czwartek, 3 marca 2011

Wormsy autostopem przez Europę cz.14


Deszcz lał niemiłosiernie, a my wylądowaliśmy na jakiejś szemranej stacji benzynowej. Gdzieś... hm, nawet nie wiedzieliśmy gdzie dokładnie jesteśmy. Było już późno. Wiedzieliśmy że będziemy w tym miejscu nocować. Szybko popędziliśmy w kierunku stacji żeby schronić się w budynku ale... musieliśmy stanąć pod takim daszkiem bo okazało się, że na tej stacji nie byliśmy sami. No w zasadzie to nigdy nie jest się samym na stacji benzynowej bo zawsze ktoś się przewija. Ale trzy autobusy pełne rumunów to też raczej nieczęsty widok. A tam właśnie taka sytuacja zaistniała.

Trzy rumuńskie autokary wypchane po brzegi ludźmi, którzy teraz jak jeden mąż zapragnęli skorzystać z toalety. Także kolejka wiła się jak snake na starej nokii. Nie wiem skąd ich nagle tyle się tam wzięło, chyba z jakiejś szałki jechali, truskawki zbierali czy inne szparagi. Albo jakaś zbiorowa emigracja czy coś. Bo przekrój ludzi tam był różny - kobiety, dzieci, babki, dziadki, cwaniaki i podejrzane typy oraz kobiety bez staników. No niby coś tam na sobie miały ale były hmm roznegliżowane. No i w tych rumuńsko-cygańskich klimatach byliśmy my. Kosa jak kiedyś miał krótkie włosy (taką fotę na dowodzie ma) to nawet wyglądał jak rumun więc gdyby wskoczył do jakiegoś autobusu to by się nawet nie skumali. Ale nie skorzystał. Usiedliśmy sobie więc pod półką z gazetami i przeglądamy prasę równocześnie obserwując stale wydłużającą się kolejkę. Jak się później okazało tylko jedna toaleta działała więc to wszystko trwało dość długo. A my sobie tak siedzieliśmy i obserwowaliśmy te rumunki. A co tam. I czekaliśmy aż przestanie padać. W ogóle ta stacja była jakaś podejrzana - pełno takich jakichś rozbójników tam się kręciło i typów spod ciemnej gwiazdy. Tacy jakby cichociemni. Wykorzystałem tą sytuację i nagadałem Kosie, że mogą nas tu okraść, obrabować, zgwałcić i odejść bez słowa. A na sam koniec nóż w plecy. Wszystko oczywiście podparłem przykładami no i Kosa złapał haczyk.

Kiedy przestało w końcu padać Rumuni odjechali. Teraz było tutaj tylko pełno tirowców wyglądających (no i po moich wkrętach) zachowujących się jak islamscy terroryści. Było już coraz później - czas więc na rozbicie namiotu. 

Był tam kawałek za stacją taki mały lasek. Mroczny taki. Kosa wątpił w słuszność tego miejsca i rozglądał się nerwowo po bokach gdy rozstawialiśmy namiot. A ja ciągle swoje - o nożownikach z Rumunii. Kosa wkurzał się coraz bardziej i trochę speniał aż tu nagle okazało się że po tym małym lasku ktoś się szwęda. Ojjjj zrobiło się drastycznie! Co prawda jakiś koleś za pewne szedł się odlać ale przez chwilę adrenalinka była. No cóż, ja i tak się wyspałem bo miejsce było całkiem spoko. Kosa trochę mniej bo sen mąciła mu świadomość czyhającego za rogiem niebezpieczeństwa. 

Rano nadal pogoda była pochmurna. Wstaliśmy wcześnie i czym prędzej poszliśmy łapać stopa. Byliśmy w bardzo dobrych nastrojach i było po nas widać, że jesteśmy spoko goście. Istniała więc większa szansa, że ktoś nas zgarnie. 

Po jakiejś niecałej godzince zatrzymał się kierowca tira! Ha! Pierwszy raz podczas naszej podróży pojedziemy tirem! Łuhu! Czyli jednak oni też biorą dwójki. Plecaki zapakowaliśmy do naczepy bo gościu jechał pusty i od teraz na wszystkich spoglądaliśmy z góry, a nie jak dotąd spode łba. 

Ten kierowca tira, z którym mieliśmy przyjemność jechać przez najbliższe prawie 200km to był jeden z najlfajniejszych luzaków i super kolesi podczas tej podróży! Smichy hihy tam były, opowiadania, anegdoty, cytaty, liczenie w naszych językach, porównywanie swoich języków, nawet śpiewanie! Kosa śpiewał temu kolesiowi niemieckie piosenki "ooo tanenbaum, o tanenbaum" i jeszcze jedną o świętym Mikołaju. Tamten Słoweniec to był taki luzak, że najlepiej to byśmy z nim cały dzień jeździli. Ale oprócz tego było widać, że ma łeb na karku i inteligenty też jest. Nie tam jakiś burak tylko kurczę gość z klasą. Opowiadał nam trochę o sobie, swojej rodzinie, o tym jak to jest żyć w Słowenii. My sporo go wypytywaliśmy, wszystkiemu towarzyszyło sporo śmiechu. On też pytał nas o Polskę np. 
- Jaka jest liczba ludności w Polsce
- Chyba coś około 38mln ale teraz to nie wiadomo bo dużo ludzi emigruje
- Czyli w tej chwili to jest 38mln minus dwóch gości których właśnie wiozę ze sobą!
- hahaha
No było po prostu wesoło jak u cioci na imieninach. Razem z tym Słoweńcem przekroczyliśmy granicę i znowu znaleźliśmy się w Austrii. Tereny były już tutaj bardziej nizinne, mniej ciekawe niż na zachodzie Słowenii. I aparat sobie naładowaliśmy w końcu! Gościu miał laptopa w kabinie i mogliśmy ładować do woli! W końcu mogliśmy znowu robić zdjęcia. Ale niestety z nim sobie nie zrobiliśmy, a szkoda. I tak było fajnie i wesoło ale w końcu musieliśmy się rozstać. Słoweniec (teraz już nie pamiętam imienia) pokazał nam na mapie gdzie konkretnie jesteśmy i zostawił nas w okolicach miasta Hartberg. Kiedy wysiadaliśmy to powiedział nam, że teraz jedzie się załadować i za jakąś godzinę będzie tędy wracał i może pojedzie do Wiednia to nas oczywiście zgarnie po drodze. No super gość! Ahh ta słowiańska krew! Zresztą on kilka razy podkreślał, że jesteśmy "słowiańskimi braćmi" I to się czuło!

Kiedy wysiedliśmy trochę padało. Ja wyjąłem namiot, okryłem się nim i schowałem jak borsuk. Kosa łapał samochody. A jak przestawało padać to ja łapałem. Trwało to jednak zaledwie kilkanaście minut bo po niedługim czasie zatrzymał się samochód. A szkoda, że już nie jechaliśmy z tym Słoweńcem...

Tym razem na stopa wzięły nas jakieś dziewuchy. A z tyłu siedział jakiś szczyl. Rudy, chudy, kościsty i wgapiony w jakąś gierkę. A grał w nią tak namiętnie, że chyba tylko raz na nas spojrzał. Konstanty się nazywał. Te dwie dziewuchy też nic lepsze. Nawet Kosa stwierdził że były po prostu głupie, a jak już Kosa tak twierdzi to coś w tym jest. Praktycznie wcale z nami nie rozmawiały, tylko między sobą jakieś głupie rozmowy prowadziły, szturchały się i zachowywały jak takie siksy. A najlepsze było zaraz na początku jak Kosa spytał czy dadzą mu swoje e-maile żeby sobie popisać. A one na to krótko - nie. I tyle było z rozmowy. Ja tam się starałem zagadywać a one tak jakoś, ja nie wiem, rzeczywiście głupkowate te dziewuchy były. Ale kit z tym, ważne że jechaliśmy a jechaliśmy z nimi jakieś 140km aż do Wiednia. Konkretnie to na lotnisko bo z podróży po Australii wracał brat jednej z dziewczyn.

Tak więc wylądowaliśmy na lotnisku. OGROMNE ono było! Takie wielgachne że ja nie mogę. A wszystko takie nowoczesne, szklane domy, ruchome schody, otwierane drzwi i inne bajery! Na nas - prostych ludziach ze wsi wszystko robiło tam wrażenie. Ale co tam wrażenie, zrobiliśmy się głodni, a kiedy jesteśmy głodni wszystko inne traci znaczenie. Był czas na lunch. Dlatego też poszwędaliśmy się trochę po lotnisku żeby znaleźć jakiś sklepik. Sklepiku tam nie było, był za to wielki market. A do tego tani co bardzo nam odpowiadało. Nakupiliśmy trochę prowiantu i zrobiliśmy sobie ucztę na lotnisku. A jaki tam był magiel kulturowy! A to chinczyk sobie spaceruje z teczuszką, tam gdzieś jakiś arab w bejsbolówce, zaraz za nim trzech czarnych jak smoła murzynów, obok jakieś skejty, potem stewardessy. Dosłownie multi-kulti. No i my. Proste chłopy ze wsi wcinające chleb z szynką. No nic, jak już zjedliśmy to trzeba było pozwiedzać trochę lotnisko. Tak też zrobiliśmy. Łaziliśmy gdzie się dało, a że było to wszystko takie olbrzymie to trochę czasu nam zeszło. Poza lotniskiem były tam również pociągi. I to jakie! Jak z kosmosu. A stacja to już w ogóle, jak na statku obcych można się było poczuć. Wszystko aż błyszczało, żadnego papierka, sterylnie na maksa. Oto Austria. Szok, że też tak może wyglądać peron! To było jak stacja kosmiczna. Po tym co zobaczyliśmy z całą pewnością stwierdzamy, że jesteśmy lata świetlne za cywilizowanym światem jeśli chodzi o pociągi. 

Jakoś wydostaliśmy się z tego całego kompleksu komunikacyjnego. Poszliśmy tradycyjnie na stację benzynową, żeby stąd czyhać na jakiś samochód. We Wiedniu było już fajnie cieplutko. Znowu mogliśmy grzać się na Słońcu. Poszliśmy po karton i napisaliśmy na nim "Slovakia" Mieliśmy zamiar dotrzeć tam jeszcze dziś. Jak się później okazało nasze plany zostały zrealizowane. Po jakiejś godzinie na stacji zatrzymał się samochód. Fura, skóra i komóra - jakiś bogaty biznesmen. I to już taki na prawdę, gruba ryba. Tym razem z przodu usiadł Kosa. Mówiłem mu, że mi się już nie chce nawijać i niech on coś tam próbuję. Tak szczerze to myślałem, że za dużo sobie nie pogada. Tym bardziej, że ten biznesmen był meksykaninem. Ale jak się chwilę później okazało... mówił też po Polsku! Bo studiował w Krakowie i mieszkał tam przez kilka lat! Ha! No patrzcie tylko - świat to globalna wioska. W Austrii spotykamy meksykanina który mówi po Polsku. No to Kosa jednak sobie mógł pogadać. No i nawijał jak katarynka, non stop, meksykanin praktycznie nie doszedł do słowa. A Kosa nawijał i nawijał. Tak przejechaliśmy kolejne 60km. Mexico jechał aż do Brna ale nam Czechy były nie po drodze dlatego wysiedliśmy tuż przed Bratysławą.

Byliśmy już w Słowacji!

cdn...

1 komentarz :

  1. Dżeki? Wiesz co? Z takimi gośćmi to się gada. To był największy Meksykanin jakiego widziałem!

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets