zobaczył tego samego zawodnika jadącego...
w tym samym kierunku, tyle że na koniec zawodów (a więc pewnie po ten sam
punkt, tak mi Jarek tłumaczył, kurde, ja bym tak nie umiał dedukować! Jak oni
to robią?). Żebyście widzieli tę radość na twarzy Jarka! Haaaa, a więc on
wtedy, na początku, nie złapał tego punktu, mówi do mnie, więc poczułem
satysfakcję, mocniej nacisnąłem na pedały i już sobie nie dałem odebrać...
Ja tak sobie myślę, że ci co wygrywają te harpagany to są
jednak wielcy wojownicy i trzeba chyba jakieś natchnienie z kosmosu złapać,
żeby ich pokonać. Stara prawda głosi, że tam, gdzie tytani walczą, tam góry
trzęsą się w posadach. Nie mniej obiecuję, że prób wygrania harpagana nie
zaprzestanę...
Super relacyjka Krzyś :) ja nie wiedziałem, że ty tą miejscówę na sali zająłeś tak strategicznie haha. A ty nawet kładziesz się na karimatę pod kątem zwycięstwa :) No i nawet Fornalikowi się dostało, gdyby nie to że on tyle kasy zarobił to chyba by mi go szkoda było!
OdpowiedzUsuńPróbuj dalej Krzyś! Życiówka pobita i moim zdaniem to był zdecydowanie twój najlepszy harpagan! GRATULEJSZYN raz jeszcze!
Gratulacje wielkie dla Was - Krzyś, Dżejk i Piotrek. To był wasz dzień na pewno. Zobaczysz Krzyś przyjdzie ten dzień kiedy zwycięstwo powie ci po cichu do ucha "już czas - dzisiaj wygrasz". I zobaczysz, że to przyjdzie nie wtedy kiedy będziesz próbował, ale przyjdzie wtedy, gdy to potraktujesz na luzie i nie będziesz myślał o zwycięstwie.
OdpowiedzUsuńGratulacje dla Wszystkich :) Misiu jestem z Tobą :)
OdpowiedzUsuńJak wiadomo wszemi wobec relacje Krzyśka są superowe i wciągają jak żadne książki.
OdpowiedzUsuńTo co robicie na harpach jest czymś z pogranicza otrzymania nobla. Uważam że takowy Nobel powinien stanąć na waszych tryumfalnych półeczkach. Wielkie Gratulacje :)
Oczywiście najbardziej podoba mi się jedno zdanie z całej relacji. Tak jak zawsze horrory się kończą, czyli niby potwór pokonany ale jeszcze gdzieś zza rogu wyłania się jego następca tak samo ostatnie zdanie trzyma mnie przy nadziei, że przeczytam w końcu zwycięską relację- : Nie mniej obiecuję, że prób wygrania harpagana nie zaprzestanę..."
na takie horrory czekam :)
pozdrawiam
marian