sobota, 8 lutego 2014

Tu są Bieszczady Chłopaki! Miłego wieczoru - ostatnie szalone dni

Wormsy na caryńskiej!
Ciężko było wstać po rozrywkowej nocy ale zrobiliśmy to dość wcześnie. Musieliśmy wymeldować się z pokoju przed 10 rano a i tak uwinęliśmy się szybciej. Jeszcze ciężej było nam się rozruszać. Pogłaskaliśmy psiaka, pośmieliśmy się z kota i wyszliśmy ze schroniska niemal jak z krzyża zdjęci. A pogoda nie była najlepsza. Doszliśmy do ulicy. Plan na dziś zakładał najbardziej hardkorowy dzień wyjazdu - mieliśmy przejść z plecakami całą Połoninę Caryńską, aż do Ustrzyk Górnych gdzie znaleźlibyśmy nocleg. Po tym mały kilometrowym fragmencie zdaliśmy sobie sprawę, że plan nie wypali. Planu B nie było.

Siedzieliśmy tak chwilę na ławeczce przy ulicy. Cisza. "To chyba będziemy łapać stopa do Ustrzyk co?" Zanim jednak ktokolwiek z nas wyciągnął kciuk, zatrzymał się brudnoszary bus.


"Dokąd chcecie?" zagaił kierowca. Szybko rzuciliśmy, że do Ustrzyk. Gościu krzyknął nam jeszcze żebyśmy nigdzie czasem nie uciekali i jak zaraz wróci to nas weźmie. Takie mamy szczęście! Facio z lekką łysiną i srogim wąsem okazał się bardzo sympatycznym tubylcem. Troszkę nam poopowiadał historyjek tutejszych, wytłumaczył co gdzie i jak w Ustrzykach (w centrum wsi to może z 5 domów stało), polecił nam nocleg na plebanii. Skasował chyba po 6zł? Jakoś tak. Z buta byśmy tam nie doszli z plecakami. To 12kilosów było.

To poszliśmy do tej plebanii skoro tak zachwalał. Przyjęła nas gospodyni i od razu zaklepaliśmy sobie nocleg. Byliśmy ciekawi co nas tu spotka bo nikt z nas na plebanii nie spał, a mi jeszcze nie wiem czy z przypadku czy jakoś podświadomie wymykały się teksty że "na dworzu zimno jak diabeł" i inne takie. Zostawiliśmy plecaki na dole, zrobiliśmy szybkie zakupy w jedynym sklepie w tej wioseczce. Sklep ogrzewany był butlą gazową i tak tam waliło propanem butanem, że wystarczyła iskra a mielibyśmy fajerwerki w Ustrzykach. Skoro pozbyliśmy się już ciężaru jakim były nasze plecaki to... można ruszać na połoninę! I tak też zrobiliśmy :)

Po wczorajszym słonecznym dniu, dzisiaj szlaki były mocno oblodzone toteż wchodziliśmy raczej powolnym tempem. Poza tym jakoś średnio chciało nam się iść pod górkę. Ale mieliśmy ochotę na tą caryńską. Najgorszy był właśnie początek kiedy to szliśmy tym oblodzonym, ciemnym i nagim lasem. Widoków gór nie było za bardzo bo drzewa zasłaniały. Ale jak tylko wyszliśmy tooo ohohoh! Warto było! Chociaż wiatr dmuchał z każdej strony tak demonicznie, czapki z głów! Stąd mieliśmy już fajne widoki i zrobiło się niemalże prosto. Ale nie szło się łatwo, śnieg na szlaku przymarzł i ścieżki były bardzo nierówne, oblodzone, obłocone. Istna tragedyja, trzeba było kalkulować nad każdym krokiem żeby się tam jakoś nie przekręcić. Widoki były najwyższej jakości, chyba najpiękniejsze w całych bieszczadach. Stąd widzieliśmy niemalże wszystko - miejsca z których tu przyszliśmy oraz Tarnicę, którą zostawiliśmy na deser. Wszędzie wokół nas rozciągały się nieprzerwanie góry, nawet tam daleko gdzie wzrok już nie sięgał. Ania oświadczyła wtedy, że jest królową Bieszczad. Nikt się tego raczej nie spodziewał więc byliśmy zaskoczeni ale poszliśmy dalej. Potem natrafiliśmy na taki mały przystanek, jakieś takie wzniesienie jakby. Jakaś ekipa tam siedziała - tamte dziewczyny takie naburmuszone na swoich ludzi i strzelają piorunami "ja tu zostaję, dalej nie idę, ZOSTAJĘ". To nasze dziewczyny nam takich problemów nie robią! Przeszkadzał nam wiatr, który z każdym metrem w górę nasilał się jeszcze bardziej. Do tego stopnia, że momentami można było stracić równowagę i to nawet psychiczną. Na kilkanaście metrów przed najwyższym wzniesieniem Ania i Gosia oświadczają, że wiatr na tyle zszarpał im morale iż schodzą w dół i koniec. Nie ma co robić szaszoru. Ustaliliśmy, że schodzimy więc drogą krótszą - do asfaltu (nasza trasa wyglądała więc dokładnie tak jak zaplanowaliśmy rano, tyle że... odwrotnie). Poszliśmy więc w trójkę Beata, Zid i ja podjąć atak szczytowy. Wiatr prosto w twarz, nierówny szlak. Beata się tam raz slizgnęła i już myślałem, że ją zwieje na dół ale jakoś się uratowała. Wreszcie dotarliśmy! Caryńska zdobyta!

Oto samozwańcza krolowa bieszczad
Idąc w dół próbowaliśmy dogonić naszą dwójkę ale one to chyba biegły z tej góry. Bo spotkaliśmy dziewczyny niemal na samym dole. Schodziło się bardzo fajnie, widoczki były ekstra, byliśmy zadowoleni z tego dnia no i niżej wiatr już nie wiał ale za to słońce ogrzewało nas z góry. Było wręcz wiosennie. Śnieg topniał na naszych oczach, gałązki lśniły od topniejącego lodu, promienie przesiewały się przez konary drzew jak morski piasek przez palce. No było wspaniale.

Wlatujemy z góry na asfalt. I co ter... O! hahaha! Nie mogliśmy opanować śmiechu i radości bo dokładnie w tym samym miejscu gdzie ostatnio zabrał nas bus... busiarz stał tam znowu! haha widocznie on tak cały dzień tam jeździł i zbierał ludzi. Nam było to na rękę. Busiarz pośmiał się razem z nami iż znowu się spotykamy, no nas to się już tu raczej nie spodziewał, takie deja vu mu zafundowaliśmy. Nawet skasował nas po promocyjnej cenie. Trafiliśmy znów do Ustrzyk na naszą plebanię. Potem szybko śmignęliśmy do jedynej w tym miejscu restauracji/hotelu. Wyglądał porządnie, nawet robił wrażenie pośród tych szarych starych domków.
Tu sobie schodzimy z caryńskiej. Jest tak słonecznie ciepło!
Już w wejściu widniał napis iż dziś wieczór Karaoke! Noooo to wieczorem idziemy na balety! Ale teraz to jakieś jedzonko najpierw. Super klimacik tam był. Jedzonko również. Następnie wróciliśmy do plebanii, pograliśmy trochę w bilard i ping ponga, posiedzieliśmy sobie i już był czas żeby ruszać. Impreza rozkręcała się powoli ale jak już na scenę wkroczył wodzirej Piotrek (jakiś tam kolo), trzymając przez całą imprezę jedną rękę w kieszeni to już wtedy poszło z górki. Jeszcze wtedy włączyła się taka mała czarna i jej miniaturowy mąż z wydętym brzuchem to się zaczęło :) U nas śpiewanie zaczęła Gosia odważna. Potem to już leciały kawałki jeden za drugim. Faworyci to oczywiście Bregovic, Yugoton oraz Brathanki. Ah co to była za impreza, wyszaleliśmy się tam na maksa. To było świetnie ukoronowanie całego wyjazdu :)

Do plebanii wróciliśmy późną nocą. Drzwi były zamknięte. Zidek wyśpiewywał na całe gardło "malinooowy króóól malinoooowy król" Otworzył nam zaspany ksiądz "no tak sobie myślałem że pewnie gdzieś wyskoczycie" A widzieliśmy go dopiero pierwszy raz na oczy! I to jest ksiądz jak się patrzy, luzak :)

Pomimo tych nocnych libacji cel na jutrzejszy dzień pozostał nienaruszony. Zmienił się tylko skład - dziewczyny postanowiły zostać tego dnia w plebanii. Zid i ja mieliśmy tylko jakieś 3h na sen, mieliśmy bowiem wstać już o 6 rano żeby na szlak wyruszyć już godzinę później.

Możecie nam nie wierzyć ale wstaliśmy planowo! Godzinka na ogarnięcie się i dokładnie o 6:57 wychodziliśmy z plebanii! To się nazywa samodyscyplina. Chcieliśmy narzucić sobie szybkie tempo, żeby zdążyć na busa do Rzeszowa (a że tam jeżdżą tylko dwa dziennie to wiecie, nie mogliśmy ryzykować  że coś nie wypali). Ruszyliśmy więc z kopyta. Już na dwóch pierwszych kilometrach pobiliśmy wg endomondo rekordy szybkości na 1km odcinkach. Szliśmy jak przecinaki. Na tabliczce pisało, że powinniśmy ten odcinek pokonać w 35min, zrobiliśmy to w niecałe 20. Chcieliśmy nawet dopisać tam na tabliczce, że na kacu to sie w 20min da. Potem zaczęło się pod górkę a dla Zidka rozpoczęła się katorżnicza droga krzyżowa. Przynajmniej z początku ale tak to jest jak się idzie na kacu w góry haha. Tempo nadal był niezłe choć Zidek zbladł bardziej niż śnieg, który NOMEN OMEN od czasu do czasu zjadał bo tak naszego Dawidka suszyło haha. Ja z Zidka nie mogłem, było wesoło.

Na Tarnicę HEJ!
Ale kiedy już w końcu zostawiliśmy za plecami las i wyszliśmy na górzystą przestrzeń przykrytą lodowym śniegiem to wtedy Zidek się w końcu otrząsnął. Chyba ta wysokość na niego dobrze wpłynęła. Im wyżej podchodziliśmy tym bardziej imponujące widoki rozpościerały się przed nami. Stąd widzieliśmy absolutnie wszystko, wszystkie wzniesienia na jakie udało nam się wdrapać przez ten krótki pobyt. Tempo nadal mieliśmy wariackie, skakaliśmy po lodach jak pingwiny. 
Ale najbardziej rozwaliło nas podejście już na ostatnie wzniesienie, dosłownie może 200m przed Tarnicą. Był tam taki lód, że non stop zjeżdżaliśmy w dół. Dobrze, że były to tylko bieszczady, dobrze że nie ma tam takich przepaści bo już byście nie przeczytali tego tekstu. No taki lód. 

Po chwili Tarnica zdobyta! Jesteśmy tu pierwsi tego dnia! Z tej ekscytuacji włazimy na stalowy krzyż, który stoi na szczycie. Czujemy na sobie wiatr, zimno. Obserwujemy widoki. Ja przez chwilę udaję że jestem conanem barbarzyńcą i walczę z potworami jakimś mieczem. Robimy fotki. Tarnica Zdobyta! 

Teraz pozostaje nam tylko zejście. Zrobiliśmy to chyba jeszcze szybciej niż wejśćie, po drodze mijając wielu turystów którzy wchodzili tam od drugiej strony. My to w zasadzie zbiegaliśmy. Potem jeszcze tylko 6km asfaltem z Wołosatych (to już na prawdę kraniec polski) do Ustrzyk i jesteśmy! 20km pokonaliśmy w niecałe 4,5godz! To była rakieta.

I jak szliśmy asfaltem to wtedy uderzyło mnie to najmocniej. Przeczucie, że to faktycznie jest jak koniec świata, jakaś jego odizolowana część z dala od wszystkiego. Pusty, ciągnący się w dal asfalt. Wokół brunatne od drzew góry, które rozciągają sie pośród pływających powoli chmur. Przebijający się blask słońca, chłodne powiewy wiatru. Gdzieś daleko jeden domek, gdzieś zupełnie daleko jakaś antena radiowa. PRZYSTANEK ALASKA. Aż chciało się pójść gdzieś, tak po prostu na szago. Nie szlakiem ale zboczyć z niego i zupełnie sobie pofolgować. Ale to innym razem.

Tu ślad gps z ostatnich dwóch dni:

Powrót przebiegł planowo. Jeszcze tylko były takie akcje z polskim busem znowu, że znowu te połączenia lipnie pasowały. Ale Gosia załatwiła nam taksówkę ("macie takiego kierowcę co umie przygazować? Bo my musimy się dostać z Wilanowa na Młociny w pół godziny") i w dreszczu emocji i stresie dotarliśmy na czas. Przejechaliśmy w 17min niemal całą Warszawę. A potem już busem do domu.

Bieszczady zaliczone. Było pięknie! Pomimo że początek wyjazdu był koszmarny to potem z każdym dniem było już tylko więcej wariacji i wszyscy oceniamy ten wypad maksymalnie pozytywnie! Zaliczyliśmy już Tatry, Karkonosze, Bieszczady. Następny nasz górski wyjazd będzie chyba w wyższe góry!

JOŁ! Pozdro dla tych których nie ma i dla tych którzy dotrwali do końca tej relacji!

papa Bieszczady!



0 komentarze :

Prześlij komentarz

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets