47 edycja Harpagana dobiegła końca, czas więc na
podsumowanie. Tym razem rywalizowaliśmy w Bożympolu Wielkim, między Wejherowem,
a Lęborkiem, na pięknych, górzystych terenach, przeciętych uroczą pradoliną
Łeby. Ile niezapomnianych startów w tych okolicach miałem to nie zliczę. Albo
właściwie policzę, bo jak już piszę tę relację, to powinienem się o takie coś
pofatygować. Darżlub i Manewry jakoś tak na przełomie 2007 i 2008, potem
Harpagan w Łęczycach chyba w 2008, Sukkub 2013, Tułacz 2014. Do tego dodam ze 3
treningi nawigacyjne, jakie w tych okolicach robiłem na przełomie 2009/2010 i
ze dwie długodystansowe wycieczki piesze Lębork – Gdańsk i Strzebielino –
Miastko. Tę okolicę uwielbiam, mam tu namiastkę gór, takie swoje małe Tatry, w
które ostatnio rzadko jeżdżę z uwagi na braki wolnych środków finansowych.
Znajomość terenu (budowałem też w Strzebielinie trasę na
ostatnich Manewrach SKPT, to też dopisuję do mojej listy handicapów) była moim
silnym atutem przed startem, do którego przygotowywałem się bardzo sumiennie
już od początku grudnia, czyli od czasu, kiedy z Pawłem Ćwidakiem wygraliśmy
trasę esktremalną na Darżlubie. Przygotowania były ciężkie, solidne,
oczywiście, jak zwykle przeplecione różnymi kryzysami, chorobami, chwilami
zwątpienia. Ale generalnie plan treningowy udało się zrealizować w pełni.
Jedyne o co się martwiłem, ale to martwiłem dość porządnie, to kaszel, będący
konsekwencją zapalenia oskrzeli, czy płuc, czy nie wiem czego tam jeszcze
(niestety nie pofatygowałem się do lekarza, więc nawet nie wiem co mi
dolega/dolegało). Dopadł mnie jakoś pod koniec stycznia i aż do Harpagana nie
puścił. Utrudniało to bieganie, ciężko było zasypiać, a tydzień przed startem
to miałem tak, że przez duszności zasypiałem dopiero około 4:00-5:00 rano. Tak
więc to było główne moje zmartwienie, ale inne rzeczy dość dobrze ogarnąłem i
nastawiałem się jak to zwykle na walkę na całego.
W ogóle spodziewałem się zaciętej walki, dramatycznych
momentów na trasie, frustracji związanych z błądzeniem, czyli całej esencji imprez
na orientację. Jednak na kilka dni przed zawodami napisał do mnie Paweł z
zapytaniem, czy nie chciałbym abyśmy początek poszli razem. Pomyślałem wtedy:
„No tak, ja tu się nastawiam na jakąś straszną, morderczą walkę, na jakieś nie
wiadomo jak straszne sprawy nawigacyjne na nocnej pętli, a tu takie zupełnie
nieoczekiwane coś”. Dla niewtajemniczonych krótka informacja: Otóż Paweł jest
to człowiek, który nie błądzi. Po prostu tak ma i już. W książce A. A. Milne
„Chatka Puchatka” był taki rozdział, w którym Królik chciał utrzeć nosa
Tygrysowi i zgubić go w lesie. Koniec końców Królik się zgubił i z podkulonym
ogonem wracał do domu, a porzucony przez przyjaciół w lesie Tygrys bez problemu
sam znalazł drogę do domu. Zapytany o to, odpowiedział beztrosko: „tygrysy po
prostu nie błądzą i już”. No i właśnie z Pawłem rzecz się ma podobnie. Tak więc
propozycja Pawła, żebyśmy poszli początek trasy razem wprawiła mnie w niemałą
konsternację, ponieważ zaraz pomyślałem sobie, że mogę odnieść jakieś
niesłychanie nudne zwycięstwo. I zaraz, ten cały thriller, na który czekałem
całą zimę ma się w taki sposób zakończyć? A gdzie stopniowanie napięcia? Gdzie
te wszystkie zwroty akcji jak u Hitchkocka, których tyle było na przykład na
Harpaaganie w Kolbudach? Gdzie te załamania, kryzysy, euforie, dysforie, zgony
na trasie, reinkarnacje? Czy będzie na nie miejsce? Tak więc były tu dylematy
czy się na tę propozycję zgodzić, ale ostatecznie na mojej zgodzie zaważył
fakt, że od dziecka zdradzałem jakieś separatystyczne skłonności, w tym sensie,
że już w przedszkolu zabierałem zabawki do kąta i bawiłem się sam ze sobą, a na
wszelkie propozycje wspólnej zabawy ze strony dzieci reagowałem tak, że wcale
nie reagowałem, to znaczy udawałem, że nie słyszałem pytania albo, że nie mnie
ono dotyczy. Tak więc jakaś taka uświadomiona potrzeba walki ze swoimi
wewnętrznymi demonami, skłonnością do bawienia się zabawkami (mapą InO) tylko
ze sobą, przeważyła i zgodziłem się na współpracę na trasie. Z zastrzeżeniem
jednak, że jeśli Paweł zanudzi mnie na śmierć swoją obrzydliwie bezbłędną
nawigacją, to się na 35 – 40 km odłączę i będę się już dalej programowo
separował od społeczeństwa z czołówkami na głowach.
