Najczęściej jest tak, że o koncercie na którym się było, pamięta się tak długo jak długo świszczy po nim w uszach, boli kark od machania głową i czasem też inne części ciała. A potem wraz z tym bólem o takim koncercie zwykle się zapomina. O ile oczywiście był to taki zwykły, nieszczególny koncert. Mi świszczy w uszach już trzeci dzień ale już teraz wiem, że nawet kiedy przestanie to o tym koncercie, na którym byliśmy ostatnio nie zapomnę. Tak jakby ten świst poprzez uszy dostał się do czachy i zostawił tam trwały ślad z napisem Rosetta. Bo to właśnie na koncercie zespołu Rosetta byliśmy w ten wtorek razem z Beatą.
Szykowaliśmy się na ten koncert chyba z jakieś pół roku. Od kiedy tylko zespół ogłosił, że przybędzie tutaj z dalekiej hAmeryki aby zagrać trasę po Europie, a w tym dość mocno zahaczyć o Polskę. Tak długo się na to szykowaliśmy, a tymczasem dzień przed koncertem wcale nie było takie pewne, że ruszymy do Gdańskiego klubu Mechanik aby zobaczyć to zjawisko na żywo. No ale udało się.
Podejrzewam, że nazwa zespołu pewnie nic nikomu nie mówi więc mogę trochę przybliżyć ich sylwetkę. Rosetta to zespół z nurtu tzw. Post lub sludge metalu. A oni to konkretnie grają podgatunek tego gatunku, który nazywa się art-metal. Akurat jeśli chodzi o Rosettę to często pada określenie iż jest to metal dla astronautów ze względu na to, że jest to tak kosmiczne, pełne mocy i przede wszystkim przestrzenne granie. Ale to trzeba posłuchać samemu. W każdym bądź razie nie jest to taki typowy metal z milionem superszybkich solówek, podziałów zwrotka-refren, typowych przejść i ogranych patentów. Tutaj ta muzyka sobie tak płynie, a może raczej wylewa się na słuchacza, otacza go i wchłania jak czarna dziura. Tutaj jest mała próba tej muzyki jakby ktoś był ciekaw.
W drodze do Gdańska zgarnęliśmy jeszcze jakichś kolesi którzy wracali akurat z rajdu Łupaszki i kto wie czy za rok i my się tam nie wybierzemy. Pod klub dojechaliśmy idealnie na godzinę 19 ale okazało się, że jak zwykle jest poślizg i trzeba czekać.
Potem nas wpuścili na "dużą salę" która była wielkości... (nie wielkość to jest nieodpowiednie słowo) która była rozmiaru takiego większego salonu. Czyli jak na koncert to to małe było. Sceny też nie było, barierek nie było. Były za to kafelki, na suficie takie płyty, rozstawiona perka, pełno sprzętu. Wiary też było mniej niż się spodziewaliśmy ale w razie W, szybko wbiliśmy na sam przód.
Po jakimś czasie na scenie zameldował się polski zespół Obscure Sphinx. 6-strunowy bas, podwójna stopa, 8 strunowy elektryk, groźnie wyglądająca dziewucha na wokalu z bandażami owiniętymi wokół rąk. Niby groźnie wyglądająca ale sprawiała sympatyczne wrażenie. Zastanawialiśmy się więc co oni takiego zaprezentują. Zaczęli spokojnie, pełno różnych elektronicznych przeszkadzajek, a potem ruszyli mocniej. Był ciężar, demoniczny klimat i tajemniczy nastrój przy tym wszystkim. Ja raczej nie przepadam za damskim wokalem, a ostatnio to już w ogóle zraziłem się do damskich wokali ale to co pokazała ta dziewczyna to było coś. Taki ryk i wrzask, że klękajcie narody. I jeszcze takie dziwaczne, opętane ruchy na scenie. A potem ta muzyka robiła się taka bardziej hipnotyzująca żeby po chwili znowu uderzyć. To było dobre. Pozostawili po sobie świetne wrażenie. A co najlepsze na żywo ci goście wypadają lepiej niż na płycie, na płycie czegoś brakuje, na żywo robi się z tego prawdziwy mroczny klimat.
Zaraz po tym zespole rozbił się zespół City of Ships. Ci to chyba byli najgorzej nagłośnieni bo pomimo, że staliśmy metr od wokalisty to nie słyszeliśmy go w ogóle. Nawalali ostro ale ta muzyka była taka trochę bez wyrazu, mało czytelna była. Nie wiadomo do końca co to było. Ale perkusista śmigał na perce aż miło, najlepszy pałker tego wieczoru. Nawalał tam jak maszyna. Ogólnie to ten drugi zespół jakiegoś większego wrażenia na nas nie zrobił. Fakt faktem, że mieli skopany dźwięk ale te kompozycje też jakoś na kolana nie powalały.
Po tym występie została już tylko Rosetta. Trochę im zajęło rozstawienie się. Sprzętu mieli w pip i jeszcze więcej. Kilka piecy, laptop, pełno tych efektów dźwiękowych, kabli, wtyczek i nie wiadomo co tam jeszcze. Nie wiem co tu napisać o ich występie. Już po pierwszej minucie była miazga, a ja czułem się jak ostatnie stadium marmolady. Tak jakby mnie ktoś w kosmos wystrzelił. Wokalista Mike Armine wręcz walczył z tłumem, który ostro ruszył do przodu, tak że wpadaliśmy tam na ich sprzęty. On pchał się na nas, a my na niego. Nie minęło kilka chwil, a ludziska czapnęli Armine na falę ludzkich rąk i omal nie wgnietli go w sufit. A on ryczał i wrzeszczał dalej do mikrofonu jakby nigdy nic. Przy lądowaniu aż się trochę sufit uszkodził ale co tam, za chwilę Armine znowu był w górze i śmigał tam jak rakieta. Ile ten koleś ma w sobie energii! Taki mały, chudy, niepozorny ludzik a jak ryczał tam z mocą wybuchającej supernovy. Podchodził do nas i prosto w twarz wrzeszczał bez opamiętania. Aż cały czerwony był i żyły mu powychodziły - no coś pięknego, jak to stwierdziła Beata. Cały zespół po prostu zmiażdżył ten mały klub i zagrał z mocą big bang. A może i jeszcze bardziej. Toć to istny koniec świata był. A pogo takie jakby nas czarna dziura czy jakaś inna energia chciała wessać. Potem zaczął sprzęt szwankować - to piecyk nawalił, to jakieś efekty czy wtyczki, błona z centrala została zerwana. Ale co tam, to jest pikuś. Oni dalej rozwalali wszechświat. Jeden wielki chaos, pałer, nieziemski klimat i jakaś taka więź między zespołem (a w szczególności Arminem) a publiką. No koniec świata dosłownie.
Po koncercie Beata rzuciła się najpierw na Armine z uściskami, potem na gitarzystę, któremu przez pół koncertu jej włosy szurały po gryfie gitary. O tak, tak właśnie miało być. Na koniec jeszcze się uściskała z perkusistą, takim wielkim spoconym amerykańskim misiem, który stwierdził, że to jest disgusting. I tylko nie wiadomo czy przytulanie do dziewczyn jest disgusting czy to on był taki disgusting. Najlepszy był jeszcze jakiś gościu, który stał za nami i jak ledwo skończyli grać to on chyba sam do siebie powiedział takim zdyszanym, wycieńczonym głosem "to jest najlepsze co mnie mogło spotkać!" Tak, tak, tak! Koleś miał rację!
Po koncercie jeszcze nawet chwilę pogadaliśmy sobie z Arminem i kupiliśmy od niego koszulkę. A potem już tylko wracaliśmy do domu, zmiażdżeni tym wszystkim. A wracaliśmy jadąc pod gwieździstym niebem więc było dobrze. Jakoś ten kosmos jednak wytrzymał to wszystko.
0 komentarze :
Prześlij komentarz
Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)