W te wakacje wszelakie owady i insekty są nad aktywne. I tak samo my robale, też w te wakacje jesteśmy aktywni fizycznie jak nigdy. Nie żebyśmy w zeszłe wakacje się zapuścili czy coś takiego ale w to lato jesteśmy niczym pierwiastki aktywne. Dużo maszerujemy. Szliśmy z buta na Monopoly, a tydzień później ruszyliśmy z buta na Sellrow. I taka tułaczka przypadła nam do gustu. Spanie gdzie popadnie pod gołym niebem, wędrówka, kąpiele w jeziorkach. No fajne to jest. Podczas bardzo udanej wędrówki na Sellrow padła propozycja aby wybrać się gdzieś dalej. Padło na Grudziądz.
Jaki był plan? Śmigamy na Grudziądz pociągiem, wracamy jako wanożnicy czyli z buta. Po drodze zbieramy skrzynki, tyle ile się da. No i chłoniemy ten klimat całymi nozdrzami, poznajemy ludzi, wędrujemy i świetnie się tym wszystkim bawimy!
Działo się dużo. Będę się starał streszczać. Nasz wypad trwał zaledwie trzy dni a jednak mamy sporo do opowiedzenia. Opiszę tutaj kilka najciekawszych i najśmiechowszych akcji z tego wyjazdu.
Ruszyliśmy w środę. Zaczęło się świetnie ponieważ jechaliśmy stopem i trafiliśmy na takiego spoko dziadka. Ciągle powtarzał, że jedzie na działkę na piwko. "No wiecie chłopaki, piwko, słoneczko, to jest to" Dziadzia był spoko i nawet klime miał. Aż sie wysiadać nie chciało. Potem dzida do Filipa, następnie poszliśmy do banku SGB w Czersku. Tam też Kosa miał wypłacić pieniądze z kuronia. Przelew miał być ponoć o 11 ale... nie dotarł. I Kosa był pozbawiony funduszy. Odtąd to ja byłem bankiem dla Kosy i musiałem mu wykładać, dlatego też nasz budżet już od samego początku był mocno nadszarpnięty. Nie zrażeni tym faktem, skoczyliśmy jeszcze do biedrony i na ostatnią minutę wskoczyliśmy do pociągu jadącego do Grudziądza.
W pociągu taka fajna babka z wnuczkiem jechała. Taka troskliwa była ta babka, że można było uronić łezkę. Super babka, bardzo fajnie rozmawiała z tym maluchiem. Mały wyrośnie na ludzi z taką ekstra babcią.
Zaraz po tym jak dojechaliśmy do Grudziądza zabraliśmy się za keszowanie. Było coś po 14. Postanowiliśmy skrzynki brać od tyłu i poszliśmy praktycznie aż za Grudziądz, a może to były przedmieścia. Tam w takich fortyfikacjach ukryte były kesze. Tych fortów było 3. Miejscówy nawet fajne bo to takie bunkry jakby były. Tylko że dużo tam menelstwa, śmieci i żulostwa. Zamiast jakoś o to zadbać to tam jest albo dzikie wysypisko, skupisko bakterii lub żulownia starych cepów. I to już nie jest fajne. Do wszystkich trzech skrzynek musieliśmy nachodzić się po krzakorach czego nikt z nas się nie spodziewał. Ale jakoś mężnie wytrwaliśmy. Doszliśmy do miasta, nad samą Wisłę. Stąd był fajny widok na stare mury Grudziądza, nawet niezłe wrażenie to sprawia. Trochę jak w średniowieczu to wygląda, jeśli oczywiście przymknie się oko na śmieci i obdrapane, niechlujne mury. Gdyby tylko tak bardziej o to zadbać to można by tu turystów wpuszczać... W Grudziądzu rozpoczęło się szukanie banku SGB przez Kosę. Czępa ciągle twierdził, że jego karta działa tylko i wyłącznie w tych bankomatach. Na starym miescie był jakiś bank spółdzielczy. Ale karta zakpiła sobie z Kosy i nie chciała działać. Złośliwość rzeczy martwych. Dla Kosy oznaczało to jedno - DAVED! (to słowo w jego dialogu, dokładne znaczenie nie jest znane, używane w przypadku niepowodzeń). No i była lekka załamka. Ale trzeba być twardym jak gnat i szukać dalej. Poszliśmy po resztę skrzynek. Doliną Wisły. Ekstra widoki tam były! Cały czas chodziliśmy po takich wielkich górach, w dole płynęła sobie Wisła. I wszystko było by luzik guzik gdyby nie wszędobylskie komary! Koszmar tego lata. Żałowałem że nie wziąłem ze sobą skafandra dla nurków i maski gazowej bo byłoby łatwiej. Ale jakoś udało nam się znaleźć najpierw skrzynkę w cytadeli (najlepsza miejscówa, takie fajne stare korytarze) a potem przy takim drzewku. Geokret Czępa spisywał się w tych okolicach brawurowo, w dużej mierze dzięki niemu je odnaleźliśmy. No brawo Jacuś! Robiło się już ciemno, chcieliśmy szukać dalej ale nie mogliśmy przejść przez teren wojskowy. Z racji późnej pory postanowiliśmy szukać miejsca na nocleg po drugiej stronie Wisły. Szukając drogi do mostu Czępa zaczepił kilku młodocianych fanatyków puszczania głośnej muzy z telefonu. Chyba z 7 ich było. Osaczyli nas, a potem... z wielką troską ("tam nie idzcie bo tam jest niebezpiecznie") wskazali nam drogę. Uprzejmi tacy. Na moście Kosa przeżywał chwile grozy bo zwyczajnie bał się przez niego przejść. Most był długi niemalże jak pasek na spodniach Ryszarda Kalisza, więc ten stan psychodzy Mariusza trwał dość długo. Wytrzymał to jakoś, choć jak stwierdził "jego psycha została zryta" Po drugiej stronie Wisły, poszliśmy jeszcze asfaltem aż na sam brzeg naszej Polskiej amazonki.
Miejsce do spania było fantastyczne! Przy samym brzegu Wisły, z nocną panoramą Grudziądza. Pięknie sie to wszystko prezentowało, i jeszcze te światła odbijające się od tafli wody robiące takie szalone zygzaki na nurcie Wisły. Fantastico! Rozłożyliśmy się, żeby kimnąć i okazało się że nie jesteśmy tu sami. Najpierw cisze nocną naruszały (non stop aż do rana) grasujące w pobliżu wydry. Akurat szukały sobie jedzenia. Fajne stworzonka ale trochę kultury by się im przydało bo głośno były. Potem później przyjechały jakieś typy w to miejsce. Darli pyski "łoooo ale k**** do c*** jak tu fajnie" i tego typu frazesy. I muze jeszcze głośno puszczali (metalike konkretnie więc nie było źle). Nie zauważyli nas ale odezwaliśmy się by zaznaczyć naszą obecność. I w tym momencie wielkie zaskoczenie z naszej strony bo kolesie widać kulturalni byli, muze wyłączyli i od tej pory aż do samego rana byli cichutko i tylko szeptali między sobą jak w konfesjonale. A jednak jest jeszcze trochę kultury na tym zepsutym świecie!
To była ciepła noc. I piaszczysta. Szczególnie dla takiego Ozyrysa jak Czępa. Ciągle się wiercił i kręcił bo piach mu przeszkadzał. Całą noc strzepywał z siebie piach. Skazany na klątwę piasków czasu. Noc była tak ciepła że spokojnie można było nawet bez śpiworów spać. Nad ranem Wisłę spowiła gęsta jak śmietana 30 procentowa (bo mleko to za mało powiedziane) mgła. Cudowny widok. Obudziliśmy się jak już słońce za bardzo grzało w czachy.
Rano wyglądaliśmy kiepsko, szczególnie Czępa po całonocnym strzepywaniu piachu. Ale jakoś dokulaliśmy się do pgr-owskiej wsi gminnej o nazwie Dragacz. Dotarliśmy do sklepu i tam spędziliśmy poranek. Tubylcy przyglądali się na nas z politowaniem zmieszanym ze strachem - co też tu za zwierzaki okupują ten sklep? A miejskie pijaki Winotou z pewnością obawiali się o ich skarb narodowy - zgrzewki specjali. Kosa wypytał jakąś facetkę o to gdzie tu jest bank SGB. Powoli ruszyliśmy dalej, chcieliśmy dojść do Nowego. Żar lał się z nieba, a z nas lał się pot. Przed nami jakieś 16km topienia nóg w rozgrzanym asfalcie. Dołująca perspektywa ale szliśmy. Co za upał. Cały czas tak obrzydliwie gorąco. Droga przez męki. Ale kroczyliśmy dalej przed siebie. Trochę odszedłem chłopakom, gdzieś na jakiś kilometr. Poczekałem na nich w pit stopie jakim był dla nas sklep. Oni dołączyli i tak gdzieś w południe zrobiliśmy sobie godzinną przerwę. Czępa znowu próbował dowiedzieć się gdzie znajdzie bank SGB. Nasza wyprawa zmieniła charakter z "śladami zamków w dolinie Wisły" na "w poszukiwaniu SGB" Poszliśmy dalej. Ciągle było upalnie. Żeby chociaż jakiś lekki wiaterek zawiał, a tu nic! Co za upał.
Wreszcie doszliśmy do Nowego. Miasto znajdowało się na takiej sporym wzniesieniu. Ostatni kilometr był wykańczający. Jeszcze trochę a czołgalibyśmy się pod tą górę. Ale udało się. Dotarliśmy do Nowego. Jak się okazało banku SGB tu nie ma. To była kolejna fatalna wiadomość. Szukaliśmy jakiejś miejscówy by coś zjeść. Pomocną dłoń okazał nam jakiś pijaczyna, najwyraźniej był to jakiś tutejszy boss bo wszyscy latali wokół niego. Stary był obcykany niczym przewodnik i świetnie zarekomendował nam najlepsze jadłodalnie - "Tu na rogu jest lokal z klimą ale nie polecam bo ceny mają drogie jak c***, tam dalej jest Avanti, dobre piwo mają i malowniczy widok na Wisłę, to wam polecam. Ale jeszcze lepiej idźcie tam w lewo, tam jest lokal, tanio i dobre piwo mają, także możeta zaszaleć chłopaki." Chcieliśmy iść do lokalu z klimą ale trafiliśmy do Avanti. Jedzenie nie bardzo smakowało ale widoki rzeczywiście rewelka. I bardzo miła obsługa była bo zaproponowali nam nawet nocleg na ich trawniku. Trochę tam sobie poleżeliśmy ale za ciepło było to poszliśmy do kościoła żeby się ochłodzić. Z noclegu nie skorzystaliśmy bo chcieliśmy iść dalej. W kościele trwała akurat msza ale było fajnie zimno. Czapnęliśmy też kesza. Poszliśmy na rynek by troche posiedzieć na ławeczkach. Rynek taki dość awangardowy z dziwaczną postmodernistyczną konstrukcją na samym środku. A może to był piorunochron? Diabeł jeden wie co to. Ludzie tam trochę tacy oderwani od świata, na wszystko mieli czas, żywo prowadzili dyskusje na temat browarów. Usłyszeliśmy też radę jak dobrze rozpocząć dzień - "rano zimny specjal, a potem jeszcze jeden" No co kto lubi. Śmiechowe klimaty ale miasto obleśne. Spotkaliśmy pijaka "i jak chłopaki w restauracji? C***owo?" Słońce powoli zachodziło, a my ruszyliśmy dalej. Po drodze mijaliśmy jakiś bankomat. Nie był z SGB ale Kosa postanowił spróbować. I odczarował bankomat! Jego karta zadziałała! Jakaś magia! Od razu Kosa zaszalał i wypłacił dwie stówy. Byliśmy uratowani!
Od razu poszliśmy do Polo marketu, tam Kosa zaszalał na całego i nakupował słodyczy za 50zł. m.in. wafle ryżowe i takie tam. Przy kasie wyraził też pozytywną opinię do ekspedientki mówiąc - "oceniam was pozytywnie" Babka nie wiedziała o co kaman i pospiesznie zapakowała nam wszystko w siatki. Teraz to byliśmy goście z pełnymi siatkami słodyczy! Ha! Od razu humoru nam się poprawiły. Chwilę później szczęście uśmiechnęło się do nas po raz drugi bo znaleźliśmy wreszcie jeziorko! Czym prędzej wskoczyliśmy. Woda cieplutka. Takie tam małe bajoro ale jak to było przyjemnie wreszcie wskoczyć do wody. Po chwili jakieś dzieciaki zaczęły krzyczeć - "patrzcie on się kąpie w skarpetkach!" Filip i ja automatycznie skierowaliśmy wzrok na Kosę. Tak, to o niego chodziło. Kosa wariaczył w skarpetkach. Skarpeciarz. Było już fajnie ciemno i chłodno na dworzu. Szło się lepiej. Planowaliśmy dojść do następnego jeziorka by tam się przespać do jutra.
Nie doszliśmy do tego jeziora do którego chcieliśmy. Zatrzymaliśmy sie przy innym. Na takiej fajnej polanie. Leżymy. bzzzz. Komary. bzzzzz. Więcej komarów. bzzzz. Cała chmara komarów! Byliśmy zakamuflowani jak Rambo, a one i tak nas gryzły. Każdy z nas był całkowicie przykryty spiworem, na głowie kaptury, tylko nam czubki nosów wystawały. I co? Komary wlatywały do nosa! Na dodatek bez przerwy to ich uciążliwe bzyczenie! Skuźlować można było! A w tych spiworach na dodatek jak ciepło, ja cały mokry byłem. A tak się już spać chciało! A tu lipa. Byliśmy zmuszeni skapitulować i przenieść się w inne miejsce. Obkrążyliśmy całe jezioro. Znaleźliśmy się w miejscowości Półwieś. I faktycznie, tego nawet wsią nie można było nazwać. To była pół-wieś. zatrzymaliśmy sie przy plaży i... znowu to samo... bzzzzzzz. Zrobił się z nas kłębek nerwów. Każdy wnerwiony na te małe skurczybyki. Ale nie było innego wyjścia, znowu trzeba było uciekać. 2:0 dla komarów. Powłóczyliśmy nogami i dalej szukaliśmy miejsca na nocleg. Padło na zboże. Na takiej góreczce. Zrobiliśmy tam sobie taki mały krąg jak w Roswell. Za wygodnie to tam nie było, bo krzywo i w ogóle. Ale komary już tam tak nie gryzły! Po jakimś czasie usnęliśmy. Potem zaczęło trochę padać, ale i tak spaliśmy jak gucio.
Rano cofnęliśmy się do tego samego jeziorka. Czępa trochę sobie poskakał i pobawił się w super electrica. Rano niebo było zachmurzone, chwila odetchnienia od promieni słonecznych. Szukaliśmy sklepu. Zaczepił nas jakiś pijak - "Dokąd idzieta chłopaki?" Spytaliśmy go o sklep. "jooo to musita iść pół kilometra prosto, potem 2 kilometry i tam znajdzieta sklep w takiej wiosce... ale chwila... Toć tu je sklep chłopaki! Chyba widzita że specjala pije!" Sklep rzeczywiście był. Taki mały, jakby w werandzie. Zastanawialiśmy się co oni tam w ogóle będą mieli. Sprzedawca zaskoczył bo asortyment był tam full wypas. Nawet czekolady chłodził żeby się nie roztopiły. Poszliśmy nad ulicę łapać stopa.
Po niecałych 5min zatrzymał się samochód obklejony napisami NEONET. Wsiadamy w trójkę. Kierowca okazał się super kolesiem! Od razu przejście na ty, fajna gadka, co i jak chłopaki. Pojechał z nami do Gniewu. Opowiedzieliśmy mu o geocaching. I Filip podwiózł nas do Gniewu i mało tego, poszedł szukać skrzynki razem z nami! No co za gość! Zaangażował się w szukanie na maksa! Skrzynki niestety nie znaleźliśmy ale Filip dociekał co też mogło się z nią stać. Niesamowicie pozytywny facet! Wsiedliśmy do samochodu. Filip jechał do Tczewa ale... postanowił specjalnie zboczyć z kursu żeby zawieźć nas do Pelplina! Zwariowaliśmy! Po drodze puścił nam jeszcze ekstra bałkańską muzę. Disco disco Partizane! Że też jeszcze tacy ludzie chodzą po świecie! To był jak na razie najfajniejszy kierowca od kiedy zaczęliśmy jeździć autostopem. A na koniec poczęstował nas jeszcze batonikami. Dzięki Filip, jesteś super kolesiem! Do zobaczenia gdzieś, kiedyś na trasie!
W Pelplinie od razu udaliśmy się do katedry. Odkopaliśmy skrzynkę. Pozwiedzaliśmy katedrę. Fajnie, chłodno. Poszliśmy dalej, w kierunku góry papieskiej. Tam była też ostatnia skrzynka, którą chcieliśmy zdobyć. Podejście pod górę było wykańczające, ale wspaniałe widoki zrekompensowały nam ten wysiłek. Znaleźliśmy kesza, zeszliśmy z góry by łapać stopa. Po niecałych 3min zatrzymał się stary technoboy słuchający na całą pare modern talking. W rytmach louie louie louie ściśnięci jak sardynki dojechaliśmy do Starogardu. Tu rozstaliśmy się z Filipem, który do Czerska chciał wrócić pociągiem. Czępa i ja, powolutku szliśmy na drugi koniec miasta by stamtąd łapać stopa. Złapaliśmy szybko ale gościu jechał tylko do Zblewa. To sobie myślimy, że ze Zblewa to raz dwa wrócimy do domu. I tu pomyłka. Przez pół godziny nic nie złapaliśmy, ale to pewnie przez to że w złym miejscu staliśmy. Jakoś jednak udało nam się wrócić.
Przez trzy dni zaznaliśmy życia włóczykiji i wanożników. Spodobało nam się. Chcemy więcej. Już planujemy kolejne wyprawy. Hej świat!
Zdjęcia z wyprawy śladami SGB znajdziecie tutaj.
Jaki był plan? Śmigamy na Grudziądz pociągiem, wracamy jako wanożnicy czyli z buta. Po drodze zbieramy skrzynki, tyle ile się da. No i chłoniemy ten klimat całymi nozdrzami, poznajemy ludzi, wędrujemy i świetnie się tym wszystkim bawimy!
Działo się dużo. Będę się starał streszczać. Nasz wypad trwał zaledwie trzy dni a jednak mamy sporo do opowiedzenia. Opiszę tutaj kilka najciekawszych i najśmiechowszych akcji z tego wyjazdu.
Ruszyliśmy w środę. Zaczęło się świetnie ponieważ jechaliśmy stopem i trafiliśmy na takiego spoko dziadka. Ciągle powtarzał, że jedzie na działkę na piwko. "No wiecie chłopaki, piwko, słoneczko, to jest to" Dziadzia był spoko i nawet klime miał. Aż sie wysiadać nie chciało. Potem dzida do Filipa, następnie poszliśmy do banku SGB w Czersku. Tam też Kosa miał wypłacić pieniądze z kuronia. Przelew miał być ponoć o 11 ale... nie dotarł. I Kosa był pozbawiony funduszy. Odtąd to ja byłem bankiem dla Kosy i musiałem mu wykładać, dlatego też nasz budżet już od samego początku był mocno nadszarpnięty. Nie zrażeni tym faktem, skoczyliśmy jeszcze do biedrony i na ostatnią minutę wskoczyliśmy do pociągu jadącego do Grudziądza.
W pociągu taka fajna babka z wnuczkiem jechała. Taka troskliwa była ta babka, że można było uronić łezkę. Super babka, bardzo fajnie rozmawiała z tym maluchiem. Mały wyrośnie na ludzi z taką ekstra babcią.
Zaraz po tym jak dojechaliśmy do Grudziądza zabraliśmy się za keszowanie. Było coś po 14. Postanowiliśmy skrzynki brać od tyłu i poszliśmy praktycznie aż za Grudziądz, a może to były przedmieścia. Tam w takich fortyfikacjach ukryte były kesze. Tych fortów było 3. Miejscówy nawet fajne bo to takie bunkry jakby były. Tylko że dużo tam menelstwa, śmieci i żulostwa. Zamiast jakoś o to zadbać to tam jest albo dzikie wysypisko, skupisko bakterii lub żulownia starych cepów. I to już nie jest fajne. Do wszystkich trzech skrzynek musieliśmy nachodzić się po krzakorach czego nikt z nas się nie spodziewał. Ale jakoś mężnie wytrwaliśmy. Doszliśmy do miasta, nad samą Wisłę. Stąd był fajny widok na stare mury Grudziądza, nawet niezłe wrażenie to sprawia. Trochę jak w średniowieczu to wygląda, jeśli oczywiście przymknie się oko na śmieci i obdrapane, niechlujne mury. Gdyby tylko tak bardziej o to zadbać to można by tu turystów wpuszczać... W Grudziądzu rozpoczęło się szukanie banku SGB przez Kosę. Czępa ciągle twierdził, że jego karta działa tylko i wyłącznie w tych bankomatach. Na starym miescie był jakiś bank spółdzielczy. Ale karta zakpiła sobie z Kosy i nie chciała działać. Złośliwość rzeczy martwych. Dla Kosy oznaczało to jedno - DAVED! (to słowo w jego dialogu, dokładne znaczenie nie jest znane, używane w przypadku niepowodzeń). No i była lekka załamka. Ale trzeba być twardym jak gnat i szukać dalej. Poszliśmy po resztę skrzynek. Doliną Wisły. Ekstra widoki tam były! Cały czas chodziliśmy po takich wielkich górach, w dole płynęła sobie Wisła. I wszystko było by luzik guzik gdyby nie wszędobylskie komary! Koszmar tego lata. Żałowałem że nie wziąłem ze sobą skafandra dla nurków i maski gazowej bo byłoby łatwiej. Ale jakoś udało nam się znaleźć najpierw skrzynkę w cytadeli (najlepsza miejscówa, takie fajne stare korytarze) a potem przy takim drzewku. Geokret Czępa spisywał się w tych okolicach brawurowo, w dużej mierze dzięki niemu je odnaleźliśmy. No brawo Jacuś! Robiło się już ciemno, chcieliśmy szukać dalej ale nie mogliśmy przejść przez teren wojskowy. Z racji późnej pory postanowiliśmy szukać miejsca na nocleg po drugiej stronie Wisły. Szukając drogi do mostu Czępa zaczepił kilku młodocianych fanatyków puszczania głośnej muzy z telefonu. Chyba z 7 ich było. Osaczyli nas, a potem... z wielką troską ("tam nie idzcie bo tam jest niebezpiecznie") wskazali nam drogę. Uprzejmi tacy. Na moście Kosa przeżywał chwile grozy bo zwyczajnie bał się przez niego przejść. Most był długi niemalże jak pasek na spodniach Ryszarda Kalisza, więc ten stan psychodzy Mariusza trwał dość długo. Wytrzymał to jakoś, choć jak stwierdził "jego psycha została zryta" Po drugiej stronie Wisły, poszliśmy jeszcze asfaltem aż na sam brzeg naszej Polskiej amazonki.
Miejsce do spania było fantastyczne! Przy samym brzegu Wisły, z nocną panoramą Grudziądza. Pięknie sie to wszystko prezentowało, i jeszcze te światła odbijające się od tafli wody robiące takie szalone zygzaki na nurcie Wisły. Fantastico! Rozłożyliśmy się, żeby kimnąć i okazało się że nie jesteśmy tu sami. Najpierw cisze nocną naruszały (non stop aż do rana) grasujące w pobliżu wydry. Akurat szukały sobie jedzenia. Fajne stworzonka ale trochę kultury by się im przydało bo głośno były. Potem później przyjechały jakieś typy w to miejsce. Darli pyski "łoooo ale k**** do c*** jak tu fajnie" i tego typu frazesy. I muze jeszcze głośno puszczali (metalike konkretnie więc nie było źle). Nie zauważyli nas ale odezwaliśmy się by zaznaczyć naszą obecność. I w tym momencie wielkie zaskoczenie z naszej strony bo kolesie widać kulturalni byli, muze wyłączyli i od tej pory aż do samego rana byli cichutko i tylko szeptali między sobą jak w konfesjonale. A jednak jest jeszcze trochę kultury na tym zepsutym świecie!
To była ciepła noc. I piaszczysta. Szczególnie dla takiego Ozyrysa jak Czępa. Ciągle się wiercił i kręcił bo piach mu przeszkadzał. Całą noc strzepywał z siebie piach. Skazany na klątwę piasków czasu. Noc była tak ciepła że spokojnie można było nawet bez śpiworów spać. Nad ranem Wisłę spowiła gęsta jak śmietana 30 procentowa (bo mleko to za mało powiedziane) mgła. Cudowny widok. Obudziliśmy się jak już słońce za bardzo grzało w czachy.
Rano wyglądaliśmy kiepsko, szczególnie Czępa po całonocnym strzepywaniu piachu. Ale jakoś dokulaliśmy się do pgr-owskiej wsi gminnej o nazwie Dragacz. Dotarliśmy do sklepu i tam spędziliśmy poranek. Tubylcy przyglądali się na nas z politowaniem zmieszanym ze strachem - co też tu za zwierzaki okupują ten sklep? A miejskie pijaki Winotou z pewnością obawiali się o ich skarb narodowy - zgrzewki specjali. Kosa wypytał jakąś facetkę o to gdzie tu jest bank SGB. Powoli ruszyliśmy dalej, chcieliśmy dojść do Nowego. Żar lał się z nieba, a z nas lał się pot. Przed nami jakieś 16km topienia nóg w rozgrzanym asfalcie. Dołująca perspektywa ale szliśmy. Co za upał. Cały czas tak obrzydliwie gorąco. Droga przez męki. Ale kroczyliśmy dalej przed siebie. Trochę odszedłem chłopakom, gdzieś na jakiś kilometr. Poczekałem na nich w pit stopie jakim był dla nas sklep. Oni dołączyli i tak gdzieś w południe zrobiliśmy sobie godzinną przerwę. Czępa znowu próbował dowiedzieć się gdzie znajdzie bank SGB. Nasza wyprawa zmieniła charakter z "śladami zamków w dolinie Wisły" na "w poszukiwaniu SGB" Poszliśmy dalej. Ciągle było upalnie. Żeby chociaż jakiś lekki wiaterek zawiał, a tu nic! Co za upał.
Wreszcie doszliśmy do Nowego. Miasto znajdowało się na takiej sporym wzniesieniu. Ostatni kilometr był wykańczający. Jeszcze trochę a czołgalibyśmy się pod tą górę. Ale udało się. Dotarliśmy do Nowego. Jak się okazało banku SGB tu nie ma. To była kolejna fatalna wiadomość. Szukaliśmy jakiejś miejscówy by coś zjeść. Pomocną dłoń okazał nam jakiś pijaczyna, najwyraźniej był to jakiś tutejszy boss bo wszyscy latali wokół niego. Stary był obcykany niczym przewodnik i świetnie zarekomendował nam najlepsze jadłodalnie - "Tu na rogu jest lokal z klimą ale nie polecam bo ceny mają drogie jak c***, tam dalej jest Avanti, dobre piwo mają i malowniczy widok na Wisłę, to wam polecam. Ale jeszcze lepiej idźcie tam w lewo, tam jest lokal, tanio i dobre piwo mają, także możeta zaszaleć chłopaki." Chcieliśmy iść do lokalu z klimą ale trafiliśmy do Avanti. Jedzenie nie bardzo smakowało ale widoki rzeczywiście rewelka. I bardzo miła obsługa była bo zaproponowali nam nawet nocleg na ich trawniku. Trochę tam sobie poleżeliśmy ale za ciepło było to poszliśmy do kościoła żeby się ochłodzić. Z noclegu nie skorzystaliśmy bo chcieliśmy iść dalej. W kościele trwała akurat msza ale było fajnie zimno. Czapnęliśmy też kesza. Poszliśmy na rynek by troche posiedzieć na ławeczkach. Rynek taki dość awangardowy z dziwaczną postmodernistyczną konstrukcją na samym środku. A może to był piorunochron? Diabeł jeden wie co to. Ludzie tam trochę tacy oderwani od świata, na wszystko mieli czas, żywo prowadzili dyskusje na temat browarów. Usłyszeliśmy też radę jak dobrze rozpocząć dzień - "rano zimny specjal, a potem jeszcze jeden" No co kto lubi. Śmiechowe klimaty ale miasto obleśne. Spotkaliśmy pijaka "i jak chłopaki w restauracji? C***owo?" Słońce powoli zachodziło, a my ruszyliśmy dalej. Po drodze mijaliśmy jakiś bankomat. Nie był z SGB ale Kosa postanowił spróbować. I odczarował bankomat! Jego karta zadziałała! Jakaś magia! Od razu Kosa zaszalał i wypłacił dwie stówy. Byliśmy uratowani!
Od razu poszliśmy do Polo marketu, tam Kosa zaszalał na całego i nakupował słodyczy za 50zł. m.in. wafle ryżowe i takie tam. Przy kasie wyraził też pozytywną opinię do ekspedientki mówiąc - "oceniam was pozytywnie" Babka nie wiedziała o co kaman i pospiesznie zapakowała nam wszystko w siatki. Teraz to byliśmy goście z pełnymi siatkami słodyczy! Ha! Od razu humoru nam się poprawiły. Chwilę później szczęście uśmiechnęło się do nas po raz drugi bo znaleźliśmy wreszcie jeziorko! Czym prędzej wskoczyliśmy. Woda cieplutka. Takie tam małe bajoro ale jak to było przyjemnie wreszcie wskoczyć do wody. Po chwili jakieś dzieciaki zaczęły krzyczeć - "patrzcie on się kąpie w skarpetkach!" Filip i ja automatycznie skierowaliśmy wzrok na Kosę. Tak, to o niego chodziło. Kosa wariaczył w skarpetkach. Skarpeciarz. Było już fajnie ciemno i chłodno na dworzu. Szło się lepiej. Planowaliśmy dojść do następnego jeziorka by tam się przespać do jutra.
Nie doszliśmy do tego jeziora do którego chcieliśmy. Zatrzymaliśmy sie przy innym. Na takiej fajnej polanie. Leżymy. bzzzz. Komary. bzzzzz. Więcej komarów. bzzzz. Cała chmara komarów! Byliśmy zakamuflowani jak Rambo, a one i tak nas gryzły. Każdy z nas był całkowicie przykryty spiworem, na głowie kaptury, tylko nam czubki nosów wystawały. I co? Komary wlatywały do nosa! Na dodatek bez przerwy to ich uciążliwe bzyczenie! Skuźlować można było! A w tych spiworach na dodatek jak ciepło, ja cały mokry byłem. A tak się już spać chciało! A tu lipa. Byliśmy zmuszeni skapitulować i przenieść się w inne miejsce. Obkrążyliśmy całe jezioro. Znaleźliśmy się w miejscowości Półwieś. I faktycznie, tego nawet wsią nie można było nazwać. To była pół-wieś. zatrzymaliśmy sie przy plaży i... znowu to samo... bzzzzzzz. Zrobił się z nas kłębek nerwów. Każdy wnerwiony na te małe skurczybyki. Ale nie było innego wyjścia, znowu trzeba było uciekać. 2:0 dla komarów. Powłóczyliśmy nogami i dalej szukaliśmy miejsca na nocleg. Padło na zboże. Na takiej góreczce. Zrobiliśmy tam sobie taki mały krąg jak w Roswell. Za wygodnie to tam nie było, bo krzywo i w ogóle. Ale komary już tam tak nie gryzły! Po jakimś czasie usnęliśmy. Potem zaczęło trochę padać, ale i tak spaliśmy jak gucio.
Rano cofnęliśmy się do tego samego jeziorka. Czępa trochę sobie poskakał i pobawił się w super electrica. Rano niebo było zachmurzone, chwila odetchnienia od promieni słonecznych. Szukaliśmy sklepu. Zaczepił nas jakiś pijak - "Dokąd idzieta chłopaki?" Spytaliśmy go o sklep. "jooo to musita iść pół kilometra prosto, potem 2 kilometry i tam znajdzieta sklep w takiej wiosce... ale chwila... Toć tu je sklep chłopaki! Chyba widzita że specjala pije!" Sklep rzeczywiście był. Taki mały, jakby w werandzie. Zastanawialiśmy się co oni tam w ogóle będą mieli. Sprzedawca zaskoczył bo asortyment był tam full wypas. Nawet czekolady chłodził żeby się nie roztopiły. Poszliśmy nad ulicę łapać stopa.
Po niecałych 5min zatrzymał się samochód obklejony napisami NEONET. Wsiadamy w trójkę. Kierowca okazał się super kolesiem! Od razu przejście na ty, fajna gadka, co i jak chłopaki. Pojechał z nami do Gniewu. Opowiedzieliśmy mu o geocaching. I Filip podwiózł nas do Gniewu i mało tego, poszedł szukać skrzynki razem z nami! No co za gość! Zaangażował się w szukanie na maksa! Skrzynki niestety nie znaleźliśmy ale Filip dociekał co też mogło się z nią stać. Niesamowicie pozytywny facet! Wsiedliśmy do samochodu. Filip jechał do Tczewa ale... postanowił specjalnie zboczyć z kursu żeby zawieźć nas do Pelplina! Zwariowaliśmy! Po drodze puścił nam jeszcze ekstra bałkańską muzę. Disco disco Partizane! Że też jeszcze tacy ludzie chodzą po świecie! To był jak na razie najfajniejszy kierowca od kiedy zaczęliśmy jeździć autostopem. A na koniec poczęstował nas jeszcze batonikami. Dzięki Filip, jesteś super kolesiem! Do zobaczenia gdzieś, kiedyś na trasie!
W Pelplinie od razu udaliśmy się do katedry. Odkopaliśmy skrzynkę. Pozwiedzaliśmy katedrę. Fajnie, chłodno. Poszliśmy dalej, w kierunku góry papieskiej. Tam była też ostatnia skrzynka, którą chcieliśmy zdobyć. Podejście pod górę było wykańczające, ale wspaniałe widoki zrekompensowały nam ten wysiłek. Znaleźliśmy kesza, zeszliśmy z góry by łapać stopa. Po niecałych 3min zatrzymał się stary technoboy słuchający na całą pare modern talking. W rytmach louie louie louie ściśnięci jak sardynki dojechaliśmy do Starogardu. Tu rozstaliśmy się z Filipem, który do Czerska chciał wrócić pociągiem. Czępa i ja, powolutku szliśmy na drugi koniec miasta by stamtąd łapać stopa. Złapaliśmy szybko ale gościu jechał tylko do Zblewa. To sobie myślimy, że ze Zblewa to raz dwa wrócimy do domu. I tu pomyłka. Przez pół godziny nic nie złapaliśmy, ale to pewnie przez to że w złym miejscu staliśmy. Jakoś jednak udało nam się wrócić.
Przez trzy dni zaznaliśmy życia włóczykiji i wanożników. Spodobało nam się. Chcemy więcej. Już planujemy kolejne wyprawy. Hej świat!
Zdjęcia z wyprawy śladami SGB znajdziecie tutaj.
Widać, że wyprawa jak najbardziej się wam udała! Podróże kształcą jak mawiają starzy i nie tylko starzy ludzie;p z komarami polecam walczyc, aby nastepnym razem bylo 2:0 dla Wormsow ;]
OdpowiedzUsuń