Tak więc po ustaleniu różnych taktycznych ustaleń z Pawłem
via e-mail i spakowaniu w piątek rano plecaka, który po upchnięciu tam
wszystkiego, co chciałem w nim zawrzeć, był tak ciężki i wypakowany jakbym
jechał gdzieś na Syberię na miesiąc, a nie na dwudniowy wypad na InO – tak
więc, jak już wspomniałem, po zrobieniu tego wszystkiego – wyjechałem z Gdańska
Przymorze kolejką o 16:12 i w bazie byłem jakoś tak przed osiemnastą chyba.
Bardzo więc wcześnie, ale straszny ze mnie guzdrała, poza tym nie lubię się
spieszyć, więc wolałem mieć duży zapas czasu w bazie, żeby sobie spokojnie
przygotować różne rzeczy na trasę, powkładać swoje zabawki nawigacyjne i
okołonawigacyjne do plecaka startowego, odebrać pakiet startowy, coś zjeść na
spokojnie i takie tam różne inne jeszcze czynności porobić.
Oczekując na start na sali gimnastycznej spotkałem Radka.
Byłem zaskoczony, bo nie widziałem Radka na listach startowych i nic nie
wspominał, że będzie startował, no ale zaraz zrobiło się raźniej.
Przeprowadziliśmy zajmującą rozmowę o różnych chorobach, jakie nas trapią, że
sport to zdrowie, w zdrowym ciele zdrowy duch itd. Potem też porozmawiałem z
Jarkiem Bartczakiem, który również potwierdził, że sport to zdrowie i że
prawdopodobnie czeka go operacja przeciążonego kręgosłupa. Za chwilę pojawił
się Paweł. On nie narzekał na dolegliwości zdrowotne. To znaczy tym razem nie
narzekał, bo po Tułaczu też był strasznie kaszlący i wtedy narzekał. Było już
dość późno, bo godzina coś koło 20:00 i się niepokoiłem, że nie starczy nam
czasu na zgranie ostateczne taktyki przed startem, ale jednak spokojnie to się
dało ogarnąć. Zacząłem znów skarżyć się na swoje problemy z kaszlem, bo jakoś
fajnie się ten temat chorób ciągnęło. Akurat była zresztą okazja, bo
rozcieńczałem sobie isostar z wodzą mineralną i po potraktowaniu 6 butelek wody isostarem zrobiło mi się słabo, no
zmęczyłem się zwyczajnie tym wodolejstwem i stwierdziłem w duchu (w cichości
serca), że muszę wypocząć. Położyłem się więc, na co Radek powiedział, żebym
nie leżał przed startem, bo adrenalina mi się nie zdąży podnieść. Ja
powiedziałem, że kaszel mnie męczy i w ogóle źle się czuję i muszę leżeć, a
adrenalinę i tak zawsze mam wysoką. No i zacząłem coś tam marudzić, że dziś
moje tempo nie będzie chyba za szybkie, bo ten kaszel strasznie mnie osłabia.
Na to Radek się roześmiał i powiedział, że kaszlem mam się nie przejmować, bo
kaszel to pikuś. Wtedy sobie przypomniałem, że Radek miał przecież różne
przeboje z astmą, z kaszlem jest za pan brat, więc w kwestiach kaszlu jest
ekspertem czystej wody (nie rozcieńczonej isostarem). No skoro on taki mówi, to
może faktycznie nie ma co się przejmować, pomyślałem sobie. Zaraz jakoś tak
poczułem się bardziej optymistycznie, ale na wszelki wypadek powiedziałem
Radkowi, że jednak jak na trasie kaszel mnie zamęczy, to złoże do Radka
reklamację i na niego zwalę całą winą za moje ewentualne niepowodzenie w
zawodach. Na to Radek rzekł, że winę to ja sobie mogę zwalać na kaszel i
dlatego właśnie kaszel jest to wręcz rzecz bardzo potrzebna na zawodach, bo w
razie niepowodzenia jest to świetny kozioł ofiarny.
Przed startem obgadaliśmy z Pawłem taktykę wydostania się ze
szkoły, rozpatrzyliśmy warianty różnych kierunków biegu i z racji tego, że
Paweł odbierał mapę wcześniej ode mnie, miał za zadanie od razu wyczaić dojście
na PK1.
Kiedy stałem w ogonku po swoją mapę, podbiegł Paweł z
sensacyjną wiadomością, że pierwsza pętla leci na... południe. A więc tabun ludzi będzie walił na złamanie karku
przez tory! Ryzykowne to było, ale nic, szybko wysforowaliśmy się naprzód,
dołączył zaraz do nas Daniel Łazarek i sobie do tych torów, a nawet kawałek dalej
biegliśmy razem śmiejąc się i żartując.
Na dokładkę szlaban nam się zaczął zamykać przed nosami, ale zdążyliśmy
przebiec zanim zjawił się tam stalowy potwór relacji chyba Lębork – Gdańsk. Za
chwilę dogoniliśmy Jarka Bartczaka i razem biegnąc w czwórkę próbowaliśmy
wyczaić skręt w prawo do drogi wyprowadzającej praktycznie prosto na "jedynkę".
No i niestety pojawiły się hocki klocki, bo od razu na sam
początek pobłądziliśmy. Liczyłem czas biegu od zakrętu drogi, ale zakręt był w
rzeczywistości sporo wcześniej niż pokazywała mapa i odbiliśmy w prawo zamiast
w naszą, główną drogę, to w jakąś trawiastą dróżkę w jakiejś takiej słabo
wciętej, cherlawej, dychawicznej dolinie. Paweł twierdził, że wręcz
przebiegliśmy skrzyżowanie i jesteśmy za daleko, ja mówiłem, że to jest droga
właściwa. Okazało się, że było o jakieś 200 metrów za wcześnie. Władowaliśmy
się w jakąś fatalną nawigację po rzeźbie, na potężnych przewyższeniach, Paweł
dalej prowadził nas na szago, ja zupełnie nie rozumiałem, co się wokół mnie
dzieje. Jakieś grzbiety, granie, wyrastające z każdej strony jak grzyby po
deszczu. Dołączył do nas Radek i poinstruował nas o konieczności trzymania się
pierwszej zasady Newtona, to jest „prawie zachowania górki”. Krótko mówiąc
leźmy grzbietem jak już wdrapaliśmy się na potężne górzysko. No ja bym zbiegł w
dolinę, a potem pod jakąś inną górę podlazł. Ale nie upierałem się, żeby łamać
pierwszą zasadę Newtona i wychodzić na jakiegoś burzyciela ładu
ogólnoprzyrodniczego, czy coś w ten deseń.
Potem zbiegliśmy do jakiejś drogi, jakieś skrzyżowanie,
bijemy drogą na NW, znów pod górkę, mam obok siebie Pawła, Radka, Jarka,
mistrzów absolutnych w nawigacji. Wymieniają między sobą jakieś bardzo mądro
brzmiące uwagi, ja też dorzucam od siebie jakieś inne mądro brzmiące uwagi, bo
nie chcę być gorszy. Ale to wszystko jeden wielkie pic na wodę, bo szybko
okazuje się, że nikt z nas nie ma bladego pojęcia gdzie jesteśmy. Tak więc od
razu na starcie frustracja. No nic, tylko nie wpadać w panikę. Paweł zarządza
zwrot w tył, „ster lewo na burt!”, rozbrzmiewa w lesie komenda Pawła i trzy
japońskie ciężki krążowniki, zostawiając olbrzymie odkosy fal pod burtami...
wbijają się na jakąś zachaszczoną, zaświerczoną górkę, gdzie tempo marszu (już
nie biegu), to jakieś w porywach 3km/h. Normalnie kibel, i to taki dawno
niesprzątany. No coś się jednak zaczyna dziać, nudy nie ma! Chaos jak w nocnej
bitwie morskiej pod Guadalcanal, gdzie japoński kolos „Hiei” strzelał się z 500
metrów z amerykańskimi niszczycielami.
Wszyscy łamią szyki, Jarek gdzieś nam
znika (to już wcześniej, zanim padła komenda zwrotu w lewu), łazimy jak kury po
zmroku stosując się już tylko do zasady Newtona czyli prawa zachowania górki.
Wszystkie inne techniki nawigacyjne diabli wzięli. Nikt z nas nie pilnuje
kierunku. W tym momencie z pomocą przychodzi nam jednak ostatnia,
niewypróbowana jeszcze, najbardziej prymitywna i najbardziej uwłaczająca
godności nawigatora, ale czasem diablo skuteczna taktyka nawigacyjna:
„Nawigujmy tam, gdzie się świeci najwięcej latarek!”. Nie wiem kto to
powiedział, ale w końcu przestajemy udawać przed sobą, że wiemy, gdzie jesteśmy
i zbiegamy do doliny do jakiejś głównej drogi, którą wolniutko podąża sznurek
ludzi... „Ejjj, to przecież nasza droga, której szukaliśmy!” Teraz w końcu
zaskoczyłem, Paweł szybko rzuca okiem na mapę, potwierdza moje spostrzeżenia i
grzejemy prosto do PK 1. No jest w końcu ten dziad-żartowniś czytnik kart i
obsługa sędziowska przy nim!
Nocna bitwa pod Guadalcanal, agonia "Laffeya", w głębi "Hiei" |
Dalej przelot na PK 2 jest dość prosty. Kilka
głównych dróg, proste, oczywiste skrzyżowania, nie trzeba zachowywać dużej
czujności ale mówimy sobie, że generalnie musimy jednak lepiej uważać, bo trasa
jest tym razem trudniejsza niż w Kwidzynie i nie ma co gnać do przodu na
złamanie karku. Biegnąc we trójkę (tempo mamy naprawdę mocne, choć z pomiarów
stoperem wychodzi mi dziwnie wolno, jak się potem okazuje mapa była nieco
przeskalowana i miałem błędy w pomiarach rzędu 20-25 sekund na kilometrze) –
jest z nami nadal Radek – dobiegamy do Dąbrówki. Dalej zachowując czujność
wbiegamy dróżką w las. Teraz dokładnie koryguję czas biegu, rozglądam się wokół
szukając skrzyżowań potrzebnych do bezpośredniego ataku na punkt, a tu znowu
lipa. Coś mi się po raz wtóry pomiary nie zgadzają. Skrzyżowanie dawno powinno
być, a go nie ma. Droga jakieś dziwne łuki robi. W końcu wbijamy się w „nasz”
zakręt, ale droga idzie znów jakoś trochę nie tak jak powinna. Biegniemy w
prawo, mi coś nie pasuje, „nawiązuję kontakt telepatyczny z międzygalaktycznymi
bogami nawigacji” (albo w skrócie: „mam wizję”), zaczynam biec w lewo, oni
sprawdzają kierunek na prawo. Znowu się rozbiegamy i zaczyna robić się znów
chaotycznie. Klnę na siebie, wracam do skrzyżowania gdzie się rozdzieliliśmy,
bo widzę, że dalej w lewo to zupełnie nie ma sensu. No i jest w końcu PK 2.
Przed nami była tu już pięcioosobowa grupa – dowiadujemy się od obsługi punktu.
Niedobrze, myślę sobie, to pewnie wszyscy faworyci. Gdyby było inaczej, z takim
tempem biegu dopędzilibyśmy ich na przelocie z PK 1 do PK 2.
Do PK 3 decydujemy się biec trochę naokoło, znów przez
Dąbrówkę, żeby nie musieć pilnować cały czas mapy. Po prostu wracamy się tą
samą drogą spory kawałek, później też mamy jakieś główne drogi z prostą
nawigacją. Mobilizuję się, żeby nie robić więcej głupich błędów. Zdwajamy
czujność. Przed PK 3 wyczajam czujny skręt w jakąś drogę. Jest ciut naokoło,
ale droga idealnie wyprowadza nas na punkt. Jestem zadowolony ze swojego małego
sukcesiku, bo po PK 1 i 2 byłem przygnębiony swoimi błędami. Tutaj prowadzimy!
Czołówka musiała pobiec na skróty i okazał się to zły wybór. Ta wiadomość
dodaje nam otuchy i grzejemy do PK 4 ile sił w nogach. Znów spory fragment tą
samą drogą, którą biegliśmy z 1 do 2. Nie trzeba patrzeć na mapę. Spokojnie
znajdujemy przecinkę, która prowadzi nas do bezpośredniego ataku na PK 4. Tutaj
Paweł błysnął, bo zorientował się, że punkt jest w dolinie, na zupełnie
zarośniętej drodze, a nie na drodze głównej, na zboczu grzbietu, gdzie sobie
biegliśmy.
Dalej trochę nawigacji po drogach, znów mam mały sukcesik bo
rozpracowuję zmianę przebiegu jednej z dróg, którą akurat biegliśmy. Paweł
chciał ścinać dokądś tam myśląc, że idzie na południe, a szedł na wschód, ale
po moich błędach na PK 1 i 2 jestem czujny i pilnuję kierunków jak bandyta
skrzyni ze skarbami. Mijamy po drodze naszą feralną „jedynkę”. Radek ma
zadyszkę i zostaje z tyłu. Coś tam woła do nas z daleka, potem nas dogania, coś
tam mamla, że za szybko biegniemy. Wtedy ja sobie myślę: „ale co to za bzdury?
Dla mnie tempo w sam raz, właściwie to nawet zaczynamy trochę za bardzo
zwalniać, jak na moje”. No ale dalej jest płasko po głównej drodze, nawet
trochę z górki i Radek nieco odżywa, tym bardziej, ze na PK 5 musimy wbić się
czujnie na szago „po rzeźbie”, wskutek czego na chwilę stajemy, a potem idziemy
wolno na azymut doliną. Tu tracę pewność siebie, bo Paweł znów zaczyna
odprawiać swoje czary nad rzeźbą terenu i ja nie do końca to wszystko rozumiem,
ale daję się przekonać, że dolina jaką mieliśmy iść rzeczywiście na mapie jest
tak samo długa, jak wychodzi to w terenie. Ładujemy się w jakiś zagajnik, jest
bardzo nieprzyjemnie – pod górkę i w gąszczu, wchodzimy na grzbiet. Jesteśmy
przy drodze. Ufff... Teraz stąd prosto na E jakieś 100- 150 metrów. Idziemy
jakieś 100 metrów, widzę przed sobą wyraźny stromo opadający na E i NE stok.
„Czy tak ma być?” – rzucam retoryczne pytanie skrobiąc się po głowie. Odpowiedź
nie pada, bo dostrzegam czołówki obsługi sędziowskiej punktu, jakoś na lewo od
nas i za chwilę podbijamy PK 5. Jest tam Agnieszka Pozorska, miło spotkać
znajome twarze z zawodów PBT. Dalej prujemy na grzbiet, a stamtąd do pradoliny
Łeby drogą po płytach. W międzyczasie Radek umiera ostatecznie i informuje nas, że dalej pójdzie już sobie sam spokojnie. Mijamy, już tylko we dwójkę z Pawłem, Porzecze - jedno z moich najbardziej ulubionych
miejsc, o ile jestem tam w dzień. Przebijamy się przez jaz nad Łebą, dalej
jakąś okropnie stromą skarpą na drogę. Drogą biegniemy chyba ok. pół kilometra
do zakola rzeki, tuż przy drodze. Jest ono bardzo dobrze widoczne, stąd wbijamy
na PK 6, na szczycie wielkiej okropnej góry. Chaszcze, jeżyny, coś okropnego,
mam tam milion kryzysów, prawie jak Kosa na maratonach. Za to ze szczytu piękny
widok (nawet w nocy) na pradolinę Łeby. Łykamy z Pawłem po tabletce magnezu i
grzejemy dalej do PK 7. Tutaj drogi są prawie jak autostrady, mamy bardzo dobre
tempo, na koniec udaje mi się fajnie rozkminić bezpośrednie dojście na sam
punkt i mam jakiś tam kolejny mały osobisty sukcesik.
Z PK 7 do PK 8 z początku
nawigacja jest banalna. Główna droga, potem następna główna, znów przejście po
jazie nad Łebą. Paweł w porę orientuje się, że skręciliśmy za wcześnie w jakąś
drogę na łąkach za rzeką, i biegniemy sobie teraz na południe wariantem nieco
okrężnym, aby nie nadrabiać wysokości skracając drogę przez góry. Ja w ogóle
chcę nadrobić wariantem bardzo bardzo nadrabiającym, Paweł jest za wariantem
trochę mniej nadrabiającym. Ostatecznie wybieramy wariant Pawła, bo mój zaśmiał
nam się w nos, jak do niego zagadaliśmy (coś tam jakby jednej głównej drogi
brakowało i łuku zakrętu, robimy tu nawrotkę, strata jakieś 400 metrów).
Dojście do PK 8 to moja porażka, nie rozumiałem co tam się działo, dlaczego
jeszcze nie skręcamy w lewo z drogi głównej na grzbiet. Całe szczęście Paweł tu
dobrze zadziałał, bo wyprowadził nas prosto na PK 8. Tutaj Paweł mówi mi, że
źle się czuje i żebym dalej leciał sam. I tak jestem w szoku, że Paweł tak
długo wytrzymał w tak szybkim tempie. Gdybym biegł sam, na pewno tak szybko bym
nie leciał. Trochę się tu wzajemnie po drodze nakręcaliśmy. No i jednak
współpraca nawigacyjna była wzorowa. Do bazy biegnę już sam. Nawet nieco
przyspieszam. W bazie mam czas 6:22. Wynik rewelacyjny, robię bardzo szybki
przepak (tylko 7 minut) i ruszam na drugą pętlę. Boję się jak to będzie, kiedy
będę już musiał sam nawigować. Poza tym czuję się zmęczony. Tempo było na I
pętli zawrotne. Okazuje się jednak, że na tej drugiej pętli dawałem radę. Jak
było trzeba wybierałem warianty bezpieczne, nieco okrężne, co się sprawdziło
np. na PK 12 i PK 16. Tam gdzie można było to biegałem szybko, a jak trzeba
było uważnie nawigować, to się nie spieszyłem. Sprawdziło się. Podobał mi się
przelot z PK 12 do PK 13. To była prawdziwa dzicz, przejście po bagnach pod
linią energetyczną. Survival. Kosztowało mnie to dużo sił i na dojściu do PK 14
miałem kryzys, ale jakoś go przemogłem.
Na metę wpadłem z czasem 12:56:42. Pobiłem rekord swój aż o
godzinę! W końcu po tylu próbach udało mi się wygrać Harpagana. Wielkie dzięki
dla Pawła i Radka za fajną współpracę na trasie i wspieranie się w trudnych
momentach. Radek pewnie trochę był zły, że tak śmigaliśmy, ale chyba jednak na
tej współpracy też skorzystał. Również wielkie dzięki za miłe słowa i smsy od
wszystkich osób, które mi kibicowały. To było naprawdę bardzo, bardzo miłe.
Cóż, trzeba sobie teraz nowe cele wytyczać, ale jednak teraz najważniejsze to
odpocząć.
Strasznie skróciłem opis II pętli, ale po prostu zmęczyłem
się pisaniem (patrz zdanie poprzednie). Przebiec całego harpagana jest łatwiej
niż potem to, co się tam działo, wszystko opisać.
Krzysztof Nowak. Człowiek który wygrał walkę z kaszlem.
OdpowiedzUsuńNie no, zły nie byłem, Harp jest przecież dla twardzieli :)
Zły mogę być na siebie, że goniłem Was tak długo, miałem zwolnić za trójką. Ale też nie jestem.
Krótko zwięźle i na temat relacja na prawdę fajna i po niej widać, że tutaj nie miałeś chyba większych kryzysów, więc to jest dobry prognostyk dla mnie na ultra, żeby nie łapały kryzysy muszę trzymać się kogoś, kto jest dobry i potem zaatakować i próbować walczyć o podium. Kto wie, może mnie stać na więcej skoro mając słabsze treningi zrobiłem bardzo dobry czas w maratonie? Nie wiem tego, ale wiem jedno - jesteś mistrzem harpagana tej edycji i oby ci udało się to utrzymywać przez wiele sezonów. Brawo, brawo Krzyś. Jeszcze raz wielki szacun. Mi nawet to się przyśniło, że wygrałeś harpagana i zaraz to się spełniło. Super.
