poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Kaszel to szkolna wymówka


47 edycja Harpagana dobiegła końca, czas więc na podsumowanie. Tym razem rywalizowaliśmy w Bożympolu Wielkim, między Wejherowem, a Lęborkiem, na pięknych, górzystych terenach, przeciętych uroczą pradoliną Łeby. Ile niezapomnianych startów w tych okolicach miałem to nie zliczę. Albo właściwie policzę, bo jak już piszę tę relację, to powinienem się o takie coś pofatygować. Darżlub i Manewry jakoś tak na przełomie 2007 i 2008, potem Harpagan w Łęczycach chyba w 2008, Sukkub 2013, Tułacz 2014. Do tego dodam ze 3 treningi nawigacyjne, jakie w tych okolicach robiłem na przełomie 2009/2010 i ze dwie długodystansowe wycieczki piesze Lębork – Gdańsk i Strzebielino – Miastko. Tę okolicę uwielbiam, mam tu namiastkę gór, takie swoje małe Tatry, w które ostatnio rzadko jeżdżę z uwagi na braki wolnych środków finansowych.

Znajomość terenu (budowałem też w Strzebielinie trasę na ostatnich Manewrach SKPT, to też dopisuję do mojej listy handicapów) była moim silnym atutem przed startem, do którego przygotowywałem się bardzo sumiennie już od początku grudnia, czyli od czasu, kiedy z Pawłem Ćwidakiem wygraliśmy trasę esktremalną na Darżlubie. Przygotowania były ciężkie, solidne, oczywiście, jak zwykle przeplecione różnymi kryzysami, chorobami, chwilami zwątpienia. Ale generalnie plan treningowy udało się zrealizować w pełni. Jedyne o co się martwiłem, ale to martwiłem dość porządnie, to kaszel, będący konsekwencją zapalenia oskrzeli, czy płuc, czy nie wiem czego tam jeszcze (niestety nie pofatygowałem się do lekarza, więc nawet nie wiem co mi dolega/dolegało). Dopadł mnie jakoś pod koniec stycznia i aż do Harpagana nie puścił. Utrudniało to bieganie, ciężko było zasypiać, a tydzień przed startem to miałem tak, że przez duszności zasypiałem dopiero około 4:00-5:00 rano. Tak więc to było główne moje zmartwienie, ale inne rzeczy dość dobrze ogarnąłem i nastawiałem się jak to zwykle na walkę na całego.
W ogóle spodziewałem się zaciętej walki, dramatycznych momentów na trasie, frustracji związanych z błądzeniem, czyli całej esencji imprez na orientację. Jednak na kilka dni przed zawodami napisał do mnie Paweł z zapytaniem, czy nie chciałbym abyśmy początek poszli razem. Pomyślałem wtedy: „No tak, ja tu się nastawiam na jakąś straszną, morderczą walkę, na jakieś nie wiadomo jak straszne sprawy nawigacyjne na nocnej pętli, a tu takie zupełnie nieoczekiwane coś”. Dla niewtajemniczonych krótka informacja: Otóż Paweł jest to człowiek, który nie błądzi. Po prostu tak ma i już. W książce A. A. Milne „Chatka Puchatka” był taki rozdział, w którym Królik chciał utrzeć nosa Tygrysowi i zgubić go w lesie. Koniec końców Królik się zgubił i z podkulonym ogonem wracał do domu, a porzucony przez przyjaciół w lesie Tygrys bez problemu sam znalazł drogę do domu. Zapytany o to, odpowiedział beztrosko: „tygrysy po prostu nie błądzą i już”. No i właśnie z Pawłem rzecz się ma podobnie. Tak więc propozycja Pawła, żebyśmy poszli początek trasy razem wprawiła mnie w niemałą konsternację, ponieważ zaraz pomyślałem sobie, że mogę odnieść jakieś niesłychanie nudne zwycięstwo. I zaraz, ten cały thriller, na który czekałem całą zimę ma się w taki sposób zakończyć? A gdzie stopniowanie napięcia? Gdzie te wszystkie zwroty akcji jak u Hitchkocka, których tyle było na przykład na Harpaaganie w Kolbudach? Gdzie te załamania, kryzysy, euforie, dysforie, zgony na trasie, reinkarnacje? Czy będzie na nie miejsce? Tak więc były tu dylematy czy się na tę propozycję zgodzić, ale ostatecznie na mojej zgodzie zaważył fakt, że od dziecka zdradzałem jakieś separatystyczne skłonności, w tym sensie, że już w przedszkolu zabierałem zabawki do kąta i bawiłem się sam ze sobą, a na wszelkie propozycje wspólnej zabawy ze strony dzieci reagowałem tak, że wcale nie reagowałem, to znaczy udawałem, że nie słyszałem pytania albo, że nie mnie ono dotyczy. Tak więc jakaś taka uświadomiona potrzeba walki ze swoimi wewnętrznymi demonami, skłonnością do bawienia się zabawkami (mapą InO) tylko ze sobą, przeważyła i zgodziłem się na współpracę na trasie. Z zastrzeżeniem jednak, że jeśli Paweł zanudzi mnie na śmierć swoją obrzydliwie bezbłędną nawigacją, to się na 35 – 40 km odłączę i będę się już dalej programowo separował od społeczeństwa z czołówkami na głowach.
Tak więc po ustaleniu różnych taktycznych ustaleń z Pawłem via e-mail i spakowaniu w piątek rano plecaka, który po upchnięciu tam wszystkiego, co chciałem w nim zawrzeć, był tak ciężki i wypakowany jakbym jechał gdzieś na Syberię na miesiąc, a nie na dwudniowy wypad na InO – tak więc, jak już wspomniałem, po zrobieniu tego wszystkiego – wyjechałem z Gdańska Przymorze kolejką o 16:12 i w bazie byłem jakoś tak przed osiemnastą chyba. Bardzo więc wcześnie, ale straszny ze mnie guzdrała, poza tym nie lubię się spieszyć, więc wolałem mieć duży zapas czasu w bazie, żeby sobie spokojnie przygotować różne rzeczy na trasę, powkładać swoje zabawki nawigacyjne i okołonawigacyjne do plecaka startowego, odebrać pakiet startowy, coś zjeść na spokojnie i takie tam różne inne jeszcze czynności porobić.
Oczekując na start na sali gimnastycznej spotkałem Radka. Byłem zaskoczony, bo nie widziałem Radka na listach startowych i nic nie wspominał, że będzie startował, no ale zaraz zrobiło się raźniej. Przeprowadziliśmy zajmującą rozmowę o różnych chorobach, jakie nas trapią, że sport to zdrowie, w zdrowym ciele zdrowy duch itd. Potem też porozmawiałem z Jarkiem Bartczakiem, który również potwierdził, że sport to zdrowie i że prawdopodobnie czeka go operacja przeciążonego kręgosłupa. Za chwilę pojawił się Paweł. On nie narzekał na dolegliwości zdrowotne. To znaczy tym razem nie narzekał, bo po Tułaczu też był strasznie kaszlący i wtedy narzekał. Było już dość późno, bo godzina coś koło 20:00 i się niepokoiłem, że nie starczy nam czasu na zgranie ostateczne taktyki przed startem, ale jednak spokojnie to się dało ogarnąć. Zacząłem znów skarżyć się na swoje problemy z kaszlem, bo jakoś fajnie się ten temat chorób ciągnęło. Akurat była zresztą okazja, bo rozcieńczałem sobie isostar z wodzą mineralną i po  potraktowaniu 6 butelek wody isostarem zrobiło mi się słabo, no zmęczyłem się zwyczajnie tym wodolejstwem i stwierdziłem w duchu (w cichości serca), że muszę wypocząć. Położyłem się więc, na co Radek powiedział, żebym nie leżał przed startem, bo adrenalina mi się nie zdąży podnieść. Ja powiedziałem, że kaszel mnie męczy i w ogóle źle się czuję i muszę leżeć, a adrenalinę i tak zawsze mam wysoką. No i zacząłem coś tam marudzić, że dziś moje tempo nie będzie chyba za szybkie, bo ten kaszel strasznie mnie osłabia. Na to Radek się roześmiał i powiedział, że kaszlem mam się nie przejmować, bo kaszel to pikuś. Wtedy sobie przypomniałem, że Radek miał przecież różne przeboje z astmą, z kaszlem jest za pan brat, więc w kwestiach kaszlu jest ekspertem czystej wody (nie rozcieńczonej isostarem). No skoro on taki mówi, to może faktycznie nie ma co się przejmować, pomyślałem sobie. Zaraz jakoś tak poczułem się bardziej optymistycznie, ale na wszelki wypadek powiedziałem Radkowi, że jednak jak na trasie kaszel mnie zamęczy, to złoże do Radka reklamację i na niego zwalę całą winą za moje ewentualne niepowodzenie w zawodach. Na to Radek rzekł, że winę to ja sobie mogę zwalać na kaszel i dlatego właśnie kaszel jest to wręcz rzecz bardzo potrzebna na zawodach, bo w razie niepowodzenia jest to świetny kozioł ofiarny.
Przed startem obgadaliśmy z Pawłem taktykę wydostania się ze szkoły, rozpatrzyliśmy warianty różnych kierunków biegu i z racji tego, że Paweł odbierał mapę wcześniej ode mnie, miał za zadanie od razu wyczaić dojście na PK1.
Kiedy stałem w ogonku po swoją mapę, podbiegł Paweł z sensacyjną wiadomością, że pierwsza pętla leci na... południe. A więc  tabun ludzi będzie walił na złamanie karku przez tory! Ryzykowne to było, ale nic, szybko wysforowaliśmy się naprzód, dołączył zaraz do nas Daniel Łazarek i sobie do tych torów, a nawet kawałek dalej biegliśmy razem śmiejąc się i żartując.  Na dokładkę szlaban nam się zaczął zamykać przed nosami, ale zdążyliśmy przebiec zanim zjawił się tam stalowy potwór relacji chyba Lębork – Gdańsk. Za chwilę dogoniliśmy Jarka Bartczaka i razem biegnąc w czwórkę próbowaliśmy wyczaić skręt w prawo do drogi wyprowadzającej praktycznie prosto na "jedynkę".
No i niestety pojawiły się hocki klocki, bo od razu na sam początek pobłądziliśmy. Liczyłem czas biegu od zakrętu drogi, ale zakręt był w rzeczywistości sporo wcześniej niż pokazywała mapa i odbiliśmy w prawo zamiast w naszą, główną drogę, to w jakąś trawiastą dróżkę w jakiejś takiej słabo wciętej, cherlawej, dychawicznej dolinie. Paweł twierdził, że wręcz przebiegliśmy skrzyżowanie i jesteśmy za daleko, ja mówiłem, że to jest droga właściwa. Okazało się, że było o jakieś 200 metrów za wcześnie. Władowaliśmy się w jakąś fatalną nawigację po rzeźbie, na potężnych przewyższeniach, Paweł dalej prowadził nas na szago, ja zupełnie nie rozumiałem, co się wokół mnie dzieje. Jakieś grzbiety, granie, wyrastające z każdej strony jak grzyby po deszczu. Dołączył do nas Radek i poinstruował nas o konieczności trzymania się pierwszej zasady Newtona, to jest „prawie zachowania górki”. Krótko mówiąc leźmy grzbietem jak już wdrapaliśmy się na potężne górzysko. No ja bym zbiegł w dolinę, a potem pod jakąś inną górę podlazł. Ale nie upierałem się, żeby łamać pierwszą zasadę Newtona i wychodzić na jakiegoś burzyciela ładu ogólnoprzyrodniczego, czy coś w ten deseń.
Potem zbiegliśmy do jakiejś drogi, jakieś skrzyżowanie, bijemy drogą na NW, znów pod górkę, mam obok siebie Pawła, Radka, Jarka, mistrzów absolutnych w nawigacji. Wymieniają między sobą jakieś bardzo mądro brzmiące uwagi, ja też dorzucam od siebie jakieś inne mądro brzmiące uwagi, bo nie chcę być gorszy. Ale to wszystko jeden wielkie pic na wodę, bo szybko okazuje się, że nikt z nas nie ma bladego pojęcia gdzie jesteśmy. Tak więc od razu na starcie frustracja. No nic, tylko nie wpadać w panikę. Paweł zarządza zwrot w tył, „ster lewo na burt!”, rozbrzmiewa w lesie komenda Pawła i trzy japońskie ciężki krążowniki, zostawiając olbrzymie odkosy fal pod burtami... wbijają się na jakąś zachaszczoną, zaświerczoną górkę, gdzie tempo marszu (już nie biegu), to jakieś w porywach 3km/h. Normalnie kibel, i to taki dawno niesprzątany. No coś się jednak zaczyna dziać, nudy nie ma! Chaos jak w nocnej bitwie morskiej pod Guadalcanal, gdzie japoński kolos „Hiei” strzelał się z 500 metrów z amerykańskimi niszczycielami.
Nocna bitwa pod Guadalcanal, agonia "Laffeya", w głębi "Hiei"
Wszyscy łamią szyki, Jarek gdzieś nam znika (to już wcześniej, zanim padła komenda zwrotu w lewu), łazimy jak kury po zmroku stosując się już tylko do zasady Newtona czyli prawa zachowania górki. Wszystkie inne techniki nawigacyjne diabli wzięli. Nikt z nas nie pilnuje kierunku. W tym momencie z pomocą przychodzi nam jednak ostatnia, niewypróbowana jeszcze, najbardziej prymitywna i najbardziej uwłaczająca godności nawigatora, ale czasem diablo skuteczna taktyka nawigacyjna: „Nawigujmy tam, gdzie się świeci najwięcej latarek!”. Nie wiem kto to powiedział, ale w końcu przestajemy udawać przed sobą, że wiemy, gdzie jesteśmy i zbiegamy do doliny do jakiejś głównej drogi, którą wolniutko podąża sznurek ludzi... „Ejjj, to przecież nasza droga, której szukaliśmy!” Teraz w końcu zaskoczyłem, Paweł szybko rzuca okiem na mapę, potwierdza moje spostrzeżenia i grzejemy prosto do PK 1. No jest w końcu ten dziad-żartowniś czytnik kart i obsługa sędziowska przy nim!
Dalej przelot na PK 2 jest dość prosty. Kilka głównych dróg, proste, oczywiste skrzyżowania, nie trzeba zachowywać dużej czujności ale mówimy sobie, że generalnie musimy jednak lepiej uważać, bo trasa jest tym razem trudniejsza niż w Kwidzynie i nie ma co gnać do przodu na złamanie karku. Biegnąc we trójkę (tempo mamy naprawdę mocne, choć z pomiarów stoperem wychodzi mi dziwnie wolno, jak się potem okazuje mapa była nieco przeskalowana i miałem błędy w pomiarach rzędu 20-25 sekund na kilometrze) – jest z nami nadal Radek – dobiegamy do Dąbrówki. Dalej zachowując czujność wbiegamy dróżką w las. Teraz dokładnie koryguję czas biegu, rozglądam się wokół szukając skrzyżowań potrzebnych do bezpośredniego ataku na punkt, a tu znowu lipa. Coś mi się po raz wtóry pomiary nie zgadzają. Skrzyżowanie dawno powinno być, a go nie ma. Droga jakieś dziwne łuki robi. W końcu wbijamy się w „nasz” zakręt, ale droga idzie znów jakoś trochę nie tak jak powinna. Biegniemy w prawo, mi coś nie pasuje, „nawiązuję kontakt telepatyczny z międzygalaktycznymi bogami nawigacji” (albo w skrócie: „mam wizję”), zaczynam biec w lewo, oni sprawdzają kierunek na prawo. Znowu się rozbiegamy i zaczyna robić się znów chaotycznie. Klnę na siebie, wracam do skrzyżowania gdzie się rozdzieliliśmy, bo widzę, że dalej w lewo to zupełnie nie ma sensu. No i jest w końcu PK 2. Przed nami była tu już pięcioosobowa grupa – dowiadujemy się od obsługi punktu. Niedobrze, myślę sobie, to pewnie wszyscy faworyci. Gdyby było inaczej, z takim tempem biegu dopędzilibyśmy ich na przelocie z PK 1 do PK 2.
