poniedziałek, 9 grudnia 2013

ATAK CZŁOWIEKA SZLAMA ZNIENACKA, CZYLI NAJDŁUŻSZY POST W HISTORII BLOGA SW4



OSTRZEŻENIE! POST JEST NAPRAWDĘ DŁUGI

relacja Krzyśka


Po raz pierwszy na Darżlubiu startowałem w 2000 roku. Miałem wówczas 20 lat, zająłem wraz z kolegami, ostatnie miejsce na trasie ekstremalnej, i w taki właśnie sposób rozpoczęła się moja przygoda z InO. W ciągu sześciu kolejnych lat jeszcze tylko 4 razy pojawiałem się na imprezach na orientację. Wszystkie były imprezami firmowanymi przez waryjatów z SKPT Gdańsk (Darżlub lub Manewry) i kolekcja moich słabych występów wzbogaciła się w tym czasie o jeszcze jedno ostatnie miejsce, dwa NKLe (w Strzebielinie i Redzie nie oddaliśmy karty startowej ze wstydu, że znaleźliśmy tylko jeden 1 PK) i jedno 8 miejsce na 13 startujących (wypadek przy pracy – w tym sensie, że tak dobrze).
Ale... razem z kolegami wyznawaliśmy zasadę, że jak spadać, to z wysokiego konia i mimo, że nam nie szło, uporczywie zapisywaliśmy się zawsze na trasę ekstremalną. To było takie myślenie: jeśli jest się najgorszym bokserem świata i wyjdzie się do ringu z Mikiem Tysonem i dostanie się nokautujący cios w 5 sekundzie, i tak nikt cię nie wyśmieje, że jesteś słaby. Przy odrobinie szczęścia nawet może będą cię szanować.
Jakoś tak człowieka zawsze ciągnęło do tego co ekstremalne (może sama nazwa trasy była takim magnesem), do tego co wykracza poza zakreślone ramy, czy jakby to jeszcze inaczej ująć.
W międzyczasie zacząłem startować w różnych innych zawodach, pojawiły się różne sukcesy – w Pucharze Borów Tucholskich, Pucharze Pomorza Gdańskiego, harpaganach, ale brakowało tego sukcesu na zawodach, które były macierzą. No i mogę powiedzieć, że zrealizowałem w końcu swoje wielkie marzenie – po 13 latach starań, w 15 starcie w Darżlubiu (dla mnie Darżlub i Manewry SKPT to wsio rawno – obie imprezy nazywam Darżlub), wygrałem w końcu te zawody! I to od razu na trasie ekstremalnej! Historia w jakimś sensie zatoczyła koło. Wróciłem tam, skąd przybyłem.
Muszę jednak uczciwie przyznać, że moje zwycięstwo we właśnie zakończonym XXXVIII Darżlubiu w Łubianie nie było realizacją klasycznej historii kariery od pucybuta do milionera. W końcu zawarłem sojusz z Pawłem Ćwidakiem, to z nim szedłem w zespole i to on był przede wszystkim ojcem sukcesu. Chyba każdy kto siedzi trochę w tematyce InO wie co to za człowiek ów Paweł – tytan po prostu, żywcem wzięty z greckiej mitologii. Nie powiem – nawigacyjny Ubermesch, gdyż w Polsce takie sformułowanie ze względu na konotacje historyczne kojarzy się źle, ale synonim do tego słowa, gdyby ktoś jakiś znalazł, jak najbardziej byłby na miejscu. Synonimu sam nie mogłem wygrzebać w pustych, zatęchłych piwnicach swojej głowy, więc wybaczcie – pozostawię w tekście niesławnego Ubermescha.
Po kolei jednak, po kolei jednak, bo widzę, że podobnie jak Szogun mam skłonności do nadmiernego rozpisywania się...
Po harpaganie, który był moim kolejnym sukcesem, a jednocześnie kolejnym wielkim nienasyceniem, plan był taki, żeby sentymentalnie powrócić do fajnej śmiechowej, wariackiej  koalicji WORMSowej, tym bardziej, że Szogun pokazał na harpaganie jak mocny jest, gdy zaczyna regularnie biegać. No więc plan był taki, żeby wystartować wspólnie z Szogunem na trasie ekstremalnej w Darżlubiu, bo już wróbelki ćwierkały, że ekstremalną budował będzie Paweł Olecki, a na E budowanej przez właśnie tego budowniczego absencja to grzech śmiertelny dla napieracza fanatyka. Jako trzeci w zespole mógł wtedy iść z nami Pondżol lub Kosa, o ile udałoby się namówić Kosę na chwilowe oderwanie się od tematyki wyłącznie biegowej.
Plan jednak nie wypalił, bo Szogun zdecydował się iść z Pondżolem i Zidkiem na trasę zadaniową, która mocno kusiła widokami fajnej zabawy. Trochę było mi smutno, jednak też zrozumiałem, że moje nastawienie i reszty Wormsów do InO nieco się różni, gdyż klasyczne Wormsy przede wszystkim nastawione są w InO na fun, gdzie sam element rywalizacji nie ma takiego znaczenie, natomiast ja przede wszystkim szukam napierania aż do całkowitego samounicestwienia. I to po prostu ciężko jest tak do końca pogodzić.
Tak więc kolejna wersja była: iść samemu – ostatnio z Oleyem startowaliśmy oddzielnie, bo Oley chciał się trochę doszkolić w nawigacji i samemu ponawigować. Jednak po niepowodzeniu na Szago, które w dużej mierze spowodowane było tym, że nie umiałem sobie poradzić z samotnym szukaniem ciężkich punktów po ciemku (w dzień, „na dziesiątce”, choćby nawet była mapa mocno zakombinowana  samotne chodzenie tak nie przeszkadza) i z kryzysami psychicznymi na długiej trasie, zgadaliśmy się z Oleyem, że jednak na Darżlubie wystartujemy razem. Tym bardziej, że ostatnie zawody przed Darżlubem – trasa TZ Gadzino, gdzie znów stworzyliśmy zespół poszły nam świetnie, współpraca układała się wzorowo i wygraliśmy te zawody – było to nasze pierwsze zwycięstwo w ogóle w imprezie Pucharu Pomorza Gdańskiego. Optymizm więc i oczekiwania wobec Darżluba były wielkie.
W międzyczasie zadzwonił do mnie Paweł Ćwidak, czy nie chciałbym wystartować razem z nim w Darżlubiu. Pierwsze co pomyślałem: Kurde! To by dopiero była koalicja! Samemu pewnie nigdy mi się Darżluba wygrać nie uda. Taka szansa druga raz może się nie powtórzyć. Ale jednak odmówiłem, bo moje koalicje z Oleyem są stare jak świat, razem przeżywaliśmy klęski na naszych pierwszych Darżlubach prawieki temu – zwieszaliśmy głowy, kiedy jedyna ręczna latarka przestawała działać, kroków żaden z nas nie mierzył, bo po co, nie potrafiliśmy rozróżnić na mapie dolinki od grzbietu, a pierwsze załamanie psychiczne na trasie, czy pierwsze zabłądzenie (równoznaczne z pierwszym załamaniem psychicznym) oznaczało dla nas zwykle koniec zawodów. Takie to były kiedyś czasy i mam do nich wielki sentyment, mimo, że zbierało się nie raz ciężkie baty.
Tak więc zapisałem się z Oleyem na Darżluba i mobilizacja była wielka. Wygrać się pewnie nie uda, ale trzeba będzie podeptać pięty czołówce – tak to sobie gadaliśmy przez telefon.
Z racji tego, że pomagałem w organizacji dwóch poprzednich Darżlubów (nawet zbudowałem tam dwa razy trasę BT i były to trasy tak mroczne, jak mój umysł w listopadową wieczorną szarówkę – zresztą mediana punktów karnych na tych trasach jest dobrym wyznacznikiem, co tam się działo), zadeklarowałem się do pomocy w bazie zawodów w dniu rajdu. Miałem trochę wyrzuty sumienia, kiedy Ewelina Domańska, kierownik tras, poprosiła mnie o zbudowanie trasy po raz kolejny i odmówiłem. Chciałem po prostu znów wystartować, a przez budowanie uciekły mi dwa starty z rzędu. Tak więc powiedziałem sobie – chociaż w bazie coś pomogę, stoły poustawiam, posmakuję jedzenia, czy nie jest jakoś trujące, itd. itp. i w ten sposób odkupię część win.
W bazie zawodów zjawiłem się już o godz. 12:30 w sobotę. Wstawać musiałem pioruńsko wcześnie, bo dla mnie, człowieka aktualnie niestety bezrobotnego wstawanie o 7:30 rano to rozbój w biały dzień. Pojechałem razem z Elą Pawelczyk, Pawłem Ćwidakiem i Maćkiem Bogdańskim (popularnym „Bodziem”) przez Przywidz do Łubiany, czyli bazy rajdu. Po drodze było bardzo wesoło. Śmialiśmy się, ze jedziemy w najważniejszym samochodzie zawodów, bo w bagażniku są mapy na wszystkie trasy. Potem było jeszcze weselej, bo okazało się, że na kilometrowym odcinku szosy nawiało tyle śniegu z pól, że droga szła w śnieżnym tunelu, w którym na szerokość zmieścić mógł się tylko jeden samochód. Tak więc porobiły się korki, ruch był wahadłowy, w dodatku w rowie leżał samochód dostawczy przewrócony na bok i jeszcze jakiś inny samochód zakopał się w śniegu i tarasował przejazd. Wyskoczyliśmy z Maćkiem i Pawłem z samochodu z łopatami, jakie wiozła Ela „na wypadek gdyby”, gotowi wziąć udział w czynie społecznym odblokowywania drogi. Parę machnięć łopatą przekonało nas, że porywamy się z motyką na słońce, tym bardziej, że już dojechała straż pożarna, a za chwilę jeszcze pług przejechał. No ale co się naśmialiśmy to nasze.
Dalej na trasie problemów większych już nie było, chociaż samochód jechać musiał wolno i zamiast godzinnej wycieczki z okładem zrobiła się wyprawa prawie 2,5godzinna.
W bazie też było wesoło – skuwałem lód sprzed wejścia do szkoły, żeby ludzie sobie krzywdy nie wyrządzili wchodząc tam, tak, że aż się spociłem i zasapałem, Paweł i inni chłopacy odśnieżali drugie, tylne wejście do szkoły, potem porozstawialiśmy ławki, później sporo się nudziłem, więc pograłem sobie w kosza, ale rzuty zupełnie mi nie wchodziły, więc szybko się zniechęciłem. Zostałem zatrudniony do porozwieszania banerów reklamowych w sali gimnastycznej i dziewczyny cały czas miały do mnie pretensje, że wieszam krzywo. Zresztą faktycznie jakoś tak mi krzywo wychodziło, ale nic nie mogłem na to poradzić. Zawsze uważałem, że technicznie jestem bardzo surowym człowiekiem. Wydaje mi się, że dziewczyny wszystkie te banery wywieszone przeze mnie potem poprawiły, bo później wisiały już prosto, jak na nie patrzyłem. Tylko, że mi o tym nie powiedziały, chyba po to, żeby nie robić mi przykrości.
Były tam jeszcze jakieś drobne pomoce w bazie. Ogólnie podziwiałem bardzo dużą sprawność organizacyjną orgów – że tak o wszystko są w stanie zadbać, o wszystkim pomyśleć, wiedzą, co i jak, nie ma chaosu, itd. O godz. 14 spadł na mnie cios, bo zadzwonił Oley, że jednak ze względu na sprawy rodzinne nie będzie mógł przyjechać.
Wobec tego zapytałem Pawła, czy się nie sprzymierzymy i nie wystartujemy razem i on się zgodził.
O 16 zaczęli zjawiać się w bazie pierwsi uczestnicy, powoli zapadał zmierzch, zostałem jeszcze wysłany na dworzec kolejowy, żeby pooznaczać drogę do bazy z dworca. Poszliśmy tam z Karolem Wrońskim i znowu była kupa śmiechu. Po raz kolejny wyszły moje braki techniczne, jeszcze wiatr tak strasznie wiał i wokół było pełno lodu i mieliśmy problemy z przyczepieniem kartek-drogowskazów taśmą do takich różnych zalodzonych tablic i słupów. Ciągle nam się odklejało, tyle taśm tam ponaklejaliśmy do tych kartek, że to wszystko wyglądało jak wyjątkowo źle poskładany Frankenstein. Z Karolem śmialiśmy się, że właśnie skonstruowaliśmy najbrzydsze oznaczenie bazy w dziejach ludzkości i zadowoleni z siebie przybiliśmy sobie piątki. Grunt, że wszystko dobrze się trzymało i jak rano te potworki poszedłem zrywać to nadal tam wisiały! Oparły się przemocy wiatru. Solidna robota!
Jak wróciłem do szkoły z akcji rozwieszania drogowskazów było chyba jakoś tak wpół do piątej więc poszedłem się na chwilę kimnąć. Taka mnie senność ogarnęła i znużenie. Niedobrze!, pomyślałem sobie. Przecież zaraz mam startować na ciężką śnieżną trasę, budowaną przez Pawła Oleckiego. W dodatku byłem głodny, ale postanowiłem, że jeszcze poczekam z ostatnim posiłkiem przed startem. Mamy z Pawłem ostatnią, 60 minutą startową, (miałem być zatrudniony do wypuszczania zespołów na trasy, dlatego dali mi tak późną minutę), więc nie ma sensu jeść tak wcześnie.
Kładę się, i nawet na chwilę zasypiam, ale gorączka przedstartowa, nie pozwala mi dłuzej uleżeć w miejscu. Popełniam błąd, bo na trasie będę później miał przez to niewyspanie i ciągłe nerwowe łażenie w kółko po bazie wiele kryzysów. Chcę już być na holu głównym, gdzie się wszyscy gromadzą i skąd dobiega wielka wrzawa.
Witam się z Radkiem, Gromusiem i Staszkiem. Informuję kulturalnie Radka, że jestem w zespole z Pawłem i, że: „niech nie zrozumie mnie źle, ale mam nadzieję, że trochę Was teraz wystraszyłem”. Radek zachowuje się iście dżentelmeńsko i żeby mnie nie urazić odpowiada: „Tak, ależ oczywiście jesteśmy wystraszeni”.  Jakbym to nie wiedział, że LUKSpolowcy nie boją się niczego.
Pojawiają się też Rafi z Mateuszem, trochę sobie żartujemy, życzymy powodzenia. Nie widzę reszty WORMSów – pewnie przyjadą na ostatnią chwilę lub gdzieś tam się zaszyli w tłumie, myślę sobie. O godz. 17:45 w końcu postanawiam coś zjeść, nakładam sobie sałatkę makaronową na talerz i zatapiam w niej zęby, gdy zostaję wyrwany do wypuszczania zawodników na trasy. Już? Zostało jeszcze 10 minut przecież! No niestety, nie dane jest mi zjeść porządnie przed startem i będę przez to sporo cierpiał na tej strasznej wykańczającej fizycznie trasie. Kalorie tam będą lecieć jak smok. Wypuszczanie zawodników przebiega bardzo sprawnie. Jest bardzo spokojnie, ludzie są życzliwi. O 18:45 zostaję zmieniony przy stoliku, bo przecież za 15 minut startuję!
W końcu widzę Szoguna, Pondżola i Zidka – witamy się, życzymy sobie powodzenia i się rozstajemy bo jeszcze muszę się spakować na trasę i chociaż kilka kęsów jedzenia pochłonąć.
Wrzucam w siebie ze 4 łyżki sałatki makaronowej, batonika musli i o 19:00 ruszamy z Pawłem w śnieżne piekło...
Zaraz, zaraz, nie tak szybko. Najpierw jak jacyś lordowie siadamy sobie w wygodnych skórzanych fotelach na końcu gwarnego holu i robimy rozkminę dojść do pierwszych PK i uważnie czytamy legendę mapy oraz instrukcję do zadań, która jest na osobnej kartce. Mniej więcej wiemy co i jak i po 3 minutach opuszczamy bazę.
Rzucamy się od razu biegiem szosą, trochę naokoło, do przejazdu kolejowego, a stamtąd torami do PK 1. Po drodze doganiamy Andrzeja Buchajewicza, trochę z nim gadamy, on się dziwi, że startujemy razem, ale jest to zrozumiałe, bo na lisach startowych do końca widnieliśmy w oddzielnych zespołach. Już tam na pewno Andrzej miał wszystkie najgroźniejsze zespoły rozpracowane przed startem i kto o jakiej minucie startuje, a tu taka niespodzianka.
PK 1, który jest w dołku łapiemy krzyżowo namierzając się dla pewności z dwóch różnych miejsc. Jesteśmy rozczarowani tym punktem, bo okazuje się prosty, jedyne co, to, że był w takim zamaskowanym świerkami dołku.
Dwójka też jest prosta. Coś tam nam się do końca na kroki nie zgadza, bo punkt ma stać na dorysowanym na mapę boisku, dokładnie na... bramce. Tymczasem jedyny lampion wisi na rogu ogrodzenia. Wszystko jednak mieści się w granicy dopuszczalnego błędu, innych lampionów nie ma, więc kręcąc trochę nosami podbijamy go. Potem dopiero następuje szok!
Mamy zadanie do wykonania. Środek nocy, mróz jak diabli, wszędzie pełno śniegu, a my musimy rzucać do kosza. Trzy rzuty – każde pudło to dodatkowy punkt kontrolny do spisania. Według naszej interpretacji instrukcji do mapy pudło i nie podbicie karnego lampionu oznacza tylko jeden punkt karny, więc niby niewiele, ale aby bić się o zwycięstwo trzeba walczyć nawet o ten 1 punkt karny mniej. Dopiero sporo później, przed wyjściem z ogniska orientujemy się, że źle to zinterpretowaliśmy. Pudło i nie podbicie karnego PK oznaczało... 90 punktów karnych! Rozbój w biały dzień!, dobrze, ze o tym wcześniej nie wiedziałem, jak rzucałem do kosza.
No właśnie, bo to ja zostałem wyznaczony do rzucania, a właściwie sam się wyznaczyłem. Miałem przed rzutami i tak ogromnego stresa, a wtedy przecież jeszcze myślałem, że w moich rękach spoczywa odpowiedzialność tylko za ewentualne 3 punkty karne... Mówię Pawłowi, że kiedyś grałem w kosza, więc jeśli nie ma nic przeciwko, to wezmę na siebie tę odpowiedzialność. Andrzej przed nami trafia wszystko! A może to był Jarek Bartczak, już nie wiem, bo wszystko z nerwów mi się tam mieszało w głowie. Stres jest podwójny przez ten sukces przeciwnika, ale trafiam wszystko! Jest! Jakaś tam otucha we mnie wstępuje. Lecimy na PK 3, a tu kolejna niespodzianka. Most linowy na wyspę, gdzie jest punkt kontrolny. Korek jak w mieście w godzinach szczytu. Pełno ludzi ustawionych w kolejce i jesteśmy nieco rozstrojeni, bo czas ucieka... Jednak od czego są głowy na karku! Obok leży sobie kajak i korzystamy z niego. Właściwie ja nie korzystam, bo zostaję na brzegu. Jeszcze dla własnej ciekawości sprawdzam czy dałbym radę przejść po tym moście i przekonuję się, że nie dałbym. W kajaku płyną Paweł, Andrzej i Jarek. Znowu kupa śmiechu, bo... nie mają wiosła. Trzymają się liny z mostu linowego i jeden z zawodników, który akurat idzie po moście (chyba Tomek Belke-Uziałko) puszcza wiązankę przekleństw, żeby się jej nie trzymali, bo on zaraz wpadnie do wody. No ale jak się puszczą tej liny to kajak zdryfuje na środek jeziora, więc go nie słuchają! Ci co na to patrzą z brzegu pokładają się ze śmiechu, choć pewnie Tomkowi do śmiechu nie było. Pomagam trochę Tomkowi i trzymam mu tę górną linę, żeby się tak nie bujała.
W międzyczasie inni zawodnicy wpadają na inne pomysły. Zdejmują buty i idą na wyspę boso przez wodę, która, jak się okazuje sięga tam tylko do łydki.
Paweł wraca szczęśliwie z podbitym punktem i lecimy dalej. Proponuję wariant okrężny do PK 4, bo rozkminiam jedną wymazaną drogę i dobry namiar na punkt z kierunku przeciwnego do nachodzenia. Są tam jakieś takie skarpy, wąwozy i trzeba być ostrożnym.  Pomysł, już po wdrożeniu, początkowo wydaje się fatalny i jest mi głupio. Nikt przed nami tego wariantu nie próbował i musimy torować sobie drogę przez śnieg. Wg mapy mieliśmy biec jakąś główną drogą leśną, a okazuje się, że jest kompletnie zasypana! W dodatku coś tą drogą za długo biegniemy i dochodzimy do wniosku, że wbiegliśmy w inną, jakąś nową, nie zaznaczoną na mapie drogę, a ta niby główna, gdzieś tam się zamaskowała.
Jestem zły na siebie za ten pomysł (będę miał jeszcze wiele takich pomysłów na trasie), ale udaje nam się ostatecznie dotrzeć tam gdzie chcieliśmy, na drogę prowadzącą po nasypie i z końca nasypu namierzamy się 50 metrów do skraju urwiska a stamtąd na punkt na górce. Teren jest zdradliwy, ale mniej więcej wszystko się zgadza. Znajdujemy perfidnie schowany lampion. Paweł dla pewności wszelkiej jeszcze namierza punkt z innego kierunku, podbijamy go i wtedy uciekając stamtąd... niestety znajdujemy inną górkę o podobnym profilu, jak tamta i tam też jest lampion. W dodatku inne zespoły go spisują. .. I teraz się zaczyna. Ja kręcę nosem, bo ta góra ewidentnie kształtem zgadza się z tą, na której ma być punkt. Paweł twierdzi, że wcale się nie zgadza, bo grzbiet ma mieć 50 metrów, a ma ledwie 30. Na to ja mówię – ale mapa nie musi być aż tak dokładna, poza tym kierunek grzbietu bardzo się zgadza. Na to Paweł twierdzi, że wcale się nie zgadza, bo jest o jakieś 20 stopni inny. To ja mówię, że ostatecznie sprawdzę to idąc wzdłuż sąsiedniej skarpy i patrząc gdzie ona się kończy... Tam to już mi się zupełnie nic nie zgadza i przekonuję się, że podbiliśmy dobry punkt, czyli, że Paweł miał rację. Lecimy teraz do LOPki po śladach, które szybko identyfikujemy jakoś ślady Gromusia, Radka i Staszka. Potem to już tak było aż do ogniska – jak były jakieś ślady przed nami to nie mówimy – lecimy po śladach tylko „lecimy za Gromusiem” albo „spróbujmy polecieć inaczej niż Gromuś”. Swoją drogą do teraz nie mogę zgadnąć jak Paweł rozpoznawał, że mamy do czynienia raz to ze śladami pięciu osób, raz to trzech, raz to dwóch. Dla mnie wszystko to się jakoś ze sobą zlewało.
Do LOPki generalnie z Pawłem sporo marudzimy na mało ciekawe rozstawiania punktów, ale narzekanie okazuje się przedwczesne, bo reszta trasy to zdecydowanie zrekompensuje. Właśnie od LOP zaczyna się jazda bez trzymanki. Czeka nas teraz długi przelot do PK 5 i tam fantazja nas ponosi. Pędzimy jakąś odśnieżoną drogą nie patrząc na wskazania kompasów i wywala nas za bardzo na E. Dobiegamy prawie do wioski, a mieliśmy odbijać na W sporo przed nią. Przebijamy się do jeziora na szagę. Po drodze naskakują na nas jakieś wilczury, omijamy zawilczurowany ośrodek wczasowy bokiem i wzdłuż jeziora wbijamy się w bagna. Tu gdzieś powinien być punkt, na ujściu drugiej rzeczki z kolei. Ciężko jednak liczy się kroki, nie widać linii brzegowej, wszystko jest pod wodą, nie widać, gdzie nurt, a gdzie tylko woda stojąca.
Ja chcę się dalej wbijać w bagna, ale Paweł zaleca obejście pierwszej rzeczki od N. Strzał w dziesiątkę! Dogania nas Andrzej, który zamarudził na PK 4, który prawdopodobnie od kierunku nachodzenia okazał się bardzo trudnym punktem, bo „zginął” tam również Jarek Bartczak. Udaje nam się dojść do tej właściwej „naszej” rzeki i poruszamy się nią na S aż do jej ujścia, gdzie ma być punkt. Pawłowi się to nie podoba, bo teren jest bardzo podmokły i nie mamy pewności po której stronie punkt ma stać. Jeśli po drugiej to nie ma sensu iść do ujścia skoro tam są straszne bagna. Ja jednak idę, tym bardziej, że Andrzej mija nas w milczeniu i bez zahamowań pakuje się w wodę po łydki. Mamy szczęście. Punkt jest po naszej stronie, podbijamy go, choć ja okupuję to wywrotką w śnieg, złamaniem kątomierza i zamoczeniem butów. Dalej jest jeszcze lepiej, czyli gorzej. Nie możemy znaleźć mostka przez rzekę, żeby bić do PK 6, idziemy wzdłuż niej, w końcu slzag mnie trafia i pakuję się w wodę i szlam po kolana, przechodzę, już tam jestem. Udało się! Andrzej za mną robi to samo i za chwilę znika nam z widnokręgu, samotnie pędząc dalej. Już go na trasie nie zobaczymy. Prawdopodobnie pobłądził na przelocie do PK 6 lub PK 8. Tymczasem Paweł ściąga buty i skarpetki i przechodzi przez szlamowodę boso. Podziwiam go, że chce mu się dokonywać tak skomplikowanych operacji w taki mróz. Coś szybko zjadam i lecimy dalej. Dopada mnie straszny kryzys psychiczny, ale gadamy z Pawłem, dodajemy sobie otuchy i jakoś udaje się dzięki temu ten kryzys przetrwać. Samemu już bym się chyba poddał. Odnalezienie drogi, która okazuje się odśnieżona i prowadzi nas gładko na PK 6 dodaje mi skrzydeł. Znów pędzimy jak wariaci. PK 6 bijemy bez problemu, dobieg do PK 7 też bez kłopotu. Lecimy po „śladach Gromusia”, nawet nie patrząc na jaki azymut lecą. Mówię do Pawła – nie ma co sprawdzać, on tak wycina azymuty,  żeby co do metra było jak najkrócej.


Proponuję nieco obejść PK 7, aby łatwiej go wymierzyć, bo granice kultur od kierunku nachodzenia wydają mi się słabe. Obejście punktu też daje rezultat nie zadowalający, ostatecznie sprawdzamy znaleziony lampion krzyżowo i już teraz wszystko jest si. Tu niespodzianka – kolejne zadanie – strzelanie z wiatrówki. Strzela Paweł, bo ja mam zeza i na jednym z Wormsaków ani razu nie trafiłem z 20 kroków do wielkiego zgrupowania baloników. Jak twierdziła Beata – jako jedyny zawodnik wówczas dokonałem tego wyczynu, a ja jej wówczas powiedziałem, że o takich rzeczach człowiekowi się nie mówi.
Paweł trafia raz, a jeden ze strzałów pudłuje tylko o centymetr... Jest dobrze, Paweł wprawdzie  mnie przeprasza, że spudłował, ale właściwie to ja go co chwilę powinienem przepraszać za swoje InnOwatorskie pomysły nawigacyjne na tych zawodach, po których trzeba co rusz cerować i łatać.
PK 8 jest podły. Znowu jakaś zabagniona rzeczka. Paweł na mnie burczy, że znowu pakuję nas w bagna. Ale co zrobić, nie chcę zwichrować azymutu z linii lasu, żeby nas nie wywaliło choćby odrobinę na tę rzekę. W ciężkim bagnistym terenie to może zaważyć. PK miał być na moście, ale przecież w rzeczywistości może mostu wcale nie być. Teren jest naprawdę paskudny. Idę wzdłuż rzeki, Paweł bezpiecznie obchodzi bagna łukiem. Ktoś nam tam świeci z prawej. Paweł się pyta, czy tam jest mostek. Dostajemy odpowiedź: „tak, jest tu mostek”. Uffff!! Przechodzimy przez mostek, ale punktu nie ma! Co jest grane? Lekka dezorientacja. Okazuje się, że punkt nie był na samym mostku, lecz nieco obok (Paweł to zauważył na mapie, ja nie zwróciłem uwagi) i w końcu w krytycznym już naprawdę momencie udaje mi się wypatrzyć lampion na paliku. Znowu ulga!
Do PK 9 proponuję zrobić obejście po drogach od NE. Wariant się sprawdza. W pewnym momencie droga na chwilę nam znika na zaśnieżonych polach, ale za chwilę, jak wracamy do lasu, pojawia się. W dodatku udaje nam się czujnie namierzyć z drogi na charakterystyczną górkę tuż przed PK z której bezpośrednio bijemy po grzbiecie na górkę, na której ma być lampion. Tu jednak wpadam w małą pułapkę, bo wichruję azymut. Górka opada bardzo obło, ciężko wyczuć gdzie tak naprawdę jest grań prowadząca na punkt, całe szczęście Paweł zachowuje czujność i nie wpadamy w pułapkę Jokera, budowniczego Samo Zło Pawła Oleckiego. Tu spotykamy Karola wracającego z punktu, który był ukryty w gęstych sosnach. Jest dobrze, myślę sobie, już dogoniliśmy Karola, a to przecież świetny biegacz i nawigator!
PK 10 wydaje mi się diablo trudny. Mnóstwo rozmaitej rzeźby, i nie ma jak się do niej namierzyć. Drogi powymazywane. Proponuję brać punkt od S od skrzyżowania drogi głównej z jakąś taką przecinkodrogą, ale Paweł wpada na lepszy pomysł. Bierzemy punkt od NE po takiej mało uczęszczanej, ale jednak widocznej w lesie, i ledwo na mapie, drodze (ja na mapie wcale jej nie zauważyłem).
Tam to się kompletnie gubię. Droga się kończy, a to co ja na mapie biorę za kontynuację drogi okazuje się... warstwicą. Paweł jakoś to rozpoznaje, czuję się trochę jak dziecko we mgle. Szukam obniżenia terenu, które w rzeczywistości okazuje się być granią. Paweł mówi: No jesteśmy już na tej grani. Pytam się: na jakiej grani, a kiedy będzie ten dołek? Jaki dołek, tu nie ma żadnego dołka. Aha. No więc Paweł prowadzi nas do PK tłumacząc, co i jak i gdzie jest i dlaczego, ale ja i tak węszę w tym wszystkim jakąś vodoo magię. Dopiero na koniec lampka mi się zapala. Aaaaaaa!, to jest ta wystająca z masywu na S góra! A więc PK powinien być na tej góreczce 50 m na północ od niej. No tak, tylko nie ma tu lampionu, Okazuje się, że jest... w połowie przysypany śniegiem, który akurat tak nawiewało, że przykryło lampion. Nikt przed nami go nie podbił! Mamy przewagę nad pociągiem widmo z Czerska!
Jestem przez następne kilka km trochę osowiały, bo zmartwiło mnie to, że tak nie wyczaiłem okolicy PK 10, ale nic, myślę sobie, dalej jeszcze będzie nie raz okazja odnaleźć się w trudnym terenie. Póki co jednak jest jeszcze gorzej bo znowu mylę górę z dołkiem. Grań skręca tu na północ, spójrz na mapę, tłumaczy mi Paweł. Rzeczywiście skręca, przyznaję po bliższych oględzinach. W domu jak na to patrzyłem na spokojnie to znowu dołek zamienił się w górkę, a żadnej grani wcale nie było.
Potem znów mieliśmy przejść przez grzbiet, a okazało się, ze to była dolinka, więc znowu weź tu żyj człowieku.
PK 11 był znów trudny rzeźbowo, tam były kontrowersje. Podobnie jak przy PK 4 kręciłem nosem, bo mi się nie zgadzał namiar do lampionu z najwyższej w okolicy górki, ale z kolei inny lampion, który był blisko, też namiarowo nie pasował. Oba na kroki się zgadzały. Ostatecznie pozostajemy przy pierwotnym wyborze i okazuje się, że dobrze robimy, bo nie mieliśmy tam PSa.
PK 12 i 13 bez historii, „upiorne prześladowcze ślady Gromusia”  prowadzą nas do celu. Mówię do Pawła żartem, że jesteśmy jak wilcza sfora. Spójrz, to ślady Staszka, mówi do mnie Paweł. A te znów Gromusia. Jaja sobie ze mnie robi, mówię sam do siebie.
PK 14 to jakiś koszmar. Dołek koło bagna. Wszystko zachaszczone. Biegniemy drogą, potem bijemy wzdłuż linii energetycznej. Rozpoznaję na mapie podługowaty wąski pas kultury jako wyciety las pod linią (nie była na mapie zaznaczona albo została z niej usunięta) i poprawia mi się humor po tym moim „alternatywnym” czytaniu rzeźby na 10 i 11. Szukamy bagna skąd mamy się namierzać na dołek, ale nie umiem rozpoznać gdzie przebiega jego granica. Szukamy na ślepo, nie podoba mi się to. Chcę uciec stąd i namierząć się na PK od N z drogi, ale Paweł jest zdecydowanie przeciwny. Szukamy dalej i ciągle włazimy do tych samych dołków, w których nic nie ma. Paweł mówi, że bagno najlepiej „przeczytać” od linii energetycznej i gdy dotarło to do mnie, to było to już bez znaczenia, bo Paweł odnajduje punkt! Ufff...
Lecimy do PK 15 naokoło, żeby ominąć jakąś wielce mokrą mokrość czającą się na wprost, ale znów moja wtopa, bo rzeczka na mapie jest dla mnie... drogą. W konsekwencji kolejna szlamista rzeczka zagradza nam przejście i w poszukiwaniu przeprawy niebezpiecznie zbliżamy się do jeziorka i ciągu bagien. Uciec stąd jak najprędzej!, tłucze mi się w głowie. I tu następuje jeden z ciekawszych momentów trasy – przejście na drugą stronę rzeki po pochylonym świerku. Świerk gnie się pod moim ciężarem jak na niego wchodzę, na koniec łapię się gałęzi i spuszczam na rękach na ziemię. Bezpieczny! Paweł przechodzi za mną. PK 15 łapiemy bez kłopotu. W końcu znowu pod nami udeptana rozjeżdżona droga. Lecimy pędem na ognisko i widzimy ich! Biegną z naprzeciwka – ekipa LUKSPOLowców. Prowadzi Radek, a więc  „ślady Gromusia” w tym momencie stają się już bardziej mitem niż faktem i będą chyba tylko wykorzystywane przez potomnych do strasznie niegrzecznych dzieci.
Szybko wyliczamy, że skoro oni nie podbili jeszcze PK 15 to zyskaliśmy nad nimi aż 40 minut przewagi. Jest dobrze!
Docieramy do ogniska, Paweł jeszcze wykonuje zadanie strzelania z łuku. Widzę jak ręka mu drży przy celowaniu, jest już bardzo zmęczony. O sobie wręcz mogę powiedzieć że jestem na skraju wyczerpania. Jestem przy tym strasznie wychłodzony, chce mi się pić i jeść. Na nogawkach butach i skarpetach mam bryły lodu, chyba razem dźwigam tego ze 3 kilo, strasznie to siły odbierało i utrudniało bieg po drodze.
Dwa z trzech strzałów Pawła są celne. Rewelacja! Tylko jeden dodatkowy PK do podbicia.
Na ognisku siedzimy bardzo długo, strasznie mnie trzęsie z zimna i zmęczenia. Z nadzieją w głosie mówię Radkowi, że chyba teraz to już zupełnie oklapli jak zauważyli, że odrobiliśmy do nich tyle czasu i nie będą dalej walczyć. Po co zdrowie tracić. Radek odpowiada coś w stylu, że teraz to już chyba faktycznie pozamiatane. No ale prawda była taka, że LUKSPOL po ognisku dołożył nam nieźle biegowo. Czyli nie ma to jak skuteczna dezinformacja wroga.
Uzupełniam braki płynów na ognisku pijąc 3 kubki herbaty, zjadam 2 kiełbasy, z czego jedna jest prawie całkiem zimna, bo nie mogłem utrzymać kija nad ogniskiem. Jakoś tak mi było gorąco od tego ognia jak siedziałem blisko, a jak z dala trzymałem kij, to mi się ręka męczyła od trzymania.