OdpowiedzUsuńKrzysztof,
OdpowiedzUsuńWidziałem Twój wynik i kojarzę poprzedni w H46. Jestem pod mega wrażeniem.
Możesz napisać jak trenujesz że osiągasz takie wyniki?
Ile wody bierzesz na trasę ?
Zmieniasz skarpetki czy biegniesz w tych samych ? Jak to robisz że nie masz pęcherzy/odparzeń?
Twój wynik jest po prostu kosmiczny.
pozdrowienia
Arek
Cześć Arek, już odpisuję. Cykl przygotowawczy zacząłem 1 grudnia. W 4 miesiące zrobiłem łącznie ok. 1400 km biegu i ok. 400-500 km marszu. Treningi tak 5-6 razy w tygodniu, choć bywało, że i po 4 razy. Jednostki treningowe średnio po 20 km, ale urozmaicałem sobie, czyli były treningi luźniejsze po 12 km i takie bardzo ciężkie po 26-27 km. Mieszkam w Oliwie, więc treningi były na dużych przewyższeniach. Zrobiłem kilka dłuższych marszobiegów nocnych z elementami nawigacji - np. dwie wyprawy Starogard - Kolbudy po ok. 60 km każda.
UsuńNa trasę biorę 1,7 litra wody na I pętlę, na drugą tyle samo (łącznie 3,5 litra więc, ale na przepaku popijam sporo dodatkowego płynu). Starcza na styk, a właściwie na ostatnie 5 km brakuje, ale da się to wytrzymać. Grunt, żeby plecak nie był za ciężki. Żadnych zbędnych gramów. Skarpetki zmieniam, jeśli wpadnę gdzieś w bagno, tym razem na I pętli nie wpadłem więc biegłem w tych samych skarpetkach, na drugiej wleciałem w mokradła na 60 km ale te 40 km w mokrych butach dało się już pociągnąć.
Lekkie pęcherze, odciski miałem, ale generalnie mam skórę na nogach jak łuska węża - po prostu dużo biegam, chodzę i noga się uodparnia. W butach do biegania - pod warunkiem, że się biega w nich, a nie chodzi (albo chodzi mało) i but jest dobrze rozchodzony, no i że się w bagno nie wpadnie za wcześnie - odciski się tak bardzo nie robią.
Ja jeszcze tylko dopiszę bo Krzysiowi umknęło. Krzyś jest kosmitą i stąd właśnie takie wyniki :D
UsuńWielkie gratulacje Krzyś! W końcu się udało! Kibicowaliśmy tobie przez te wszystkie harpagany i w końcu dopiąłeś swego. No i w jakim stylu! Nikomu to zwycięstwo bardziej nie należało się niż tobie. Jak wpadniesz do nas na trening to otwieramy szampana!
Dzięki Szogun :) Wytrwałość się opłaciła! No i szampan musi być obowiązkowo :) Można go wypić na tej ambonie, gdzie szczękaliśmy z zimna zębami przy budowaniu Wormsaka VII
UsuńŚwietnie piszesz Krzysztof. Wyższy poziom spisywania relacji. Wynik też super. Gratulacje
OdpowiedzUsuńTJ
Krzysiek to stara szkoła: tradycja, kręgosłup moralny i kondycja nie do zajechania - Babidollończyk z krwi i kości :) Gratulacje raz jeszcze! Oleum
OdpowiedzUsuńKrzysiek jest The best- nikomu ale to nikomu nie należał się ten tytuł bardziej- tyle pracy i walki jaką włożył została w końcu uwieńczona sukcesem- Mistrz nad Mistrzami
OdpowiedzUsuńDałeś ognia Krzysiek!!! To była krótka piłka z Twojej strony
pozdrawiam
marian
Tutaj znowu warto nadmienić, że podobno (nie wiem na ile to prawda) jeszcze nigdy nikt nie wygrywał harpagana z taką miażdżącą przewagą nad drugim miejscem!
UsuńGratulacje :)
OdpowiedzUsuńTekst fantastyczny jak zawsze :)
Choć w ogóle się nie znam na tym całym harpaganie to jednak zrozumiałam wszystko,a dzięki zdjęciom wyobraziłam sobie jak to mogło wyglądać.
Jeszcze raz szczerze gratuluję i życzę dalszych sukcesów i abyś wszystko robił w życiu z taka pasją jak to :)
Pozdrawiam
Agnieszka W.