Lata lecą, człowiek staje się coraz bardziej leniwy. Ale
jeszcze ten jeden raz wziąłem udział w przygodzie pachnącej mocno studenckimi
czasami, kiedy to człowiek zupełnie nie miał pojęcia co ma ze sobą zrobić, po
co robi to, co robi, czemu to się ma przysłużyć i co przyniesie mu przyszłość.
Krótko mówiąc wziąłem udział w obozie wędrownym SKPT Gdańsk.
Z racji tego, że zbudowałem kilka tras na InO organizowanych
przez SKPT, tras zresztą, które cieszyły się stosunkowo złą sławą, a więc bez echa
nie przeszły, pozwolono mi pojechać na ów obóz z gwarancją refundacji kosztów
przejazdu, wyżywienia i noclegów.
Ze strony ekipy SKPT taki ukłon w moją stronę był bardzo
miły, tym bardziej, że nigdy nie byłem w Bieszczadach i w końcu nadarzyła się
okazja tam pojechać. A w ogóle to chyba nie wspomniałem na wstępie, że obóz
wędrowny odbywać się miał właśnie w Bieszczadach, nazywał się „Przejście” i
miał być zakończony Manewrami górskimi, na których kursanci SKPT mieli zdawać
egzamin z orientacji w terenie.
Dołączyłem do ekipy, w której skład weszli: Tomek Bieliński,
Lucyna Paszek, Remek, Karolina i Marta, bodajże czwartego dnia wędrówki. Z
uwagi na zaplanowaną wizytę u lekarza nie mogłem się stawić tam wcześniej.
Podróż tamże była dość wariacka. Wyruszyłem z Gdańska o 4 rano w środę chyba 9
lipca, w Ustrzykach Dolnych byłem tego samego dnia o 22:30. No i sobie
podrałowałem nocą w stronę umówionego miejsca spotkania, czyli Chatki Socjologa
na górze Otryt. Sporo miałem kilometrów do przejścia, kilka przepysznych
podejść i zejść, ale cieszyłem się na to wszystko i raźno sobie maszerowałem.
Było duszno i bardzo się pociłem. Szedłem niebieskim szlakiem. Niedaleko Równi,
przy szlaku ujrzałem tabliczkę „Uwaga niedźwiedź”. Wystraszyłem się. Szedłem
dalej z duszą na ramieniu, w sumie człowiek nasłuchał się różnych legend o
niedźwiedziach napadających na ludzi itp., a poza tym jeśli tabliczka informuje
„Uwaga niedźwiedź” to chyba znaczy, że muszą istnieć jakieś powody, aby na
niedźwiedzia uważać. Tak sobie niewesoło rozważając natknąłem się na
niedźwiedzia, który zagrodził mi drogę na zalesionym grzbiecie między Równią, a
Teleśnicą Oszwarową. Obróciłem się na pięcie i cichutko zawróciłem, nie
niepokojony przez misia. Szedłem z powrotem 2 kilometry i nie mogąc znaleźć żadnej
drogi na dół wbiłem się na szago w krzony – były tam jeżyny i pokrzywy po uda,
a ja oczywiście miałem krótkie spodenki. Ale strach przed niedźwiedziem
przeważył nad tymi niedogodnościami i po kilometrze darcia przez te badziewie
zlądowałem na jakiejś dobrej drodze, a później w sennej nocą Teleśnicy.
Na Otrycie, gdzie miałem spotkać znajomych byłem już o 9
rano, więc postanowiłem coś jeszcze sobie pozwiedzać i poszedłem na Połoninę
Wetlińską. Odwiedziłem sławną Chatkę Puchatka, choć nieco przygnębił mnie widok
ludzkiego mrowiska na połoninach. Wcześniejsze odcinki szlaki, po których
szedłem (bliżej Ustrzyk), były znacznie bardziej dzikie. Schodziłem do Brzegów
Dolnych ledwo widząc na oczy, tak mi się spać chciało, i do tego nogi bolały,
bo miałem okropnie ciężki plecak. Na asfalcie do Dwernika miałem zaniki
świadomości i jakieś stany hipnozy, transy, czy sam nie wiem czego jeszcze.
Jakieś takie odłączenie duszy od ciała i innego typu psychodeliczne jazdy. Co
też niewyspanie z człowiekiem potrafi wyczyniać.
Kilka razy się kładłem na trawie, na ławkach i podsypiałem,
aż wreszczie osiągnąłem Chatkę Socjologa na Otrycie i spotkałem ekipę SKPT.
Spaliśmy sobie jak te pany w wieloosobowej izbie, gdzie zapachy unosiły się
cokolwiek nieświeże (skarpetki, koszulki), jednak w niczym to nie
przeszkadzało, aby zdrowo chrapać.
Następnego dnia pojechaliśmy autobusem do Smolnika,
zwiedziliśmy tamtejszą cerkiew bojkowską
i uderzyliśmy do samotnej bacówki pod ukraińską granicą. Bacówka nosiła
nazwę Dydiówka i jak na moje była gwoździem programu. Ciężko to wszystko opisać
co tam się widziało, ale chatka była piękna – pięknie samotna, pięknie dzika i
pełno w niej było przeróżnych artefaktów. Był nawet piec, w którym napaliliśmy.
Spaliśmy tam w szóstkę, a właściwie w siódemkę, bo dołączyła do nas mysz,
której smakowały nasze jogurty.
W Dydiówce |
Następnego dnia było bardzo upalnie. Odbyliśmy najdłuższą,
najbardziej wyczerpującą wycieczkę. Najpierw wbiliśmy się na dziki grzbiet
Jeleniowatego, drogi tam co chwilę znikały, a przed nami wyrastała ściana
chwastów za ścianą, byliśmy na Brenzbergu, w ruinach leśniczówki, gdzie doszło
w 1945 r. do mordu polskiej ludności cywilnej przez oddziały UPA, zeszliśmy do
Mucznego i potem wśród szalejącej ulewy wspięliśmy się na Bukowe Berdo i
szczękając z zimna zębami zeszliśmy do pola namiotowego w Bereżkach. Tam
przenocowaliśmy, a następnego dnia przeprawiliśmy się przez Połonię Caryńską do
schroniska pod Małą Rawką. Tam spędziliśmy dwie noce, zjedliśmy pyszne
naleśniki z jagodami, wykąpaliśmy się pod lodowato zimnym prysznicem,
wybraliśmy się na Tarnicę, później jechaliśmy na pole namiotowe w Rabe, gdzie
spędziliśmy pozostałe 4 dni. Na koniec odbyły się Manewry na trasie liczącej
tzw. 62 GOTy, to jest około 46 km i dajmy na to jakieś 1,6 km przewyższeń.
Kursanci Remek i Karolina zaliczyli test z nawigacji, ja też przeszedłem tę
trasę, zbierając pozostawione przez nich karteczki. Przy okazji złapała mnie
okropna ulewa i burza z piorunami na Łopienniku. Ostatniego dnia dołączył do
nas Aron, kolega Marty z Holandii, który odwiózł większośc ekipy swoim
samochodem do Gdańska, podczas gdy ja z Tomkiem wracaliśmy do 3city autobusem i
pociągiem ze Ślązakami, którzy zastanawiali się, czy wyciepać wózek przez okno.
Fascynujące jak cień chuja na ścianie.
OdpowiedzUsuń