wtorek, 7 września 2010

Wormsy autostopem przez Europę cz.3


Wstaliśmy nieco później niż wczoraj. Tirów było już mniej niż wieczorem, widocznie kierowcy bombowcy wyjeżdżają kiedy ranne wstają zorze. Tym razem wyspaliśmy się lepiej. Nawet Czępa. Zjedliśmy sobie na spokojnie śniadanie i poszliśmy do wyjazdu łapać stopa. Ruch był tutaj porządny więc byliśmy przekonani, że szybko się stąd wydostaniemy. Miejscówa też była dobra - świadczyły o tym takie trzy kamloty, które pozostawił tam lodowiec. Wszystkie kamienie całe opisane były podpisami autostopowiczów, z całej Europy. Czyli nie my pierwsi tu stoimy - stwierdziliśmy. Minęło pół godziny. Nikt się nie zatrzymał. No spoko. Postanowiliśmy zrobić kartony z napisem, żeby łatwiej się pisało. Napisaliśmy Munchen. Minęła godzina. A my dalej staliśmy w tym samym miejscu... Trzeba było użyć bardziej wymownych środków przekazu! Kosa ubrał patriotyczną czapeczkę z orzełkiem! Licząc oczywiście, że jakiś nasz rodak się nad nami zlituje... Dalej nic, było chyba jeszcze gorzej bo wcześniej niektórzy pokazywali że nie mają miejsca albo w innym kierunku jadą. A teraz to jakby nas nie zauważali. Zmieniliśmy napis na kartonie. Minęła kolejna godzina... A my dalej staliśmy na tych kamieniach jak takie kołki. Moja koszulka też nie pomagała, tylko jeszcze nam jeden gościu zrobił nadzieje bo zatrzymał się, krzyknął "nice t-shirt!" i odjechał... Nie no coś tu jest nie tak! Może my źle machamy albo coś? Różne myśli wtedy człowieka nachodzą, jak nikt się nie zatrzymuje. W końcu nie wytrzymaliśmy ciśnienia, zwinęliśmy manatki i postanowiliśmy pytać się ludzi czy nas wezmą. 

Nigdy wcześniej tego nie robiliśmy i była z początku pewna obawa, tak nam może nawet trochę głupio było. No bo weź tu ludzi zaczepiaj. Ale hugo, trzeba tak było zrobić, od tego zależała nasza podróż. Poszliśmy z powrotem na stację. Patrzymy, a tam jakiś cały ujajany od smarów dziadek zagłębia swe ciało w otchłań silnika swojego auta. I coś tam majstruje. I coś kombinuje. I widać było, że sobie nie radzi. To podeszliśmy do dziadzi i pytam się go "Can I help you?" Dziadek z radością przyjął naszą pomoc i klepał coś niezrozumiale po angielsku. I wtedy sobie pomyślałem "no ok, a niby jak my mu mamy pomóc skoro silniki to dla nas czarna magia?" Ale gra była warta świeczki. Spytałem się gościa czy jeśli uda nam się to naprawić to wtedy weźmie nas ze sobą. Odparł, że nie ma problemu. "A dokąd pan jedzie?" - spytałem. "Do Sarajeva, potem do Dubrovnika." OOooooao! I w tym momencie zapłakałem nad sobą, że nie poszedłem do zawodówki na mechanika bo wtedy wiedział bym co i jak. Od tego momentu wszystko zależało od nas. Jeśli uda nam się zreperować ten silnik to pojedziemy z nim aż do Austri! No to szykowaliśmy to ustrojstwo. W międzyczasie rozmawiałem z dziadkiem, Czępa nic nie rozumiał, więc musiałem tłumaczyć. Okazało się, że taki pasek się mu urwał (klinowy chyba) i teraz trzeba nowy założyć, tylko że nie było odpowiedniego rozmiaru i miał tylko krótszy. Więc trzeba było podnieść takie coś w tym silniku i mocno naciągnąć pasek. Majstrowaliśmy i nie wyglądało to najlepiej. Wtedy dziadek postanowił że przejedziemy kawałek na następną stacje i tam popytamy o pasek. No dobra, spoko. Trzeba tylko było zrobić trochę miejsca w jego torpedzie bo samochód cały zawalony był gratami. Czego tam nie było! Kubek, widelec, świeczka, znicz, myszka, pokrowiec, karton, doniczka, długopisy, lalka, pluszowy miś, śrubokręty, nadmuchany ponton, łysy krasnoludek ogrodowy. Tam było wszystko! Padły podejrzenia, że dziadek jest świętym Mikołajem bo też wyglądał podobnie. Okazał się jednak, że dziadzia jest szwedem. Mieszka w Goeteborgu i te wszystkie graty zawozi biednym dzieciom w Sarajevie, a potem jedzie grzać dupsko do Dubrovniku w Chorwacji. To była długa historia, dziadek długo o tym wszystkim opowiadał. Nie będę tu o tym pisał bo za dużo, a też wszystkiego nie skumałem bo takim dziwacznym akcentem on klepał. Odjechaliśmy do jakiejś małej wioski.

Poszliśmy do sklepu, dziadek szukać paska. Niestety nie znalazł. Trzeba było męczyć się z tym który mieliśmy. 3 godziny to naprawialiśmy! Ale w końcu... udało się! Czępa cały się wybrudził, niczym za starych lat gdy stał na bramce. Ale udało się! Dziadek nawet pochwalił Czępę, że jest prawdziwym mechanikiem. Tak w ogóle to bardzo sympatyczny staruszek z niego był. Sporo opowiadał nam o sobie. Super gość z niego był. Dzięki niemu też przypomniałem sobie w końcu angielski! Cały czas musiałem z nim nawijać i przypomniałem sobie bardzo dużo. Teraz już czułem się dużo swobodniej, a rozmawianie w obcym języku nawet o pierdołach sprawia dużą frajdę. Ruszyliśmy.

Z początku była obawa czy to wytrzyma. Ale jakoś jechaliśmy. Potem był stres związany z wiekiem tego samochodu, bo okazało się że dziadek bardzo przywiązał się do swojego samochodu. Jego Audi miało 21 lat. I mało co było w nim sprawne. Ale ważne że jechaliśmy, a przed nami było jakieś 700km! Zapowiadało się na drogę pełną wrażeń bo kierowca z tego szweda był rajdowiec. Tym jego gratem na autobahnie wpychał się na ten trzeci, najszybszy pas krzycząc raz po razie na niemców przez otwartą szybę - "German pig!" śmiejąc się przy tym szyderczo pod nosem. Gościu był the best. Sporo z nim rozmawialiśmy, wszystko ładnie tłumaczyłem Czępie, byłem z siebie zadowolony. Jechaliśmy tam ładnych kilka godzin więc tematów było co niemiara. Po drodze nawet kimnęliśmy się, trochę głupio no ale zmuliło nas. Dziadek ciągle niestrudzenie zasuwał jak perszing. Co prawda przez szybę samochodu, ale jednak zwiedziliśmy ładny kawałek Niemiec. Tereny takie se, podobnie jak u nas. Zatrzymaliśmy się trzy razy, na stacjach. W tym raz żeby dolać wody do silnika bo się gotowała. Niby stara miłość nie rdzewieje, ale miłość tego dziadka czyli jego samochód już dawno zardzewiał i nadawał się do wymiany. Na dworzu robiło się już ciemno więc nie wiele już widzieliśmy. Ale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że tereny są już tu górzyste. Jadąc w pobliżu Monachium widzieliśmy nawet Alianz Arenę. Fajnie się to prezentuje, jak ufo jakieś. Niestety cały wieczór padał deszcz. Nie była to dla nas dobra informacja... A jeszcze bym zapomniał. Czępa by mi tego nie wybaczył. Na ostatniej stacji benzynowej Kosa chciał iść do kibla (zresztą on na każdej stacji zaliczał kibel). Ale Mariuszek nie miał drobniaków, żeby tam wejść. To zaczepił jakiegoś gościa i pyta się go "do you have... yyy...yyyy (tutaj nie wiedział jak to się po angielsku mówi) yyy.. drobne?" Gościu nie mógł wyrobić ze śmiechu i odpowiedział "masz tutaj kilka drobnych ale tak to ty się z nikim nie dogadasz" Okazało się że to był Polak. A Kosa sam z siebie miał polewkę do końca wycieczki. 

Wreszcie dojechaliśmy do Salzburga. Było już coś koło 22. Dziadek zaproponował że wysadzi nas gdzie tylko chcemy. Pomyśleliśmy, że wysiądziemy na dworcu. Dworzec może być niezłym miejscem na nocleg. Jechaliśmy przez miasto. Jakie ono było piękne! To już nawet nocą widać było jak tam jest pięknie! Japy nam się nie zamykały z zachwytu. No baja po prostu! No i... jesteśmy w Austrii! Tak jak chcieliśmy, dotarliśmy aż do Austrii! Pożegnaliśmy się z dziadkiem, wymieniliśmy kontakty, zrobiliśmy pamiątkową focię, kilka miłych słów na pożegnanie. Ale to był na prawdę ekstra felek, dzięki niemu dotarliśmy aż tutaj!
Teraz Austria stała przed nami otworem. Miasto prezentowało się fantastycznie! I nawet przestało padać. Pokręciliśmy się trochę. Aż chciało się mieć oczy dookoła głowy żeby móc to wszystko ogarnąć. Niesamowite miejsce. Po jakimś czasie postanowiliśmy iść gdzieś na kolację. Zaszaleliśmy, poszliśmy do McDonaldu. Drogo tam było więc zjedliśmy bardzo skromnie. Na chwilę wyszedłem do toalety, wracam, a tam Kosa próbuje dogadać się z jakimś murzynem. No joooo... - pomyślałem, co on tam znowu świruje. I Kosa mówił że go zaczepił bo fajnie wyglądał ale nie potrafił się z nim dogadać. Musiałem interweniować i pogadałem trochę z tym murzynem. Dowiedzieliśmy się od niego że miasto jest bardzo bezpieczne i nie musimy martwić się o nocleg. Choć lekkie obawy i tak były. Kręciło się tam trochę muzułmanek, a wiecie u nas to takich się raczej nie spotyka. Spotkanie z taką kobietą o wyglądzie buki czy innego batmana z początku robi nieco przerażające wrażenie. Ale szybko przywykliśmy do tej mieszanki kulturowej. Tak w ogóle to Salzburg nocą jakby zamierał. Ulice pustoszały. Nikt tam się nie kręcił, nikt nie awanturował, samochody praktycznie nie jeździły. Kompletna cisza i wielki spokój. Aż dziwnie. Najwyraźniej życie nocne tam nie istnieje. Ale to tym lepiej dla nas - mówiliśmy. Przynajmniej będzie spokój w nocy. Poszliśmy na dworzec i lipa... Okazało się że dworzec na noc jest zamykany... Ulala i co teraz? Tego nie było w planach... A tak luksusowo na tym dworcu było! Aż szkoda tego... Wyszliśmy z powrotem na miasto. Ale nie łatwo tak od razu na mieście znaleźć miejscówe. Po drodze znaleźliśmy kafejkę internetową. Oczywiście skorzystaliśmy aby dać jakiś znak życia czego efektem był ten wpis. Kosa już stękał że mu się nie chce chodzić, że jest zmęczony i nie będzie już taszczył tych plecaków. Powoli mnie wkurzał, a to tak niezdrowo się denerwować przed snem. Trochę tak połaziliśmy, szukając noclegu. Aż nagle lunęło deszczem! Szybko pobiegliśmy do najbliższego mostu. Uuuuu i co teraz? Teraz to jest dupa jaś... Nigdzie się nie ruszymy bo będziemy mokrzy jak kaczory. No dobra, to zostajemy tutaj. Trochę posiedzieliśmy, na chodniku pod mostem. Nie było szans aby ten deszcz ustał... Nie ma na co czekać, zostajemy tutaj na noc - tak postanowiliśmy. Wyjęliśmy śpiwory i tak na chodniku, pod mostem, w środku miasta próbowaliśmy zasnąć.

Co jakiś czas przechodzący tamtędy ludzie mówili nam "Goodnight!", pytali czy wszystko jest w porządku i czy w czymś mogą pomóc. Wyobrażacie to sobie? Taka życzliwość ludzi! U nas to nie do pomyślenia, od razu by nas spałowali, okradli i zgwałcili. A tu, w Salzburgu mogliśmy sobie jakby nigdy nic spać na chodniku w środku miasta. Przynajmniej na nas nie padało, choć wiedzieliśmy że do najwygodniejszych ta noc z pewnością należeć nie będzie.

cdn...

1 komentarz :

  1. czytam to pierwszy raz i jestem pod takim wrażeniem że nie mogę doczekać się dalszych części
    chłopaki jesteście the best
    Łukasz Czaja(pseudonim- Marian)

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets