Nie wiem ilu wśród czytelników tego bloga jest kibiców
piłkarskich. I nie wiem ilu z tych kibiców wychowało się w kulcie świętej
piłkarskiej wojny Anglia – Polska. Od x lat jeździmy na Wembley z nieskażoną,
przesyconą jakimś mistycyzmem wiarą pierwszych chrześcijan, że teraz to
wygramy, a jak przychodzi co do czego to nie możemy oddać strzału na bramkę. A
wiele takich meczów na Wembley pamiętam, że momenty kiedy piłka wędrowała w
pole karne Anglików można było policzyć na palcach jednej ręki. Teraz wprawdzie
Lewandowski miał dwie „setki”, ale właśnie też dlatego uważam wczorajszy mecz
za jeden z najlepszych meczów Polaków w ostatnich latach.
To tak tytułem wstępu, bardzo mocno naokoło, ale jakoś
właśnie tak te nasze polskie święte wojny na Wembley zdały mi się bardzo w
temacie. „Tam” też oczekiwania są wielkie, a potem przyjeżdża angielski walec i
wszystko prasuje.
No i właśnie mamy połowę października i coraz wyraźniej na
widnokręgu majaczy sylwetka walca drogowego, który zwie się „Harpagan”.
Jak niektórzy z was wiedzą od jakiegoś czasu staram się
wygrać tego Harpagana i w tej edycji moje założenia się nie zmienią. Trenowałem
pilnie, systematycznie i teraz pozostało tylko zdać egzamin z dobrego
zakuwania.
Nie chcę, aby ten Harpagan okazał się dla mnie tym czym
angielskie wrzutki na polskie pole karne, ale nie chcieć czy chcieć to ja sobie
mogę różne rzeczy, a rzeczywistość i tak robi po swojemu. Gdzieś się pobłądzi,
źle rozplanuje siły, nerwowość się wkradnie, apatia i pozamiatane... Im bliżej
do zawodów, a zostały tylko dwa dni, to z coraz większą częstotliwością przez
moją głowę przewijają się takie słowa jak: młócka, magiel, walec, rzeź,
eksterminacja. Jeszcze ten mecz Anglia-Polska... brrr... I po co ja go
oglądałem?
No ale pękać nie można. Jędrzejczyk, Glik i Sobota próbowali
brać się za bary z dwa razy masywniejszymi Gerrardem, Rooneyem, Welbeckiem, czy
Lampardem, to i ja wezmę się po raz kolejny za bary z tym groźnym zwierzem na
literę H. A jaki będzie skutek to już mniejsza o to. Trzeba po prostu stanąć do
walki, choćbym miał zostać w efekcie sprasowany na wafel do zawijania rożków.
Po prostu nie ma co pękać, jak masz być rozgniecionym, to widocznie tak było
zapisane w gwiazdach. Ale może w gwiazdach zapisano inaczej?...
Taktyka tym razem inna niż w Kolbudach. Zamierzam pobiec z
głową, na spokojnie, bez podpalania się, tak, żeby mieć siły na II pętli.
Żadnych szarż z szablami na czołgi. Wygram to siłą spokoju, mądrością
rzymskiego wodza Kunktatora, który pobił Hannibala i jego ulubionego słonia.
No i nie będę już wkręcał się w mroczny klimat właściwy
harpaganowi czytając Witkacego. Teraz będzie mi patronował Mickiewicz i jego
„Dziady”. A więc idę, przybywam nadciągam! Wicher, sztorm, szkwał, burzowy
pomruk znad Bałtyku przyjeżdża do Kwidzyna! Zadrżyjcie odmieńńceeeeeee!!
Aha... Byłbym zapomniał, tytuł posta jest odniesieniem do
tego, że harpagana wygrywa się nocną nawigacją, a nie tym, co dzieje się w
dzień, na II pętli. A więc niech demony nocy mają nas (mnie, wszystkich Robali
i Robaczych przyjaciół startujących na H) w swojej opiece.
H jak Hannibal. Lecter...
OdpowiedzUsuńMoże już po czasie, ale wyobraź sobie jakbym to pisał przed harpem, to słowa brzmią: "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie".
OdpowiedzUsuń