Pod tym mostem nie spaliśmy długo. W zasadzie to ucięliśmy sobie krótką drzemkę, siesta pod mostem. Kiedy się obudziliśmy przestało wreszcie padać. Powoli się wygrzebywaliśmy. Co jakiś czas obok nas przechodzili ludzie. I właściwie za każdym razem ktoś rzucał w naszą stronę: "hello" "how are you" "have a nice day" i tego typu zajawki. O co kaman myśleliśmy? Czy my tu znani jesteśmy czy tak biednie wyglądamy, że się jakoś nad nami litują? Po jakimś czasie skumaliśmy się że ludzie tutaj są dla siebie zwyczajnie, tak po prostu życzliwi! No fajowo! Czy to nie miło usłyszeć od kogoś nieznajomego "miłego dnia"? Spodobało nam się to i od tej pory i my sami byliśmy dla ludzi w ten sposób życzliwi.
Zeszliśmy z powrotem do centrum miasta. Po drodze Czępa praktycznie każdemu napotkanemu przechodniowi życzył miłego dnia i z uporem maniaka każdego witał mówiąc "hello!" Trzeba go było uspokoić. Potem już przez całą naszą wycieczkę witaliśmy się tak z przechodniami ale już nie na ulicach miast gdzie ruch większy niż na autobahnie.
Wreszcie wyszło słońce! Postanowiliśmy raz jeszcze iść w stronę zamku bo widoki były tam wspaniałe. O tej porze, a było już jakoś po południu, przechadzało się tutaj jeszcze więcej turystów. W drodze na zamek Czępa zaczepił jakiegoś Chińczyka, trochę sobie z gościem pogadaliśmy, zrobiliśmy focie. Tam to zwykle integracja przebiega bardzo szybko, to jest właśnie fajne w turystyce. Wreszcie doszliśmy pod samą bramę zamku. Chcieliśmy wejść na teren zamku ale bilety były diabelsko drogie jak na naszą kieszeń. Zrezygnowaliśmy więc, a poza tym na dzień dzisiejszy mieliśmy już inne plany. Chcieliśmy przecież wejść na szczyt tej olbrzymiej góry! Raz jeszcze obeszliśmy zamek by zobaczyć ją z daleka. Ogromna. Okej no to idziemy, bo do podnóża góry też pewnie jest spory kawał.
Teraz kierowaliśmy się z miasta w stronę tej góry. Fajne w Salzburgu było to, że praktycznie z każdego punktu miasta widać było ten zamek. Prezentował się znakomicie. Powoli oddalaliśmy się od centrum miasta, po drodze zwiedziliśmy też park. Potem wyszliśmy na takie podmiejskie osiedla. Tam też wszystkie domy urządzone były bardzo gustownie, eleganckie ogrody, zadbane domy, przy garażach same fury. Takie osiedla jak z amerykańskich filmów. Szliśmy tak dość spory kawałek aż wyszliśmy z miasta. A góra nadal była daleko jak wcześniej. Jakbyśmy w ogóle się nie zbliżyli. Zaczepiliśmy jakiegoś dziadka z pieskiem żeby spytać się jak daleko jest do tej góry. Dziadek tak na oko miał ze 100 lat ale o dziwo dobrze władał angielskim, trochę łamał go z niemieckim ale zrozumieliśmy się całkiem dobrze. Tak w ogóle, kogo byś tam nie zaczepił to każdy po angielsku się dogadał. Widać że są to ludzie uczeni w piśmie, europejskie standardy! No i mówiliśmy dziadkowi że chcemy wspiąć się na tą górę. On stękał i dziwił się nam bo twierdził że pogoda nie jest na to najlepsza. I że to trudna góra do zdobycia. Poza tym jest już późno. Potem cały czas mówił żeby jechać tam kolejką górską. Ale my przecież chcieliśmy się wspinać. No to dziadzia mówił że jeśli chcemy się wspinać to trzeba iść trasą Dopplersteig ale on tego nie poleca. I gdy już odchodziliśmy on cały czas krzyczał do nas po niemiecku jakoś tak: Mussen gehen Reitsteig! Reitsteig! Reitsteig! No dobra Reitsteig zapamiętamy. Chyba. Ale o co mu chodziło to nie wiedzieliśmy. Chodziło chyba o to że są dwie trasy, trudna i łatwiejsza. Ale wtedy nie mogliśmy akurat skumać tego dziadka. Później jak się okazało nie bez powodu staruszek ostrzegał nas przed Dopplersteig.
Zaraz za miastem płynęła sobie rzeczka. Woda w niej była jakaś taka biała, jakby ktoś wybielacza dosypał. Stwierdziliśmy że najwyższy czas na kąpiel. Ale jaka ta woda była lodowata! Aż dziwne że nie zamarzała! Jakaś babka aż zsiadła z roweru żeby nam się dokładniej przyglądnąć. Inna facetka zagadała do nas, okazało się że wody nie ma się co bać. Nie jest skażona żadnymi kwasami czy czymś takim. Po prostu woda płynęła aż z gór i była pełna wapna czy czegoś tam. A zimna była bo to woda źródlana. Ładnie w tej zimocie się umyliśmy. Chwilę później znowu lunęło deszczem. I to tak fest. Szybko się schowaliśmy, deszcz nie padał długo. Później już tylko zrobiło się chłodno. Teraz szliśmy przez jakąś małą wioskę, następnie przez jakieś pola. Wszędzie było uroczo, te wszystkie domki, polany, w oddali góry, a w tym ta jedna największa. Teraz widzieliśmy już że zbliżamy się! Stąd góra wyglądała jeszcze bardziej przerażająco. Na szczycie kłębiły się chmury. Kosa pod wpływem podniecenia ciągle krzyczał że chce dotknąć chmur, chce dotknąć chmur! Oszalał chłopak. Szliśmy dalej, doszliśmy do miejscowości Glanegg. Stąd droga prowadziła już prosto do podnóża góry!
Weszliśmy na taką polną drogę. To chyba tu. Dalej były sobie takie trzy domki. Fajne takie, w górskim klimacie. Pomyśleliśmy, że trzeba się tu kogoś spytać którędy mamy iść, czy tu jakaś opłata jest (bo nie wiedzieliśmy tego) i czy można gdzieś tu plecaki zostawić. No to poszliśmy w kierunku takiego wielkiego domu. Wyglądał jak schronisko. Tzn nie wiem jak wyglądają schroniska ale ten tak wyglądał. Drzwi były otwarte. Weszliśmy. Nikogo nie było w korytarzu. Weszliśmy dalej. A tam siedziały sobie takie trzy babki. Na nasz widok podniosły krzyk i zaczęły nas wyganiać. Co u licha? Co tera je grane? Wypędziły nas aż pod same drzwi. Wreszcie jedna babka, złapała oddech i nico się uspokoiła. Okazało się że był to prywatny dom a my tam sobie zwyczajnie wtargnęliśmy. Ale skąd mieliśmy wiedzieć. Wytłumaczyłem babce że nie wiedzieliśmy, zresztą wyglądaliśmy na takich co to nie wiedzą co i gdzie. Dobrze że stara potrafiła coś po angielsku. Powiedziałem jej że chcemy wspiąć się na sam szczyt tej góry. Odparła, że skoro tak to za mostem musimy skręcić w lewo i cały czas iść tym szlakiem. No dobra, spoko dzięki. Poszliśmy sobie stamtąd. W stronę mostku.
Od tego momentu weszliśmy już na szlak! Ahh czuło się ten klimat, klimat odkrywców i zdobywców. Było gdzieś tak po 16 już. Czyli późno na zdobywanie góry. Ale nas to nie zniechęcało. Poszliśmy kawałek w górę. Tam w u podnóża tej góry było takie maleńkie jeziorko. Fantastycznie to wyglądało. Po prawej stronie tego jeziorka była wielka, pionowa, skalista ściana. Piękne miejsce! A był to dopiero początek naszej wspinaczki! Pierwsze kroki ku górze nie były najłatwiejsze bo targaliśmy ze sobą nasze bagaże. Poza tym już tam było całkiem stromo. Kamienne schódki były nierówne i było jeszcze mokro. Po chwili doszliśmy do jaskini! Takiej małej, niewielkiej. Trzeba się tam było na czworakach poruszać ale oczywiście wleźliśmy! Na końcu tego tunelu było światło. Doszliśmy aż na sam koniec, spojrzeliśmy w dół... a tam przepaść. Przepaść aż do tego jeziorka! Łuuuhuuu zrobiło się gorąco. Jeden fałszywy ruch i zaliczamy kilkudziesięciometrowy lot w samo bajorko. Wyszliśmy. Ale tam było mokro. Postanowiliśmy zostawić gdzieś nasze plecaki bo z nimi za ciężko by było. No to zostawiliśmy je przy samej drodze, nawet nie chowaliśmy ich w krzakach. Wszystko co mieliśmy zostawiliśmy. Wzięliśmy ze sobą tylko aparat i małą latarkę.
Teraz szło się o wiele łatwiej. A poza tym to droga wcale nie była trudna. Widoki były wspaniałe. Cały czas, każdy metr drogi był tam rewelacyjny. Ja zachwycałem się widokami, strumykami, wodospadami, skałami, Czępa piał na widok prawdziwych górskich kamyków. Przez całą drogę szliśmy wzdłuż takiej górskiej rzeczki. Pięknie ona tam płynęła, takimi uskokami wśród skał, szybkim nurtem. Co chwilę jakiś wodospad tam był. Momentami droga prowadziła wzdłuż wielkich przepaści. Takich całkiem sporych, gdyby tam się komuś noga osunęła to na dole byłby już nieżywym plackiem. Więc już od początku trzeba było mieć szacunek do tej pięknej przyrody. Taka dzikość tam była! Kilka razy natrafiliśmy na tak świetne miejsca, że schodziliśmy ze szlaku aby tam trochę połazić. I skakaliśmy sobie tam po skałkach wśród strumyków. Takie prawdziwe górskie strumyki! Jak na filmach! I one tam na prawdę są! Łaziliśmy tam i nie mogliśmy się nadziwić jak tam jest cudownie. Potem wracaliśmy na szlak i szliśmy dalej. Cały czas szliśmy w lesie, cały czas w górę. A w tym lesie to aż ciemno było, to przez to że tak pochmurnie było. Poza tym robiło się późno, a my szliśmy już tak z dobre dwie godziny. Co chwilę zatrzymując się by podziwiać widoki i robić focie. Wtedy cały czas myśleliśmy że idziemy tą łatwiejszą trasą. No bo tam w zasadzie nie było trudno, były takie trudniejsze momenty ale w zasadzie to była łatwa droga. Żałowaliśmy nawet że nie poszliśmy trudniejszą trasą. Jak się później okazało to właśnie był ten trudniejszy szlak. Tylko że z początku po prostu był stosunkowo prosty. I tak z tym przekonaniem szliśmy dalej. Powoli wychodziliśmy z tego gęstego lasu. Ciągle wśród skał i kamieni. Tutaj robiło się już bardziej stromo. Wtedy naszym oczom ukazała się ta właściwa góra. To nawet nie była góra, to było jakieś pionowe monstrum! Ogromny, olbrzymi potwór! Jak tam wejść? Pewnie z drugiej strony jest jakieś wejście albo się jakoś tam obchodzi bo przecież na to nikt nie wejdzie! Tak sobie myśleliśmy wtedy. Ależ my się wtedy myliliśmy... Z tej perspektywy góra wyglądała fenomenalnie. Ale też przerażająco. Cieszyliśmy się na myśl że wejdziemy na sam szczyt ale też jednocześnie baliśmy się. Bo tam strasznie było! A do tego mokro. My bez żadnego przygotowania. Jeszcze w tragicznych butach, ja to już w ogóle w trampkach. A te podeszwy są śliskie jak skóra węża. Ile się wtedy w nas wrażeń kłębiło! Ekscytacja, zachwyt, strach, radość. Wszystko tam było. A my dalej szliśmy w górę. Coraz częściej spoglądając również za siebie. Bo widoki były coraz piękniejsze. Im dalej w górę tym coraz ładniej i w górze i na dole.
Po drodze spotkaliśmy zaledwie jedną osobę. Taką facetkę. Ale jak on skakała po tych górach! Jak kozica! A jakie długie nogi miała, ale jakie! Od tego skakania jej się pewnie wydłużyły. Powiedziała nam (ale słabo po angielsku mówiła) że w górę pójdziemy jeszcze z jakieś 2 godziny. I że na szczycie jest schronisko gdzie za opłatą można się przespać i zjeść. Ale my oczywiście kasy nie wzięliśmy ani nic. Szkoda bo spalibyśmy na szczycie no ale trudno. Poszliśmy dalej, robiło się coraz bardziej stromo. Z każdym metrem coraz bardziej stromo. Drzew też już tam było coraz mniej, wyszliśmy już z lasu teraz na takie polany górskie. Wyżej i wyżej. Tutaj najczęściej szlak prowadził takimi jakby drabinkami. Ale za solidnie to one zrobione nie były. Ciężko się po nich wdrapywało. Było coraz trudniej i trudniej. Potem były też takie urywki że wspinaliśmy się po samych skałach, bez drabinek i bez linki do trzymania. A z góry ciekła na nas woda ze strumyków. Robiło się niebezpiecznie. Ale to nam się podobało! To było coś dla nas! Prawdziwa wspinaczka górska. Po jakimś czasie teren znowu złagodniał. Teraz nie było już tak stromo. Wyszliśmy już konkretnie na te polany. Za nami mogliśmy oglądać panoramę miasta. I nie tylko miasta. Wszystko z tego miejsca było widać. Widzieliśmy też drogę jaką już pokonaliśmy. Coś niesamowitego, co za widoki. Nacieszyliśmy oczy i ruszyliśmy dalej, wiedząc że najgorsze (a może najlepsze?) nadal przed nami. Na tej polanie pełno było kóz czy kozic. No tych zwierzaków co to tam skaczą. Całymi stadami sobie tam hasały. Świetnie to wyglądało. Porobiliśmy im trochę zdjęć. Sami sobie też oczywiście. Kozice szalały i co chwile któraś powodowała że wielki kamlot zaczynał toczyć się w dół. Jakie niebezpieczeństwo one powodowały. Dalej szliśmy w górę. Tutaj szlak się rozdzielał. Można było iść w dwie strony. My poszliśmy tą krótszą drogą, która wg znaku miała zająć godzinę. Tylko że teraz już bezpośrednio kierowaliśmy się w stronę tej wielkiej, olbrzymiej ściany. O, o... i co teraz? Szliśmy tak dalej w górę. Doszliśmy do takiej przełęczy i tam zamarliśmy... Nogi zrobiły się jak z galarety, wyraźnie słyszeliśmy nasze głębokie oddechy, czuć było przyśpieszone tempo. Co to tam było?! Pod nami ogromna, nie do ogarnięcia przepaść! Aż na sam dół tego wszystkiego! Jak jakaś otchłań bez dna! Przerażająca! To był taki dołujący dół! Ale to nie wszystko... bo przed nami był nasz szlak. Prowadzący po tej właśnie pionowej ścianie której tak się baliśmy. Ten szlak był strasznie kręty i długi, końca nie było widać. A pod spodem ta straszna przepaść. Nałapaliśmy trochę powietrza w płuca i ruszyliśmy. Po takich wąskich, stromych schodach, wyrytych w skałach. Tam to było ekstramalnie! Do podtrzymywania była tam tylko taka cienka żyłka. Szliśmy tam jak żółwie, właściwie to na kolanach, kurczowo trzymając się tej