poniedziałek, 23 lutego 2015

Nic na ostatnią chwilę czyli bieg urodzinowy w Gdyni



Za nami pierwsze w tym roku zawody biegowe. Jesteśmy cały czas w trakcie, tak zwanego przez nas, okresu przygotowawczego. Forma jeszcze nie jest najwyższa, jest już oczywiście progres, jest coraz lepiej ale to ciągle jeszcze nie to. Niestety w tym roku ta nasza "orka" (tak to określa Skarżyński w swoich księgach) nie jest tak sumienna jak byśmy tego chcieli. Wszyscy, z wyjątkiem Kosy bo dla niego początek roku jest rewelacyjny pod względem formy, zdajemy sobie sprawę że te przygotowania nie do końca poszły po naszej myśli. No ale co by nie było biegamy i przygotowujemy formę na wielkie zawody. Naszym pierwszym większym celem w tym roku będzie harpagan w Kaliskach gdzie mamy zamiar wystartować całą paką i plan jest taki aby ostro tam zaszaleć. A te zawody w Gdyni potraktowaliśmy raczej jako małe przetarcie, rozpoczęcie sezonu, sprawdzenie tego na jakim etapie obecnie się znajdujemy. Liczyliśmy również oczywiście na fajną zabawę i wspomnienia z tego startu. Dostaliśmy chyba wszystko to czego oczekiwaliśmy!


Jak zwykle nie będzie to typowa relacja z biegu. Tak to już u nas jest. Zacznijmy historię może od naszego wyjazdu. Wyruszyliśmy pięknie autkiem już o 8:30. Jeszcze na dwa dni przed wyjazdem Kosa twierdził, że później jak o godzinie ósmej to on nie wyjeżdża bo to będzie za późno. Trochę dziwna sprawa bo przecież start zaplanowany był aż na godzinę 14 no ale Mariuszek to jest uparciuch i czasem nie ma sensu się z nim spierać o takie sprawy. Zresztą, dla Kosy miał to być już 11 występ w Gdyni! Doświadczenie było z nim no i wiedzieliśmy, że Kosie można zaufać bo jest już obcykany od A do Z jeśli chodzi o bieganie w Gdyni. Dojechaliśmy szybko i choć mieliśmy problemy żeby zaparkować gdzieś autko (ostatecznie samochód stał daleko) to wszystko było wporzo. Kosa zadowolony bo jesteśmy 4h przed startem, a więc wszystko zgodnie z planem. Poszliśmy na skwer odebrać pakiety, ja musiałem czekać na Pablito bo sobie nie druknąłem tego kwitka do odbioru numeru startowego i musiałem to zrobić tak samo jak Pondżol poprzez smartfona. Czekaliśmy więc z Kosą na Pondżola i Grzesia. Kiedy już przybyli odebraliśmy pakiety, potem po drodze spotkaliśmy zwariowanego Jurka Jascotta, trenera Kosy, po prostu mega zwariowany koleś. Poszliśmy do samochodu się przebierać powoli, a czasu było sporo. Kosa nie chciał się z nami przebierać z pewnych względów, których tutaj nie podam, chciał to zrobić pod zamknięciem w toalecie. Więc przebieramy się i trwało to dość długo bo nie śpieszyliśmy się, Kosa na nas czeka. Grześ pomógł mi z chipem i przygotował dla mnie super patent jak przyczepić go do buta (bo ja takie inne sznurowania mam). Niezawodny Grześ. Potem idziemy do galerii Batory aby Kosa się przebrał. Zastanawiamy się czy jeszcze czegoś nie wszamać przed startem, mnie już kusi hot dog z Żabki ale Pondżol na szczęście przemawia mi do rozsądku i już nic nie jem. Wiecie jak to jest, potem mogą być różne rewolucje żołądkowe. O tym to już Kosa się przekonał i to też w Gdyni gdzie po rybce nie wszystko było cacy. Dlatego teraz twardo Kosa nie jadł od rana nic. Taka taktyka. No dobra, Kosa przebiera się w toaletach batorego, jeszcze idzie zrobić dziurki w numerze startowym bo on ma taki pas do tego specjalny, nie przypina agrafek. Dołącza do nas kolejny kibic Beata. Godzina jest już taka, że trzeba zmierzać do miasteczka biegowego. Humory nam dopisują. Jest trochę chłodno, zawiewa paskudnie zimny wiatr ale przecież to luty, a my jesteśmy nad morzem więc normalka. Przeczuwamy w kościach dobry start! Nie spinamy się bo przecież nie jest to dla nas super ważny start ale wiadomo, każdy i tak da z siebie tyle ile może. Po to tu jesteśmy.


Łer łi arrr??



Kiedy już niemal byliśmy przy starcie Kosa jakoś skumał się, że nie ma numerka startowego. Szukał go wszędzie i nima. Jak kamień w wodę. My nie wierzymy co się dzieje, Kosa znowu odwala akcję tak bardzo typową dla niego!!! Mariuszek szuka w popłochu numerku ale nie ma go, najwyraźniej został na parapecie w toaletach batorego. Nie pozostaje mu nic innego jak biec po numerek! Łapiemy się wszyscy za głowy jak w ogóle do takiej sytuacji mogło dojść, typowa groteska no i typowa tzw wariacja chociaż Kosie do śmiechu nie jest. Czasu pozostało już niewiele, trzeba śmigać do depozytu, rozgrzewkę zrobić. Kosa zdezorientowany skwitował tą akcję w taki sposób "mówiłem żeby szybciej przyjechać!"

Wariujemy kompletnie. 



Wszystko skończyło się w taki sposób, że Kosa w ramach rozgrzewki poleciał po ten numerek do Batorego. Znalazł go, on ma zawsze szczęścia w nieszczęściu. Na ostatnią chwilę zdążył na start.


Pondżol startował ze strefy 35-40 bo wszyscy startowaliśmy w strefach czasowych. To był jak dla nas pewniak, że złamie 40min w debiucie :) Po prostu to jest torpedowiec. Pytanie tylko jak bardzo tą czterdziestkę złamie? Jak relacjonował Pondżol to bieg taktycznie rozegrał znakomicie. Praktycznie od startu wszystkich wyprzedzał stale rozpędzając się, a największy pocisk dał na ostatnich dwóch kilometrach (ostatni km pobiegł na 3;17!) i ostatniej prostej. Ja tego akurat nie widziałem bo byłem gdzieś z tyłu ale fotki z biegu świetnie to obrazują. Nasi kibice też świetnie dopingowali i relacjonowali, że Pondżol prysnął jak torpeda. Piękny debiut Pablito i czas 38:17!!!!!


Ja to zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać bo forma zupełnie nie ta. Mój drugi bieg na dyszkę. Ale wiedziałem, że najgorzej nie będzie i lekko mogę złamać życiówkę. Zacząłem ze strefy 40-45 i to chyba był dobry plan tylko, że dość daleko się ustawiłem i przez pierwsze 3km musiałem się przebijać przez chmarę ludzi. Myślę, że straciłem tam sporo czasu ale z drugiej strony dzięki temu zacząłem spokojnym tempem i potem z każdym kolejnym już tylko się rozpędzałem. Na 3km wyprzedziłem Kosę, choć on tego nie zarejestrował. Wiedziałem, że coś tam jest nie tak. Na 5km czułem się świetnie i czułem że przyśpieszam, największego sprinta dostałem na Świętojańskiej. Długa prosta i szpaler żywiołowo dopingujących kibiców obudził we mnie nowe siły. Wiedziałem, że będzie dobrze no i ciągle wyprzedzałem! Końcówka jednak pozostawia wielki niedosyt i to z tak błahego i wręcz żenującego powodu. No zachciało mi się strasznie sikać, ale to tak że jak smok. No i ostatnie km zamiast walką o lepszy czas były walką z pęcherzem. Myślałem, że tam padnę i byłem wkurzony na siebie bo miałem jeszcze sporo sił a tu takie coś. Finisz był kompletną, sromotną porażką. A mogłem pocisnąć! Przez ten cały stres bo inaczej tego nazwać nie mogę nie wiedziałem nawet na mecie jaki mam czas. Potem jednak okazało się że.... pobiłem swoją życiówkę o ponad pół minuty z czasem 42:08! Szału nie ma ale jak na ten moment to jest fajnie i jest to świetny prognostyk na dalsze starty. 


Rozczarowany był natomiast Kosa. Już od startu wiedział, że to nie będzie to no i wykręcił czas 45:34 co osobiście uznał za gigantyczną klęskę i autentycznie był rozgoryczony, zdołowany i wściekły na siebie. Ale to jest właśnie cały Kosa, zawsze bez ogródek i dość ostro analizuje swoje porażki. 



Tak czy siak możemy śmiało te zawody określić jako kolejny świetny start i wypad. Kolejna fajna biegowa przygoda, bardzo fajna atmosferka podczas całych zawodów oraz biegu, świetna organizacja. Medal taki trochę se ale może po całym cyklu grand prix będzie się prezentował efektowniej. Potem zrobiliśmy sobie małą imprezę i jak zawsze w wyborowym towarzystwie ale co tu wiele pisać!

Następny przystanek - półmaraton/maraton Wojtal już w marcu!


0 komentarze :

Prześlij komentarz

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets