sobota, 3 stycznia 2015

Podsumowanie roku 2014 cz.1



Część druga będzie jak napiszę. Oby szybko. Zdjęcia będą potem osobno.

Znowu długi czas było tu cicho jak makiem zasiał, a częstotliwość publikowania przez nas postów poleciała na łeb na szyję. Być może wielu już nas skreśliło, postawiło krzyżyk z dopiskiem "zdechło śmiercią naturalną" ale nic bardziej mylnego. Jak to mawiają - co ma wisieć, nie utonie. Tak jest teraz w przypadku Star Wormsów. Takie mamy właśnie nadzieję na naszą przyszłość, a wisieć ma nasze logo na dachu - tak samo jak się kończy budować dom, jest już dach postawiony i na górze dumnie unosi się ten kwiecisty wieniec. Z takimi nadziejami wchodzimy w rok 2015. Jednocześnie nie dowierzając, że będziemy już pisać piętnastkę z tyłu, że kolejny krzyżyk na karku, że już nie są z nas takie knapy, że JAKOŚ TRZEBA ZNOSIĆ ŻYCIE.

Ale dobra, nie będę gmatwał tego wpisu jeszcze bardziej. Chociaż zawsze tak miałem, że im dłużej nie pisałem tym więcej jest do przekazania, myśli przelewają się na papier, krzyżują, mieszają i plączą ze sobą jak w wielkim garnku i chyba ja sam tylko wiem co chciałem napisać. To chyba znak, że muszę pisać częściej bo lubię to robić. A zawsze na początku roku lubiłem pisać podsumowania poprzedniego roku. Z tego choćby względu, że zawsze jest o czym pisać i wspomnienia jak klatki filmowe przesuwają mi się w głowie ze sporą prędkością wywołując przy tym szeroki uśmiech. Teraz jest tak samo, kolejny dobry rok. Bardzo dobry rok, w którym tyle się działo! No, może z małymi, słabszymi momentami, które okrasiłbym po prostu etykietką "szara rzeczywistość" której uniknąć czasem po prostu się nie da. Ale to też zawsze dobra lekcja. Dobra jedziemy z tym podsumowaniem, na żywca.


Dopiero co wróciliśmy z Bieszczad pod koniec 2014r, a pierwszy stycznia zaczęliśmy z przytupem. Bo w sylwestrową noc była impreza, duża ekipa, mocne postanowienia. A już popołudniu podeszliśmy do realizacji pewnych postanowień bo po prostu Kosa Pondżol and ja poszliśmy sobie biegać dyszkę do lasu. Cel był jasny jak Słońce - Orlen Warsaw maraton w kwietniu. To chcieliśmy zrobić, od pierwszego stycznia odliczaliśmy dni i ruszyliśmy zawzięcie z treningami.

Teraz wspaniale wspominamy ten czas. Tak rewelacyjnej zimy to jeszcze nie pamiętam. Przede wszystkim stała ona dla naszej biegowej trójki pod znakiem biegania. W borach zostawiliśmy swe serca! Na treningach przelewaliśmy litry potu ale też nie zawsze tak to wyglądało. Ile razy były takie skecze i wariacje, że sobie nawet nie wyobrażacie. Ale tak to jest jak się biega w drużynie i to takiej niczym drużyna pierścienia! Wspólne wsparcie i motywacje, to budowało nasze dusze, a styczniowy wiatr roznosił nasz gromki śmiech jak leśne echo. Nie było też lekko, biegaliśmy przecież ponad 300km. Po 3 miesiącach każdy z nas miał już na koncie około tysiąca kilometrów! To się działo! A przecież Pondżol i ja pracowaliśmy cały ten czas. Dodajmy, że była to praca fizyczna. Spanie, praca, bieganie w ciemnym lesie, chwila odpoczynku, sen - tak zapętleni byliśmy zimą. PIĘKNY CZAS! Ten wspólny cel i wysiłek dał nam wielką siłę, to hartuje charakter i dziś wiemy, że zbudowaliśmy mocną rzecz. Co strasznie cieszyło biegać zaczął również Kuba, czyli od niedawna mój szwagier! Nasz team jeszcze bardziej się powiększył!

Żeby nie popaść w monotematyczność, bo to nie w naszej naturze, prócz biegania robiliśmy też sporo innych rzeczy. Przede wszystkim bardzo często i gęsto spotykaliśmy się całą hordą. Raz spotkanie przy planszówach, a to filmy, a to pogadajmy przy piwku czy winku. Były też nieco większe balety choćby moje taneczne urodziny czy 30te(!!!!) urodziny Kosy, które odwalił w swojej chałupie i taki ogień nahajcował, że omal domeczek z dymem nie poszedł. Prócz tego jeszcze była ścianka wspinaczkowa bo czemu nie, było lodowisko bo przecie zima, ja zagrałem ostatni koncert z MOTĄ i przez to wszystko styczeń był bardzo kolorowy.

W lutym kontynuowaliśmy dzieło. Jeszcze bardziej depnęliśmy z bieganiem. Chociaż były ciężkie momenty to cisnęliśmy jak przecinaki. Krzyś ostro napierał z przygotowaniami na harpa. My dalej tak bardzo imprezowo. Na przykład oglądaliśmy Igrzyska Olimpijskie wspólnie i raz impreza u Pondżola trwała dwa dni haha, wtedy to się działo. Ułańska fantazja ale IO dało sporo powodów do świętowania. Zimą jeździliśmy też na baseny. Najpierw byliśmy w SPA, no normalnie w spa w Fojutowie i grubą kasę nam przyszło zabulić ale my przy płaceniu, twardo, nie daliśmy poczuć że nas zabolało. Ale co sobie zażyliśmy to nasze! Potem często jeździliśmy na basen do Kościerzyny bo super promocje mieli. Utarło się powiedzenie - dżakuzi i sauna to nasz standard. Tak było. Ja też byłem z Beatą na nartach, dla mnie był to debiut. Ale na przyszłość poszukamy większej górki. 

W marcu zaliczyliśmy z Beatą super koncert zespołu Sunnata, udało nam się poznać cały zespół - super luzaccy goście! Mało tego HA! Staliśmy się tam obiektem wielkiego zainteresowania bo okazało się, że chłopaki z Sunnaty natrafili na moją relację na blogu z koncertu w październiku 2013 i jaja jak smok ale haha... Ponoć kulali się tam ze śmiechu, cytowali i ten tekst na długo wyrył im się w pamięci. A co dla mnie było największą pochwałą - wszyscy zgodnie tam przyznali że lepszej relacji to nie czytali jeszcze, taki strumień świadomości. Mi tam skrzydła urosły, a muza też niosła. Nawet nas do domu chcieli podwieźć po koncercie! Poza tym to bieganie (zaskoczeni?). Wchodziliśmy już na wysokie obroty, zaczęliśmy z Pondżolem biegać na innej trasie po asfaltach. Czuliśmy się jak młodzi bogowie, do tego trochę zakupów sportowych porobiliśmy. Te zakupy to też nam dały zastrzyk energii, wiecie jak to jest. Gorzej było z Kosą bo załapał doła, nie pierwszego i ostatniego, słabo biegał. Nie dość złego raz go z rana psy pogryzły i też były niezłe akcje z tym. Ogólnie to wybrnęliśmy z tego wszystkiego wspólnie (bo od tego są przyjaciele) i były nawet niezłe skecze na pogotowiu (że Kose psy pogryźli i daj boże żeby to nie było pogryzienie z przemieszczeniem!). Skecze jak smok bo przecież nie ma się co łamać, ale tak na serio to dla Kosy był gorszy moment wtedy. Trzeba też tu nadmienić że ekipa biegowa rozrosła się jeszcze bardziej bo Beata i ma siostra Becia dołączyły do biegowego grona. Kuba zaskakiwał wszystkich swoim kilometrażem i wszyscy tak bardzo byliśmy nakręceni! Wspaniały czas znowu i forma rewelacja!!! Przyszło nam też odwiedzić trójmiasto, choćby ze względu na kolosy. Super impreza, trzeba to powtórzyć. Był też po raz kolejny wyjazd na Pyrkon, znowu świetna zabawa i fajne wspomnienia z Poznania. Cały czas nie ustawaliśmy z naszymi domówkami i spotkaniami. Czy można jeszcze bardziej pozacieśniać więzi? pewnie nie. Ruszał PBT, Beata zrobiła tradycyjnie plakat. Tymczasem Zidek, Krzyś i ja zaliczyliśmy pierwszy start na Bielowszczaku. Dla mnie był to jedyny zresztą start.

Marzec był też czasem wielu rozkmin. MOTYW PRZEMIJANIA. Wiedzieliśmy, że dla kilku z nas to czas, w którym trzeba poczynić pewne ruchy i coś z sobą zrobić. CZAS ZMIAN. Pablito i ja zaplanowaliśmy odejście z pracy. Co dalej? Kosa wciąż szukał pracy. Gosia kończyła studia, Beata za chwilę miała matury. Zid też już żegnał się z pracą. CO to będzie?? Było tyle pytań i pomysłów. Tu właśnie dorwało nas życie i mocno szarpnęło za szyję. Patrząc z perspektywy czasu pewne rzeczy się zmieniły ale czy aż tak bardzo to nie wiem. Na pewno zmiany zaszły. A miały one trwać cały rok, zresztą ciągle trwają! Chociażby spora część wormsów wyczekiwała wrześniowego ślubu mojej siostry z Kubą. To się miało dziać.

Ogólnie to nie brakowało energii i pomysłów. Powoli coś zaczęło iskrzyć z Wormsakiem numer osiem. Przy okazji wykluła się kolejna inicjatywa - Worms Cup czyli pierwszy wormsowy puchar piłki nożnej!!! Tego jeszcze nie grali, czempions league! Zapowiadał się po raz kolejny dobry czas :)

Już na początku kwietnia załatwiliśmy bazę Wormsaka u sołtysa. Co to były za akcje, istne ranczo na żywo. Początek kwietnia to też bieg szpęgawski gdzie wystartował Kosa, ja i... Beata! Tak jest! Jej pierwsze zawody i byliśmy z niej dumni bo przebiegła cały dystans i walczyła bardzo dzielnie! Potwierdzenie tezy iż treningi nie idą w las. Ogólnie to wszyscy zluzowaliśmy z bieganiem. Kwiecień bowiem był dla nas długo wyczekiwanym miesiącem! Krzysia czekał morderczy harpagan, a my dzień później walczyliśmy w warszawskim maratonie. Ale to się działo, co za emocje były. Te momenty wspominamy jako jedne z najlepszych w ogóle. Cały okres przygotowań i kulminacja czyli sam wyjazd no i niezapomniany start. W dzień wyjazdu uskrzydliła nas wiadomość o zwycięstwie Krzysia w harpaganie (WYGRAŁ SKURCZYBYK!!!!). Krzyś po prostu rozniósł konkurencję w drobny pył, a my wszyscy siedzieliśmy wtedy przy stole i tak bardzo się tym cieszyliśmy! To była euforia, szkoda że Krzyś tego nie widział! Tak naładowani, naelektryzowani dodatnio ruszyliśmy na podbój Warszawy. Wyjazd był niezwykły, jakieś takie szczególne napięcie i przeżywanie chwil. Cieszyliśmy się wszyscy bardzo, że towarzyszy nam rodzinka Pablito bo była super atmosferka i wsparcie! Sam start to była jakaś chwila wzruszenia, coś wzniosłego, co jednocześnie plątało nogi, grzęzło w gardle ale też i adrenalina niosła nas tak bardzo. WYRWALIŚMY jak na świętą bitwę, w górę serca! Ten maraton był czymś niesamowitym i nie zapomnimy tego nigdy. Sam start był udany: Pondżol niesamowicie zadebiutował, Kosa potwierdził klasę, ja po przygodach również jestem maratończykiem. Co za uczucie i wspomnienia! Było warto, chcemy więcej! 

Żyliśmy tym maratonem jeszcze długo potem. Harpaganem też. To był weekend naszego tryumfu. STAR WORMSI górą!!! Ciągle myślami rozgrywaliśmy to wszystko na nowo, a tu przecież tyle roboty przed nami - wormsak i worms cup same się nie zrobią! No ale najpierw impreza urodzinowa Beaty. Nazwaliśmy to pierwszą rocznicą jej osiemnastki i po raz kolejny impreza była najwyższych lotów - Kosa klocuch udawał że pali wiceroje, Krzyś się tulił do poduszki, planszówy poszły w ruch no i Kosa krzyczał do mamy Beaty na całe osiedle PANIIII!! PANIIII!!! Zresztą kto to wszystko skuma, tam to się po prostu działo. Kosa zresztą trochę był tam przez nas besztany bo tego samego dnia rano graliśmy w nogę sparing (trzeba trenować przed pucharem!) z ekipą Anarchii no i Kosa, tego do dziś nie wiadomo w sumie co się konkretnie stało? Albo kość mu pękła w łapie, czy jakieś zwichnięcie czy coś, diabeł jeden wie. U lekarza Kosa nie był po dziś dzień a problem z łapą ma. Nie przegadasz.
Super ekipę skleiliśmy, do starego składu FC SW dołączył skrzydłowy z niezłym pokrętłem w lewej nodze czyli Adrian N oraz niezmordowany Krzyś. MIELIŚMY W SKŁADZIE 4 MARATOŃCZYKÓW HAHA!!
Ogólnie to impreza za imprezą. Raz na sportowo, raz z płynami i muzą, raz jeszcze inaczej. Jedna za drugą, czasem mieliśmy mocne tempo. A po maratonie jeszcze na basenie byliśmy jezuuuuuuuuu jaki relaks!!

No i z Wormsakiem to po urodzinach już ruszyliśmy tak fest. Ale to wtedy było. Znowu jak co roku. Wormsak 24h na dobę. Nie spaliśmy, o niczym innym nie rozprawialiśmy. Świata nie było, nadchodził armageddon, a my wormsy w zasadzie porzuciliśmy nasze życia osobiste dla dobra sprawy, dla wormsaka! 24h na linii między sobą byliśmy, wszyscy pracowaliśmy, harowaliśmy jak mrówki. Wspaniale rozdzieliliśmy obowiązki i organizacyjnie to był NAJLEPSZY Wormsak świata! Nie tylko organizacyjnie ale i pod względem tak wariacyjnej atmosfery!! Wymyślanie tego wszystkiego, całej otoczki, potem planowanie tras, obchodzenie tras, załatwianie tych wszystkich spraw haha piękne rzeczy! I wszyscy tak bardzo zgrani, serca tak bardzo pompowały kres HAWA NAGILA PIĘKNA JEST CHWILA!! Mało tego, dodajmy do tego zieleniejący się wokół świat, znowu jest kolorowo, znowu taka czysta energia, a świat leży u naszych stóp!

Nadszedł przepiękny maj! Ostatni tydzień przed Wormsakiem to był armageddon dla nas - Pondżol konstruował bombę z saletry, Kuba z Becią ogarniali tak dużo! Naklejki, jakieś mniejsze większe zakupy, MAPY!!!!!!!!!!!!!!!! GRAFIKI!!!!!!! Był kosmos nie z tej ziemii haha. Beata tym razem troszkę mniej zaangażowana bo przecież miała matury, a i tak za dużo zadań wormsakowych miała! Wszystko jak zwykle się sypało rypało na sam koniec, nerwówki trochę było, tyle biegania, potem te szalone rozwieszanie punktów, kto co i jak! jak tu powiązać to wszystko i posklejać żeby zatrybiło ale wypaliło jak wielki ATOM! UDAŁO SIĘ!!!! Nie powiemy, że była to bezbłędna impreza bo też tam sporo rzeczy się schrzaniło ale kurde był czad tak czy siak! Chyba wszyscy byli zadowoleni!! Haha no i nocne rozwieszanie punktów, Krzyś wychodzący w las o 3 w nocy żeby się upewnić czy dobrze wszystko rozwiesił, Grzesiula który się wkręcił na maksa! Pizza w środku nocy to już są te piękne tradycje i jakie to są niesamowite chwile! Najlepszy nasz wormsak? TAK ZDECYDOWANIE TAK

A zaraz potem worms cup. Czyli debiut. Tam to była kaszana!!! Prawie nic nie wypaliło tak jak miało, a turniej wygrali.. auto części seba!! Szok i niedowierzanie! Do wielkiego derby Star Worms - Luks Pol nawet nie doszło a wrogiem publicznym numer jeden stał się sędzia. Skład nam się mocno posypał. Nie było rezerw. Ale był niezawodny Oley i wkręcony na maksa Grześ. Kosa w roli trenera, nawet w garniaku był. Wszyscy na 200%! Zidek był wielkim bohaterem bo cały turniej grał ze zwichniętą kostką która urosła do rozmiarów piłki lekarskiej! Ale Zid zawalczył jak breavehart!! Ogólnie turniej był niewypałem jak i również wielkim doświadczeniem i i tak mamy fajne wspomnienia!

Tyle się działo. Krzyś nie zwalniał tempa bo zajął się swoją samodzielną imprezą Urwisko i jakie tam miał krwiożercze przygody!!!! Ale to ja się boję nawet pisać... Kosa znowu startował w maratonie, tym razem w Kołobrzegu i lekko nie miał. Potem Kosa i ja wystartowaliśmy na dyszce w Chojnicach, ale gradobicie było! Tam zaszalała Ola Momot i to nie po raz ostatni w tym roku! A potem nadszedł koniec maja, który był końcem pewnego etapu w tym roku. Pondżol jakoś w tym czasie odszedł z pracy. Ja też, po dwóch i pół roku przepracowanych w tartaku ŁOJEZU!!!!!
To był dla nas w jakimś sensie przełom. Kosa dostał robotę przy kostce brukowej. Beata już po maturach, zadowolona! Zidek w gipsie. Dla nas coś się skończyło, pomimo że byliśmy w gazie to wiedzieliśmy że ten wielki cel czyli Orlen maraton za nami, caly okres przygotowań za nami i potrzeba nam nowych celów. Pondżol wreszcie postanowił wystartować w selekcji!!!! Ależ on się nabuzował tym! Ależ tam były przygotowania! Na Odyna, Pablito stał się naszym tytanem i wszyscy go podziwialiśmy jak hardkorowo się przygotowuje do tego celu! Jeszcze sobie pełno sprzętu kupił i normalnie był jak komandos rambo co wietnamczyków wykańcza jak muchy. Beata i ja żyliśmy już naszą wielką podróżą - postanowiliśmy ruszyć do Portugalii na stopa. Ale przedtem była jeszcze wielka impreza, a jak! Zdublowane urodziny Becia i Pondżola w Strychu!!!!! To była dwudzienna impreza na całego, najpierw bez prądu ale po co nam prąd jak sami jesteśmy tak elektryczni? SPoro ludzi było, cała ekipa i wariacje do samego rana, a potem od rana znowu! Spanie przy ognisku i wyskoki przy akompaniamencie gorana bregovica, potem nawet w unihokeja graliśmy i znowu grill. Świeciło śłońce. Byliśmy nie do zatrzymania! HAWA NAGILA!!!

Dwa dni po tej wielkiej imprezie Beata i ja wyruszyliśmy stopem do Portugalii. Tu w Polsce każdy worms z osobna realizował swoje cele.

CDN...


1 komentarz :

  1. He, he, jak zawsze barwny opis :) Normalnie człowiek się czuje, jakby jeszcze raz to przeżywał. Tak hardcorowego hardcoru jak 30 urodziny Kosy, razem z całą otoczką imprezy (20 km treningu w 20 stopniowym mrozie, atak zabójczego białka wyłażącego z kibla, hajcowanie w piecu na zmianę z zamarzaniem, Kosa śpiewający po arabsku na cały głos) to już chyba nie przeżyję. A z niejednego bagna człowiek chleb, czy borówki jadł...
    Pizza na Wormsaku po 12 godzinach rozwieszania punktów w deszczu - dla takich chwil się żyje. No i czapki z głowy za te Wormsakowe atrakcjo-wariacje, z których Wormsak zawsze słynął. Tym razem ekipa przeszła samą siebie. Głowa truposzczaka w słoju z formaliną (czytaj galaretką truskawkową a może jakąś inną) powaliła mnie na łopatki.
    Szał biegania nas opętał, czego owoce zbieraliśmy w kwietniu - Wasz wielki sukces maratoński, mój w Harpaganie.
    Najbardziej przełomowym wydarzeniem dla mnie w I połowie roku było jednak, o czym Szogun wspomniał, a właściwie napomknął, spotkanie (podczas robienia Urwiska) z Człowiekiem z Wysypiska, którego dumnie nazwałem Królem Śmieci. To sobie uciąłem pogawędkę z nowym znajomym wieczorową porą. A myślałem, że to ja jestem niekwestionowanym mistrzem wisielczego humoru.
    Co do mnie jednak, jakiegoś ogólnego podejścia do wszystkiego, rok 2014 wielkich zmian nie przyniósł. Jak marudziłem i narzekałem na wszystko, tak marudzę nadal, ale jakoś wszystko się kręci:) A chłopaki aż kipią od pozytywnej energii.

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets