Jak nie jeździliśmy na koncerty to nie jeździliśmy. Bo nie było na co, nie było czasu, nie było kasy, bo padało, bo zupa była za słona bo zawsze coś. Ale jak już wreszcie postanowiliśmy jechać to od razu z grubej rury. Tym sposobem w tym tygodniu udało nam się zaliczyć wypad na dwa koncerty i wreszcie się wyskakać i wyszumieć.
Najpierw we wtorek w składzie Beata, SW4Gosia i ja, śmigaliśmy do Gdyni. Tak jak pisaliśmy wcześniej na blogu grało tam Broken Betty plus trzy supporty. Jechaliśmy tam z nadzieją że będzie jazda na maksa, że nasz wszystko potem będzie boleć, w uszach piszczeć. Wiadomo, chcieliśmy mocnego łomotu, depnięcia i łamania kości. Zanim dojechaliśmy podrzuciliśmy jeszcze taką jedną pani na stopa. A się rozgadała! Ale ogólnie to widać było, że to dobra kobieta była, taka do rany przyłóż. I tak sobie wesoło dojechaliśmy (wesoło i kuźlująco bo to Gosia tak mocno ostatnio kuźluje, przed zbliżającym się egzaminem dojrzałości pokazuje pazurki) ale zanim poszliśmy do klubu to najpierw jeszcze mały spacer nad morzem. Wiecie, nastrojowo, zachód słońca, mewy, łódki, budki z lodami, el romantico e cappucino jednym słowem. A potem to już poszliśmy do Ucha na małą rzeźnię. Ze skrajności w skrajność.
Na wejściu było spoko. Bo goście ładnie łomotali, widać było że kolesie znają się na rzeczy. Fajnie bujali czerepami, panowie we flanelowych koszulach, prawdziwi grungeowcy dla których czas zatrzymał się w latach 90-tych. No i spoko grali, aż nam nóżki chodziły. Tylko wokalista był do kitu bo przećpany był ale to tam szczegół. Potem grał kolejny zespół Psycholywood. Już ich wcześniej widziałem i nie zachwycili. Tacy tam śmieszni goście - gitarzysta wyglądał jak Kermit i strzelał miny jakby nie mógł odkręcić słoika z ogórkami. Ale za to perka ładnie chodziła. Nam już trochę zaczynało się nudzić bo ani żadne pogo tam nie szło ani nic. A zamiast wiać szatanem z głośników to wiało po prostu nudą. W końcu kermit z ekipą podziękowali i wyszła gwiazda wieczoru Broken Betty.
Zaraz na wejściu zapowiedzieli że zagrają w całości nową płytę i cały zapał zgasł w nas jak płomień świeczki. Bo się okazało, że ta płyta to taka nijaka jest. Też ani poskakać ani nic. Niby tam ordzili po tych gitarach, bas tam jeździł jak szalony (ten to akurat ładnie chodził), nawet organki mieli w jednym kawałku, pełno efektów specjalnych i innych bajerów. Ale i co z tego skoro wyszły z tego jakieś mecedyje kołomyje. Na ostatnie dwa kawałki udało się zrobić pogo to trochę się rozruszaliśmy. No i ogólnie to jednak poracha z tego koncertu. Gosia twierdziła na koniec, że ją bolą nogi od stania. Czyli to raczej nie jest dobra ocena metalowego koncertu.
A na koniec zrobiliśmy sobie zdjęcie z takim gościem. Myślałem że to Havoc z Blindead ale to jednak nie był on. Ale to nic. I tak fotę sobie zrobiliśmy.
Drugi koncert to dość niespodziewany występ TSA w Kolbudach. Dowiedzieliśmy się o nim jakoś z dwa, może trzy dni temu i decyzja była natychmiastowa - jedziemy. Nikt z nas za TSA nie szaleje ale jednak to jest uznana marka i ZA DARMOCHĘ takiego koncertu nie można przepuścić. Szkoda, że nikt z nami nie chciał się zabrać bo koncert był przedni.
Najpierw jako support grał zespół Chemia. Takie tam pitu pitu, teksty o miłości i fruwającyh motylach. Wokalista w koszuli jakby prosto z disco inferno. A jak trochę mocniej zagrali to wczuwali się w to jakby łupali co najmniej siarczysty death. Nawet śmiesznie było. I niektóre panny się przy tym na publiczności tak dziwacznie wiły i wczuwały. No ale co tam kto lubi. Pośmieliśmy się i za chwilę miało wyjść TSA. Ludzi jeszcze sporo do klubu doszło, zrobił się ścisk, duchota i parno było. Jakiś koleś ciągle wrzeszczał ANDRZEEEEEEJ, ANDRZEEEEEEEEJ!!! I tak przez cały koncert. Chociaż patrząc na to w jakiej koszulce przyszedł (koszulka comy) to nie dziwota że robił z siebie durnia. Chociaż czasem nawet śmieszny był. Bo on ciągle swoje, tylko ANDRZEEEEEEEJ ANDRZEEEEEEEJ! ANDRZEEEEEJ GRAAAAAAAJ! ANDRZEJ NAJLEPSZY JESTEŚ! Koleś aż sobie zdarł gardło przez te swoje wrzaski a ludzie łapali się za głowy myśląc co to za paterak.
Potem były okrzyki całej publiki TSA, TSA. Chociaż akurat my krzyczeliśmy TE RE SA. I też nam to dobrze wychodziło. Wyszło TSA, chłopaki grali z jakieś dobre dwie godziny. Dali czadu! Były wszystkie największe hiciory, pogo. Takie raczej cieńkie bo był duży ścisk, a poza tym dużo było takich biesiadników co to przyszli popatrzyć i robili duże oczy widząc co się dzieje. Ale tak to bywa jak koncerty są za darmo, coś za coś. Ale dzięki temu że tam byli biesiadnicy to przynajmniej potem zrobiło się dużo miejsca z przodu i można było przybić pionę wokaliście i być o krok od sceny. A na scenie jak i też pod cały czas był szał dzikich ciał przeplatany chwilami melancholii kiedy to TSA grało swoje piękne balladki w tym hicior gicior czyli "51" No a patrząc na to co wyrabiał Andrzej Nowak ze swoją gitarą to można było zrozumieć tego krzykacza, że go tak uwielbiał. Bo Andrzej wyprawiał cuda wianki na tym swoim wiośle. I tak pięknie minęły nam te dwie godziny. Na koniec jeszcze bisy były i to dwa razy! Fajnie z ich strony.
A teraz to nam piszczy w uszach po tym tygodniu. Ale to przejdzie. Do następnego koncertu.
0 komentarze :
Prześlij komentarz
Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)