linki. A pod spodem ta przepaść! Ja tylko kilka razy zajrzałem w dół bo aż się we łbie kręciło od tego. Powolutku, ciągle do góry. Byle tylko przeżyć! I jeszcze z tych skał ciekła woda, wszędzie było mokro! Jakiś koszmar. I my tak szliśmy i szliśmy, końca nie było widać. W tym miejscu nie robiliśmy żadnych zdjęć. Za bardzo się baliśmy. Poza tym ręce tak nam się trzęsły że i tak zamazane by wyszły. Po jakimś czasie doszliśmy do jaskini, takiej sporej. Tam chwilę sobie odsapnęliśmy i ruszyliśmy dalej. Jak tam było strasznie i ohydnie przerażająco! W życiu tak się nie baliśmy. A jeszcze idąc tak na czworaka w górę co chwila mijaliśmy tabliczki typu: "John Kowalsky, lat 24 zginął w tym miejscu w roku 2003" I takich tabliczek tam było na tym odcinku aż 7! To była jakaś szatańska ścieżka! A dla nas walka o życie. Dalej powoli pięliśmy się w górę, kropił deszcz, było ślisko, schody wąskie, strome, w dole otchłań... Psychę mieliśmy już po tym zrytą na maksa. Jak kukiełki byliśmy. Ale wreszcie doszliśmy do końca tego odcinka! Udało się! Mózgi mieliśmy jak po praniu, kończyny jak z galarety ale udało się! Byliśmy już prawie na samej górze! Najgorsze już za nami, pokonaliśmy ten odcinek! Na górze na szczęście nie było już tak stromo, po tym wszystkim co przeszliśmy to tam było lajtowo. Rosły sobie choinki i trawka. Przystanęliśmy tam na kilka chwil żeby odpocząć i podziwiać widoki. Czegoś takiego to jeszcze w życiu nie widziałem. Niby ta góra miała tylko 1853 metry ale czuło się jakbyśmy byli na dachu świata. Wszystko tam było widać! Ale to nie był jeszcze szczyt dlatego poszliśmy jeszcze dalej. W oddali widzieliśmy już na samej górze schronisko. Robiło się już ciemno. Wreszcie doszliśmy! Na sam szczyt! Zdobyliśmy szczyt!
Na szczycie było okropnie zimno, w dodatku mocno wiało. Weszliśmy do środka. Otworzył jakiś mongoł, przez chwilę myślałem że jesteśmy w Himalajach. Zaprosił nas dalej. Tam przy stole siedziała sobie grupka osób. Mówiłem im że szliśmy tu jakieś 5 godzin i że chcemy zostać tu na noc bo nie damy rady zejść tą samą trasą w dół! Przecież to było niemożliwe, nie dalibyśmy rady tam zejść! Wszyscy przecierali oczy ze zdumienia, że bez żadnego doświadczenia w górach, bez żadnego sprzętu w tej pogodzie i o tej porze doszliśmy najtrudniejszą trasą aż na sam szczyt. Ale my sobie nawet z tego sprawy nie zdawaliśmy! W każdym bądź razie goście powiedzieli nam że skoro nie mamy pieniędzy to nie możemy tu zostać. I że musimy zejść na dół. Upewnili się że mamy latarkę bo robiło się już ciemno (było już coś koło 21) i wskazali nam prostszą trasę w dół. Twierdzili że jeśli pójdziemy szybkim tempem to w 2,5 godziny uda nam się zejść. Taaa jasne, weź tam idź w tych ciemnicach. Ale nie mieliśmy wyjścia. Musieliśmy iść.
cdn...
0 komentarze :
Prześlij komentarz
Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)