Do PK 3 decydujemy się biec trochę naokoło, znów przez Dąbrówkę, żeby nie musieć pilnować cały czas mapy. Po prostu wracamy się tą samą drogą spory kawałek, później też mamy jakieś główne drogi z prostą nawigacją. Mobilizuję się, żeby nie robić więcej głupich błędów. Zdwajamy czujność. Przed PK 3 wyczajam czujny skręt w jakąś drogę. Jest ciut naokoło, ale droga idealnie wyprowadza nas na punkt. Jestem zadowolony ze swojego małego sukcesiku, bo po PK 1 i 2 byłem przygnębiony swoimi błędami. Tutaj prowadzimy! Czołówka musiała pobiec na skróty i okazał się to zły wybór. Ta wiadomość dodaje nam otuchy i grzejemy do PK 4 ile sił w nogach. Znów spory fragment tą samą drogą, którą biegliśmy z 1 do 2. Nie trzeba patrzeć na mapę. Spokojnie znajdujemy przecinkę, która prowadzi nas do bezpośredniego ataku na PK 4. Tutaj Paweł błysnął, bo zorientował się, że punkt jest w dolinie, na zupełnie zarośniętej drodze, a nie na drodze głównej, na zboczu grzbietu, gdzie sobie biegliśmy.
Dalej trochę nawigacji po drogach, znów mam mały sukcesik bo rozpracowuję zmianę przebiegu jednej z dróg, którą akurat biegliśmy. Paweł chciał ścinać dokądś tam myśląc, że idzie na południe, a szedł na wschód, ale po moich błędach na PK 1 i 2 jestem czujny i pilnuję kierunków jak bandyta skrzyni ze skarbami. Mijamy po drodze naszą feralną „jedynkę”. Radek ma zadyszkę i zostaje z tyłu. Coś tam woła do nas z daleka, potem nas dogania, coś tam mamla, że za szybko biegniemy. Wtedy ja sobie myślę: „ale co to za bzdury? Dla mnie tempo w sam raz, właściwie to nawet zaczynamy trochę za bardzo zwalniać, jak na moje”. No ale dalej jest płasko po głównej drodze, nawet trochę z górki i Radek nieco odżywa, tym bardziej, ze na PK 5 musimy wbić się czujnie na szago „po rzeźbie”, wskutek czego na chwilę stajemy, a potem idziemy wolno na azymut doliną. Tu tracę pewność siebie, bo Paweł znów zaczyna odprawiać swoje czary nad rzeźbą terenu i ja nie do końca to wszystko rozumiem, ale daję się przekonać, że dolina jaką mieliśmy iść rzeczywiście na mapie jest tak samo długa, jak wychodzi to w terenie. Ładujemy się w jakiś zagajnik, jest bardzo nieprzyjemnie – pod górkę i w gąszczu, wchodzimy na grzbiet. Jesteśmy przy drodze. Ufff... Teraz stąd prosto na E jakieś 100- 150 metrów. Idziemy jakieś 100 metrów, widzę przed sobą wyraźny stromo opadający na E i NE stok. „Czy tak ma być?” – rzucam retoryczne pytanie skrobiąc się po głowie. Odpowiedź nie pada, bo dostrzegam czołówki obsługi sędziowskiej punktu, jakoś na lewo od nas i za chwilę podbijamy PK 5. Jest tam Agnieszka Pozorska, miło spotkać znajome twarze z zawodów PBT. Dalej prujemy na grzbiet, a stamtąd do pradoliny Łeby drogą po płytach. W międzyczasie Radek umiera ostatecznie i informuje nas, że dalej pójdzie już sobie sam spokojnie. Mijamy, już tylko we dwójkę z Pawłem, Porzecze - jedno z moich najbardziej ulubionych miejsc, o ile jestem tam w dzień. Przebijamy się przez jaz nad Łebą, dalej jakąś okropnie stromą skarpą na drogę. Drogą biegniemy chyba ok. pół kilometra do zakola rzeki, tuż przy drodze. Jest ono bardzo dobrze widoczne, stąd wbijamy na PK 6, na szczycie wielkiej okropnej góry. Chaszcze, jeżyny, coś okropnego, mam tam milion kryzysów, prawie jak Kosa na maratonach. Za to ze szczytu piękny widok (nawet w nocy) na pradolinę Łeby. Łykamy z Pawłem po tabletce magnezu i grzejemy dalej do PK 7. Tutaj drogi są prawie jak autostrady, mamy bardzo dobre tempo, na koniec udaje mi się fajnie rozkminić bezpośrednie dojście na sam punkt i mam jakiś tam kolejny mały osobisty sukcesik.
Z PK 7 do PK 8 z początku nawigacja jest banalna. Główna droga, potem następna główna, znów przejście po jazie nad Łebą. Paweł w porę orientuje się, że skręciliśmy za wcześnie w jakąś drogę na łąkach za rzeką, i biegniemy sobie teraz na południe wariantem nieco okrężnym, aby nie nadrabiać wysokości skracając drogę przez góry. Ja w ogóle chcę nadrobić wariantem bardzo bardzo nadrabiającym, Paweł jest za wariantem trochę mniej nadrabiającym. Ostatecznie wybieramy wariant Pawła, bo mój zaśmiał nam się w nos, jak do niego zagadaliśmy (coś tam jakby jednej głównej drogi brakowało i łuku zakrętu, robimy tu nawrotkę, strata jakieś 400 metrów). Dojście do PK 8 to moja porażka, nie rozumiałem co tam się działo, dlaczego jeszcze nie skręcamy w lewo z drogi głównej na grzbiet. Całe szczęście Paweł tu dobrze zadziałał, bo wyprowadził nas prosto na PK 8. Tutaj Paweł mówi mi, że źle się czuje i żebym dalej leciał sam. I tak jestem w szoku, że Paweł tak długo wytrzymał w tak szybkim tempie. Gdybym biegł sam, na pewno tak szybko bym nie leciał. Trochę się tu wzajemnie po drodze nakręcaliśmy. No i jednak współpraca nawigacyjna była wzorowa. Do bazy biegnę już sam. Nawet nieco przyspieszam. W bazie mam czas 6:22. Wynik rewelacyjny, robię bardzo szybki przepak (tylko 7 minut) i ruszam na drugą pętlę. Boję się jak to będzie, kiedy będę już musiał sam nawigować. Poza tym czuję się zmęczony. Tempo było na I pętli zawrotne. Okazuje się jednak, że na tej drugiej pętli dawałem radę. Jak było trzeba wybierałem warianty bezpieczne, nieco okrężne, co się sprawdziło np. na PK 12 i PK 16. Tam gdzie można było to biegałem szybko, a jak trzeba było uważnie nawigować, to się nie spieszyłem. Sprawdziło się. Podobał mi się przelot z PK 12 do PK 13. To była prawdziwa dzicz, przejście po bagnach pod linią energetyczną. Survival. Kosztowało mnie to dużo sił i na dojściu do PK 14 miałem kryzys, ale jakoś go przemogłem.
Na metę wpadłem z czasem 12:56:42. Pobiłem rekord swój aż o godzinę! W końcu po tylu próbach udało mi się wygrać Harpagana. Wielkie dzięki dla Pawła i Radka za fajną współpracę na trasie i wspieranie się w trudnych momentach. Radek pewnie trochę był zły, że tak śmigaliśmy, ale chyba jednak na tej współpracy też skorzystał. Również wielkie dzięki za miłe słowa i smsy od wszystkich osób, które mi kibicowały. To było naprawdę bardzo, bardzo miłe. Cóż, trzeba sobie teraz nowe cele wytyczać, ale jednak teraz najważniejsze to odpocząć.
Strasznie skróciłem opis II pętli, ale po prostu zmęczyłem się pisaniem (patrz zdanie poprzednie). Przebiec całego harpagana jest łatwiej niż potem to, co się tam działo, wszystko opisać.

11 komentarzy :

  1. Krzysztof Nowak. Człowiek który wygrał walkę z kaszlem.

    Nie no, zły nie byłem, Harp jest przecież dla twardzieli :)
    Zły mogę być na siebie, że goniłem Was tak długo, miałem zwolnić za trójką. Ale też nie jestem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Krótko zwięźle i na temat relacja na prawdę fajna i po niej widać, że tutaj nie miałeś chyba większych kryzysów, więc to jest dobry prognostyk dla mnie na ultra, żeby nie łapały kryzysy muszę trzymać się kogoś, kto jest dobry i potem zaatakować i próbować walczyć o podium. Kto wie, może mnie stać na więcej skoro mając słabsze treningi zrobiłem bardzo dobry czas w maratonie? Nie wiem tego, ale wiem jedno - jesteś mistrzem harpagana tej edycji i oby ci udało się to utrzymywać przez wiele sezonów. Brawo, brawo Krzyś. Jeszcze raz wielki szacun. Mi nawet to się przyśniło, że wygrałeś harpagana i zaraz to się spełniło. Super.

    OdpowiedzUsuń
  3. Krzysztof,
    Widziałem Twój wynik i kojarzę poprzedni w H46. Jestem pod mega wrażeniem.
    Możesz napisać jak trenujesz że osiągasz takie wyniki?
    Ile wody bierzesz na trasę ?
    Zmieniasz skarpetki czy biegniesz w tych samych ? Jak to robisz że nie masz pęcherzy/odparzeń?

    Twój wynik jest po prostu kosmiczny.

    pozdrowienia
    Arek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć Arek, już odpisuję. Cykl przygotowawczy zacząłem 1 grudnia. W 4 miesiące zrobiłem łącznie ok. 1400 km biegu i ok. 400-500 km marszu. Treningi tak 5-6 razy w tygodniu, choć bywało, że i po 4 razy. Jednostki treningowe średnio po 20 km, ale urozmaicałem sobie, czyli były treningi luźniejsze po 12 km i takie bardzo ciężkie po 26-27 km. Mieszkam w Oliwie, więc treningi były na dużych przewyższeniach. Zrobiłem kilka dłuższych marszobiegów nocnych z elementami nawigacji - np. dwie wyprawy Starogard - Kolbudy po ok. 60 km każda.
      Na trasę biorę 1,7 litra wody na I pętlę, na drugą tyle samo (łącznie 3,5 litra więc, ale na przepaku popijam sporo dodatkowego płynu). Starcza na styk, a właściwie na ostatnie 5 km brakuje, ale da się to wytrzymać. Grunt, żeby plecak nie był za ciężki. Żadnych zbędnych gramów. Skarpetki zmieniam, jeśli wpadnę gdzieś w bagno, tym razem na I pętli nie wpadłem więc biegłem w tych samych skarpetkach, na drugiej wleciałem w mokradła na 60 km ale te 40 km w mokrych butach dało się już pociągnąć.
      Lekkie pęcherze, odciski miałem, ale generalnie mam skórę na nogach jak łuska węża - po prostu dużo biegam, chodzę i noga się uodparnia. W butach do biegania - pod warunkiem, że się biega w nich, a nie chodzi (albo chodzi mało) i but jest dobrze rozchodzony, no i że się w bagno nie wpadnie za wcześnie - odciski się tak bardzo nie robią.

      Usuń
    2. Ja jeszcze tylko dopiszę bo Krzysiowi umknęło. Krzyś jest kosmitą i stąd właśnie takie wyniki :D

      Wielkie gratulacje Krzyś! W końcu się udało! Kibicowaliśmy tobie przez te wszystkie harpagany i w końcu dopiąłeś swego. No i w jakim stylu! Nikomu to zwycięstwo bardziej nie należało się niż tobie. Jak wpadniesz do nas na trening to otwieramy szampana!

      Usuń
    3. Dzięki Szogun :) Wytrwałość się opłaciła! No i szampan musi być obowiązkowo :) Można go wypić na tej ambonie, gdzie szczękaliśmy z zimna zębami przy budowaniu Wormsaka VII

      Usuń
  4. Świetnie piszesz Krzysztof. Wyższy poziom spisywania relacji. Wynik też super. Gratulacje
    TJ

    OdpowiedzUsuń
  5. Krzysiek to stara szkoła: tradycja, kręgosłup moralny i kondycja nie do zajechania - Babidollończyk z krwi i kości :) Gratulacje raz jeszcze! Oleum

    OdpowiedzUsuń
  6. Krzysiek jest The best- nikomu ale to nikomu nie należał się ten tytuł bardziej- tyle pracy i walki jaką włożył została w końcu uwieńczona sukcesem- Mistrz nad Mistrzami

    Dałeś ognia Krzysiek!!! To była krótka piłka z Twojej strony

    pozdrawiam

    marian

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tutaj znowu warto nadmienić, że podobno (nie wiem na ile to prawda) jeszcze nigdy nikt nie wygrywał harpagana z taką miażdżącą przewagą nad drugim miejscem!

      Usuń
  7. Gratulacje :)

    Tekst fantastyczny jak zawsze :)
    Choć w ogóle się nie znam na tym całym harpaganie to jednak zrozumiałam wszystko,a dzięki zdjęciom wyobraziłam sobie jak to mogło wyglądać.
    Jeszcze raz szczerze gratuluję i życzę dalszych sukcesów i abyś wszystko robił w życiu z taka pasją jak to :)

    Pozdrawiam
    Agnieszka W.

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets