niedziela, 20 lipca 2014

Tour de Bieszczady

 

Lata lecą, człowiek staje się coraz bardziej leniwy. Ale jeszcze ten jeden raz wziąłem udział w przygodzie pachnącej mocno studenckimi czasami, kiedy to człowiek zupełnie nie miał pojęcia co ma ze sobą zrobić, po co robi to, co robi, czemu to się ma przysłużyć i co przyniesie mu przyszłość. Krótko mówiąc wziąłem udział w obozie wędrownym SKPT Gdańsk.
Z racji tego, że zbudowałem kilka tras na InO organizowanych przez SKPT, tras zresztą, które cieszyły się stosunkowo złą sławą, a więc bez echa nie przeszły, pozwolono mi pojechać na ów obóz z gwarancją refundacji kosztów przejazdu, wyżywienia i noclegów.
Ze strony ekipy SKPT taki ukłon w moją stronę był bardzo miły, tym bardziej, że nigdy nie byłem w Bieszczadach i w końcu nadarzyła się okazja tam pojechać. A w ogóle to chyba nie wspomniałem na wstępie, że obóz wędrowny odbywać się miał właśnie w Bieszczadach, nazywał się „Przejście” i miał być zakończony Manewrami górskimi, na których kursanci SKPT mieli zdawać egzamin z orientacji w terenie.
Dołączyłem do ekipy, w której skład weszli: Tomek Bieliński, Lucyna Paszek, Remek, Karolina i Marta, bodajże czwartego dnia wędrówki. Z uwagi na zaplanowaną wizytę u lekarza nie mogłem się stawić tam wcześniej. Podróż tamże była dość wariacka. Wyruszyłem z Gdańska o 4 rano w środę chyba 9 lipca, w Ustrzykach Dolnych byłem tego samego dnia o 22:30. No i sobie podrałowałem nocą w stronę umówionego miejsca spotkania, czyli Chatki Socjologa na górze Otryt. Sporo miałem kilometrów do przejścia, kilka przepysznych podejść i zejść, ale cieszyłem się na to wszystko i raźno sobie maszerowałem. Było duszno i bardzo się pociłem. Szedłem niebieskim szlakiem. Niedaleko Równi, przy szlaku ujrzałem tabliczkę „Uwaga niedźwiedź”. Wystraszyłem się. Szedłem dalej z duszą na ramieniu, w sumie człowiek nasłuchał się różnych legend o niedźwiedziach napadających na ludzi itp., a poza tym jeśli tabliczka informuje „Uwaga niedźwiedź” to chyba znaczy, że muszą istnieć jakieś powody, aby na niedźwiedzia uważać. Tak sobie niewesoło rozważając natknąłem się na niedźwiedzia, który zagrodził mi drogę na zalesionym grzbiecie między Równią, a Teleśnicą Oszwarową. Obróciłem się na pięcie i cichutko zawróciłem, nie niepokojony przez misia. Szedłem z powrotem 2 kilometry i nie mogąc znaleźć żadnej drogi na dół wbiłem się na szago w krzony – były tam jeżyny i pokrzywy po uda, a ja oczywiście miałem krótkie spodenki. Ale strach przed niedźwiedziem przeważył nad tymi niedogodnościami i po kilometrze darcia przez te badziewie zlądowałem na jakiejś dobrej drodze, a później w sennej nocą Teleśnicy.
Na Otrycie, gdzie miałem spotkać znajomych byłem już o 9 rano, więc postanowiłem coś jeszcze sobie pozwiedzać i poszedłem na Połoninę Wetlińską. Odwiedziłem sławną Chatkę Puchatka, choć nieco przygnębił mnie widok ludzkiego mrowiska na połoninach. Wcześniejsze odcinki szlaki, po których szedłem (bliżej Ustrzyk), były znacznie bardziej dzikie. Schodziłem do Brzegów Dolnych ledwo widząc na oczy, tak mi się spać chciało, i do tego nogi bolały, bo miałem okropnie ciężki plecak. Na asfalcie do Dwernika miałem zaniki świadomości i jakieś stany hipnozy, transy, czy sam nie wiem czego jeszcze. Jakieś takie odłączenie duszy od ciała i innego typu psychodeliczne jazdy. Co też niewyspanie z człowiekiem potrafi wyczyniać.
Kilka razy się kładłem na trawie, na ławkach i podsypiałem, aż wreszczie osiągnąłem Chatkę Socjologa na Otrycie i spotkałem ekipę SKPT. Spaliśmy sobie jak te pany w wieloosobowej izbie, gdzie zapachy unosiły się cokolwiek nieświeże (skarpetki, koszulki), jednak w niczym to nie przeszkadzało, aby zdrowo chrapać.
Następnego dnia pojechaliśmy autobusem do Smolnika, zwiedziliśmy tamtejszą cerkiew bojkowską  i uderzyliśmy do samotnej bacówki pod ukraińską granicą. Bacówka nosiła nazwę Dydiówka i jak na moje była gwoździem programu. Ciężko to wszystko opisać co tam się widziało, ale chatka była piękna – pięknie samotna, pięknie dzika i pełno w niej było przeróżnych artefaktów. Był nawet piec, w którym napaliliśmy. Spaliśmy tam w szóstkę, a właściwie w siódemkę, bo dołączyła do nas mysz, której smakowały nasze jogurty. 

W Dydiówce

Następnego dnia było bardzo upalnie. Odbyliśmy najdłuższą, najbardziej wyczerpującą wycieczkę. Najpierw wbiliśmy się na dziki grzbiet Jeleniowatego, drogi tam co chwilę znikały, a przed nami wyrastała ściana chwastów za ścianą, byliśmy na Brenzbergu, w ruinach leśniczówki, gdzie doszło w 1945 r. do mordu polskiej ludności cywilnej przez oddziały UPA, zeszliśmy do Mucznego i potem wśród szalejącej ulewy wspięliśmy się na Bukowe Berdo i szczękając z zimna zębami zeszliśmy do pola namiotowego w Bereżkach. Tam przenocowaliśmy, a następnego dnia przeprawiliśmy się przez Połonię Caryńską do schroniska pod Małą Rawką. Tam spędziliśmy dwie noce, zjedliśmy pyszne naleśniki z jagodami, wykąpaliśmy się pod lodowato zimnym prysznicem, wybraliśmy się na Tarnicę, później jechaliśmy na pole namiotowe w Rabe, gdzie spędziliśmy pozostałe 4 dni. Na koniec odbyły się Manewry na trasie liczącej tzw. 62 GOTy, to jest około 46 km i dajmy na to jakieś 1,6 km przewyższeń. Kursanci Remek i Karolina zaliczyli test z nawigacji, ja też przeszedłem tę trasę, zbierając pozostawione przez nich karteczki. Przy okazji złapała mnie okropna ulewa i burza z piorunami na Łopienniku. Ostatniego dnia dołączył do nas Aron, kolega Marty z Holandii, który odwiózł większośc ekipy swoim samochodem do Gdańska, podczas gdy ja z Tomkiem wracaliśmy do 3city autobusem i pociągiem ze Ślązakami, którzy zastanawiali się, czy wyciepać wózek przez okno.

1 komentarz :

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets