W miniony łikend mieliśmy okazję wziąć udział w wydarzeniu o zasięgu ogólnopolskim! Do Swornychgaci bowiem, zjechała się cała brygada ludzi, których pasją jest m.in. obmacywanie parapetów, poręczy, łażenie w szachrajach i krzakach, kopanie w ziemi, przeszukiwanie rozmaitych zakamarków, zdejmowanie pajęczyn z różnych kątów gdzie kto inny ręki by nie wsadził, kitranie czegoś, szukanie czegoś, wypatrywanie dziwnych korzeni i innych "znaków", a wszystko to z gps-em w ręku (no okej, nie każdy ma).
W skrócie - mieliśmy okazję wziąć udział w spotkaniu geokeszerów z całej Polski, które odbyło się w dniach 26-28 sierpnia w Swornychgaciach!
Tak zwane S4NE to nie lada wydarzenie. Są tacy, którzy już nie mogą doczekać się kolejnej edycji S4NE zanim ta aktualna dobiega końca. Już teraz zastanawiano się nad terminem kolejnego spotkania. No a co tych ludzi tam tak przyciąga? Ja myślę, że są to trzy rzeczy:
Po pierwsze primo - KESZE! Bo co też innego może przyciągnąć geokeszerów jak nie kesze właśnie? Przecież dla tych największych twardzieli dzień bez kesza to dzień stracony więc żadne spotkanie nie może się obyć bez sporej ilości keszy. No, a w samych Swornychgaciach można spokojnie chodzić cały dzień i nałapać cały worek skrzynek i to nie byle jakich bo są tam prawdziwe perełki, którym nie sposób nie dać rekomendacji. A jak ktoś już obleci całe Swornegacie (choćby w gaciach) i pobliskie okolice to może wypuścić się nieco dalej. Ale nie tak znowu daleko bo zagęstnienie keszy nie daje nam wytchnąć nawet na chwilę. Choćby jadąc w stronę Chojnic można tych keszy nałapać więcej niż kleszczy po całym dniu spędzonym w paprociach. KESZE WSZĘDZIE KESZE!!! Tak patrzę na mapkę i tak zerkam, że tak z jakieś 150-200 tylko w tych okolicach idzie zdobyć. Równie dobrze to spotkanie mogło by trwać cały tydzień żeby to wszystko wyłapać, a przecież to jeszcze nie wszystko bo dochodzi cały szereg mobilniaków, które są nieodłącznym elementem każdych spotkań i dodatkowo wzniecają jeszcze bardziej ten geokeszerski klimat. W głowie się kręci na samą myśl ile tam tych kieszy jest!
Po drugie primo - Ludzie! Cała ta geokeszerska brać. Wszystkie te dziwaki w jednym miejscu, rozprawiające w zasadzie tylko o jednym. Nie trudno się domyślić o czym - oczywiście o keszach! Wreszcie wśród swoich ludzi można wreszcie poczuć się... swojsko! Nikt na ciebie nie patrzy jak na wariata bo tu każdy wie o co chodzi, ba, tutaj niektórzy mają wręcz fioła na punkcie keszy! No i dzięki temu jest wesoło i wariacyjnie! Pewne twarze są już nam znane, inne nie. Kto kryje się za nickami które znamy tylko z logbooków? Zawsze można poznać kogoś nowego no i oczywiście pogadać o keszach, a jakżeby inaczej. A to wszystko to tzw. zacieśnianie więzów z ludźmi którzy podzielają razem z nami wspólną pasję. No i to jest tutaj najfajowsze! Poza tym niecodziennie ma się okazję spotkać czołówkę i prawdziwą śmietankę geokeszerów w Polsce. A tutaj (choć oczywiście wielu osób zabrakło) mieliśmy okazję poznać prawdziwe osobistości geokeszingu w Polsce: tATO z zabójczą liczbą skrzynek na koncie (grubo ponad 3000!!!), czyli rekordzista Polski, o którym krążą plotki że posiada sekretarkę do logowania skrzynek w serwisie bo sam nie nadąża. Alex22, który zjawił się z całą geokeszerską rodziną w swoim legendarnym (nie mniej niż de lorean z Powrotu do przeszłości) keszowozie. Niejeden keszer pewnie wolałby taki wóz niż nowiuśkie lamborghini. Jak to stwierdził Daniel "nie zawsze ma się okazje posiedzieć w keszu!" Był Chester którego skrzynek jestem zagorzałym fanem, była cała ekipa projektu "Wawa na 102", byli keszerzy, którzy na pchnęli do przodu ten cały geokeszing w Polsce, była pierwsza 30 keszerów w Polsce - zyr, qbacki, nannete, arishia, art-noise, wuzet, maliniak, whatever oraz najlepsi keszerzy z naszych okolic którzy do tej czołówki również się zaliczają - Jed Team, Smashin, J.O.N.F. No kogo tu nie było! A prócz tego jest też miejsce dla takich żółtodziobów wśród tych tuzów jak my, robale! Pełna integracja!
Po trzecie primo - Swornegacie! Wcześniej pisałem o tym, że odwiedzimy pewnie miejsca piękne, cudowne i magiczne, a tereny wokół Swornychgaci takie właśnie są. Piękne jeziorka, lasy, góreczki. Natura górą!
W naszej karierze nie było to pierwsze spotkanie keszerskie. W CV najwięcej spotkań mogę sobie wpisać ja bo razem z tym tutaj aż 4. Dla Zidka było to spotkanie nr 3 zaś dla Beaty drugie. I te oto właśnie wymienione robale wzięły udział w S4NE tym razem dzięki uprzejmości ekipy J.O.N.F. z którymi to podróżowaliśmy i keszowaliśmy przez dwa caluśkie dni (noce zresztą też).
Pierwszego dnia, w piątek, ruszyliśmy jakoś trochę popołudniu z Czerska i kierowaliśmy się najpierw w stronę Tucholi, potem na Kamień Krajeński, Chojnice no i na sam koniec jechaliśmy do Swornych.
W planie było oczywiście złapanie kilka keszy. Niektóre z nich dopiero co pojawiły się, takie świeżynki na których można złapać TTF lub STFy. I faktycznie złapaliśmy chyba z trzy TTF (certyfikat trzeciego znalazcy) i jakieś STFy też. Dzień był niesamowicie upalny, na koniec wakacji słoneczko nam jeszcze dowaliło. Więc wcale nie było tak łatwo tych keszy szukać. Tym bardziej, że te które mieliśmy w planach to były praktycznie same kesze na łonie natury. No i niby fajnie bo obcowaliśmy z przyrodą ale do diaska wkurza mnie łażenie po krzakorach, szachrajach, pokrzywach i innych takich dziadostwach. A tam to była prawdziwa dżungla złożona właśnie z tych składników. Jakoś jednak przez to przebrnęliśmy. Ale tak ogólnie to w ten piątek żadna skrzynka nas nie zachwyciła ani nie powaliła na kolana. Na koniec dnia, robiło się już ciemno, udaliśmy się do Swornychgaci żeby wziąć tam udział w MnO organizowanym przez Qbackiego. To też forma zaliczenia skrzynki, tylko że (oprócz Beaty) my wszyscy już ją mieliśmy. Najpierw złapaliśmy jeszcze kilka keszy w Sworach, potem posiedzieliśmy trochę przy ognisku gdzie spotkaliśmy kilku znajomych i wreszcie lajtowo ruszyliśmy na marsz. I to tak bardzo lajtowo - dosłownie jak w LATInO. Noc też była ciepła, a do tego niebo wyglądało nieziemsko. Bo to przecież niebo więc jak może wyglądać ziemsko? Trochę posnuliśmy się po lasach w poszukiwaniu lampionów, kiedy wróciliśmy było już dość późno więc stwierdziliśmy iż wracamy do domu.
Następnego dnia wyruszyliśmy nieco szybciej. W planach było też więcej keszy i tym razem chyba wszystkie były w okolicach Swornychgaci. Jak się w trakcie jazdy okazało były to tereny wręcz off-roadowe, a nasz keszowóz, który dzielnie prowadziła mama Filipa został chwilowo przemianowany na jeepa. Po takich wertepach tam jeździliśmy czasem, że to strach rowerem wjechać a co dopiero autem. Ale co tam, przecież taka droga prowadzi do skrzynki to nie ma odwrotu! I tak właśnie było w sobotę. Zaliczyliśmy w ten sposób kilka takich leśnych keszy i były one zdecydowanie atrakcyjniejsze niż dnia poprzedniego. Przy jednym z keszy natknęliśmy się na niezłą wycieczkę... geokeszerów. Ile ich tam było! Dosłownie cała wycieczka, tyle to by nawet czerwony Ikarus wiozący niemieckich emerytów chyba nie pomieścił. Cała ekipa o bardzo zróżnicowanym wieku trzeba dodać. Bo byli tam również najmłodsi keszerzy. I jak to brzydko mówią w kupie siła! Od teraz szukaliśmy więc razem. Niby w kupie siła, a i tak szukają dwie, trzy osoby a reszta stoi i patrzy ale tak to już jest. Wystarczy spojrzeć tylko na budowlańców żeby wyłapać takie zachowanie. No i tak całą zgrają zgarnęliśmy jednego kesza po czym udaliśmy się na taki pomost gdzie byliśmy chwilę szybciej ale nic nie znaleźliśmy. Już wtedy tubylcy dziwnie się na nas patrzyli bo po kiego grzyba te dziwaki obmacują ten pomost? A co dopiero będzie jak teraz na ten pomost zwali się cała brygada! Musieliśmy to zobaczyć więc pojechaliśmy w to miejsce raz jeszcze z wszystkimi.
Przez chwilę miałem wrażenie, że ten pomościk aż się ugiął pod ciężarem tych wszystkich keszerów, którzy tak bezceremonialnie tam wtargnęli po swoją zdobycz. Ludzie na pomoście nie wiedzieli co się dzieje. No i czego oni szukają? Widok był po prostu przekomiczny! Ale co ważniejsze kamień z serca spadł nam kiedy okazało się że kesza rzeczywiście nie ma. Co to by był za wstyd gdyby się okazało, że tam był a my go nie znaleźliśmy! ufffffff.
Po tej akcji odłączyliśmy się od tej zacnej grupy i keszowaliśmy sami ze zmiennym szczęściem. A to pobłądziliśmy, a to nie znaleźliśmy kesza (pomimo poświęcenia Filipa który się moczył w wodzie, a potem nosił jeszcze Beatę żeby tam szukała pod mostkiem). Koniec końców wylądowaliśmy w Swornychgaciach. Żar lał się z nieba więc postanowiliśmy wejść w lekki kontakt z wodą i zaliczyć... kesza wodnego, którego należało podjąć podpływając do niego rowerem wodnym bądź innym wodnym transportem. My wybraliśmy właśnie rower żeby sobie popedałować. Zajęło nam to wszystko gdzieś tak z 1,5h ale opłacało się bo był to jak dla mnie najlepszy kesz w ciągu tych dwóch dni! W takiej zatoczce pośród trzcin pływała sobie kaczka, taka kaczka dziwaczka bo do szyi miała przyczepiony logbook! Kolejna skrzynka zaliczona, i to jaka!
Kiedy wróciliśmy na ląd znaleźliśmy jeszcze jednego kesza o nazwie kamuflaż i jak się okazało nazwa ta nie była przypadkowa. Kolejna rekomendacja poszła właśnie na tą skrzyneczkę. Po tych wszystkich atrakcjach przyszedł czas na danie główne jakim miał być spływ jakąś tam rzeczką. Chocina chyba się nazywała. Mało tego miał to być spływ nocny, a w takim jeszcze nigdy nie braliśmy udziału.
Niebo nieco się zachmurzyło, zrobiło się chłodniej no i ciemno bo było już po 21. Czołówki na czoło i heja do kajaka! Rzeczka ta była bardzo lajtowa, czasem tylko trzeba było trzymać się zasady "kryj ryj" żeby się w dziób nie rąbnąć. Pomimo iż Zidek również stosował się do tej zasady to i tak nie zdołał jednak uchronić swojej facjaty przed uderzeniem. Kto by jednak pomyślał że to uderzenie przyjdzie z tak niespodziewanej strony? Zidek bowiem dostał prosto w dziób od uderzenia wiosłem Beaty. Jak ona to zrobiła to ja nie wiem ale po tym incydencie wzmożyłem moją czujność. I pomimo, że rzeczka leniwie snuła się pośród zamglonych pól, a Beata już więcej nie używała przemocy to nie był to koniec emocji na ten wieczór. Pojedyncze błyski na niebie zwiastowały zbliżające się emocje. No i z czasem były one coraz częstsze. A jakoś tak w połowie drogi (a raczej rzeczki) zaczęło kropić. A potem mocniej kropić. Potem deszczyk się z lekka sączył z nieba po czym zaczął padać. Mocniej i mocniej. Zaledwie kilka chwil później niebo zajaśniało takim blaskiem jakby to był dzień, huknęło jak przy starcie F-16 i lunęło deszczem. No to mamy burzę!
Burza to mało powiedziane bo nad nami rozpętała się szalona nawałnica. A może nie nad nami tylko wokół nas, a my byliśmy w centrum tego wszystkiego. Błyskało się tak, że latarki nie były potrzebne. Huczało jakby ktoś w jednym momencie wystrzelił wszystkie petardy w Nowy Rok no i lało tak że świata nie było widać. Ja przed sobą widziałem tylko Beatę i nic więcej. Nie wiedzieliśmy gdzie płynąć, co chwila obijaliśmy się o brzeg i zatrzymywaliśmy się bo nic nie było widać! A lało coraz bardziej, kajak był już pełen wody, na całe szczeście jak huczało to aż drżał więc trochę tej wody się z niego wylewało. Co tam się działo! Ale to jest nic. Można by pomyśleć że było to straszne i przerażające przeżycie i że myśleliśmy wtedy tylko o tym jak tu uratować tyłki. Ale było jednak trochę inaczej bo Beatę to wszystko tak bawiło, że ani jej się wiosłować nie chciało ani nic i tylko krzyczała co chwilę przerywając śmiech "no niech się błyska co przynajmniej będziemy wiedzieć gdzie płynąć!" I weź tu bądź człowieku mądry.
Po jakimś czasie ta najgorsza nawałnica poszła sobie dalej i teraz już tylko padał deszcz. Wyglądaliśmy jak takie zlane kaczki. Albo rażone piorunem. Zresztą pewnie mało nie brakowało żeby nas tam trzepnął jakiś piorun. Tak czy siak, co by nie mówić to spływ zrobił na nas piorunujące wrażenie oraz wywołał burzliwe emocje! Ten spływ zapamiętamy na długo.
Kiedy wróciliśmy nieco się przesuszyliśmy. Ja na rozgrzewkę łyknąłem dwa kielichy krupnika. Poszliśmy do keszowozu. Złapaliśmy kilka mobilniaków ale nie tak znowu dużo jak myślałem wcześniej. Pogadaliśmy trochę z kilkoma osobami ale co chwila znowu padało więc niestety ognisko było... niewypałem... Szkoda, że pogoda trochę to wszystko popsuła ale i tak było czadowo! Siedzieliśmy tam na dworzu aż do 2 w nocy chyba ale potem przyszedł czas aby zwijać się do domu. I tak właśnie dla nas S4NE dobiegło końca.
No to kiedy kolejne S4NE? Bo my już czekamy!
Opis burzy bardzo ale to bardzo trafiony. Jak się zerwała nawałnica wracaliśmy akurat z kesza "Drzewa mają oczy II", nawet szyby nam nie chciały w aucie odparować tak lało...
OdpowiedzUsuń