Nieważne, lecimy dalej! Wcześniej jeszcze ubieram flanelową koszulę, wiedząc, że już mam symptomy wychłodzenia.
Na PK 17 wbijamy bardzo mądrze, okazuje się, że był trudnym punktem, bo znów doganiamy Czersk i teraz mamy nad nimi (licząc stopczas na ognisku) całą godzinę przewagi! Oni tu musieli się trochę pomotać. Siły mi wracają i mogę dużo biegać teraz, aż do PK 19 praktycznie.
PK 19 jest jakiś trudny. Rzeźba jest zdradliwa i bijemy tam pierwszy, dopiero pierwszy!, PS na trasie.
Boimy się o kolejne przejście przez rzekę, nie chcemy znów się topić, ale udaje się nam wyjść z opresji cało – jest most! Przed PK 20 musimy podbić jeden dodatkowy punkt karny, który okazuje się diablo trudny. Płot zagradza nam dojście do jeziora, robimy jakieś obejście, wbijamy się na grań, która ma nas zaprowadzić do punktu, ale ciężko wyczaić w jakim miejscu grani jesteśmy. Jeszcze okazuje się, że ta grań to tak naprawdę szła wyżej niż tam gdzie byliśmy wpierw.
W końcu na intuicję wbijam w choinki i znajduję lampion. Mi to mniej więcej się zgadza, jeszcze taki lampion ukryty w choinkach, pewnie dobry, myślę sobie. Proponuję bić azymut do PK 20, ale teraz Paweł zabiera się za kręcenie nosem. Coś mu się tu z rzeźbą nie zgadza, bo powinno opadać, a jest dalej grzbiet. Ja mówię: ale jednak trochę opada, to się może łapać na jedną warstwicę niżej. Nie, nie, ja myślę, ze wywaliło nas o dobre 150 metrów na N, odpowiada Paweł. Zobacz, jesteśmy na tym grzbiecie, ooooo tutaj. Ja mówię: niemożliwe, bo on jest za daleko od krawędzi skarpy, a zobacz tu skarpa jest zaraz, blisko. To co wracamy się, czy jak? Na co Paweł mówi, że nie ma sensu, bo już i tak będziemy w chudych.
Problem tylko jak się namierzyć do PK 20 skoro nie mamy pewności gdzie jesteśmy? Jakoś się zorientujemy po drodze, okłamuję się w myślach.
No ale orientujemy się... Jakoś... Znajduję dołek po prawej i mówię do Pawła: o, zobacz! To jest koniec języka tej podługowatej niecki, według moich wyliczeń tu zaraz na górce powinien stać punkt! Na co Paweł polemizuje, że dołek ów jest wybitne zamkniety i powinien być na mapę naniesiony punktowo, a na mapie obok PK jest wyraźna depresja w kształcie języka. Ja mówię: ale jednak to podwyższenie tego dołka z tamtej strony może łapać się na jednej warstwicy, tak, że na mapie ten rzeczywisty dołek jest utajoną dolinką. Paweł widzi, że kręcę i nie przestanę, że jestem podjarany jak nastolatka na widok Justina Biebera, nawiązałem kontakt z przedwiecznymi bogami, więc ustępuje, tym bardziej, ze znajdujemy lampion na górce. Paweł jednak chce jeszcze sprawdzić jeden kierunek nachodzenia , żeby się upewnić. Idzie i jak wraca to kręci nosem, że tam mu się wznosi, a nie powinno. Ale koniec końców podbijamy ten punkt, bo nie ma pomysłu jak i skąd go bezkolizyjnie namierzyć. Wycofujemy się z niego do 21 i wtedy się odnajdujemy! Rzeczywiście był tam błąd i teraz teren zgadza się i dla mnie i dla Pawła. Przebitka i dzida na PK 21! Ale nie, tu już dzidy być nie może. Staję, ciężko dyszę, muszę coś zjeść, brakuje mi energii. PK 21 jest niby prosty ale zdradliwy. Paweł znajduje jeden jar przy bagnie, ja drugi. Proponuję wbić ten mój, bo bardziej zgadza się na kroki od początku bagna i tym razem miałem dobrą koncepcję, bo bijemy tu dobry PK.
PK 22 to straszny azymut po wzgórzach i dolinach, jakieś strome podejścia, kolejne przejście przez rzekę i strach czy będzie most (był, i do tego jaki fajny! szczeble poprzeczne co dwa metry i dwie spróchniałe deski wzdłużne), ale samo podbijanie bez historii.
Teraz chcemy podbić ostatni z punktów karnych za pudła w strzelaniu. I tu jest wtopa. Szukamy punktu na zakręcie rzeki, nie znajdujemy go. Pewnie jest po drugiej stronie, mówię.
Na co Paweł mówi, że gdyby był to byśmy go zobaczyli. Ja mówię, że pewnie jest z drugiej strony drzewa, tak, że nie widać, ale Paweł wtedy mówi, że nie jest pewien, czy w ogóle ten punkt dobrze naniósł na mapę i jakieś tam inne hocki-klocki na „nie”. Krótko mówiąc kręci chyba bardziej niż ja przy PK 20, ma ochotę odpuścić ten PK, a ja długo nie mogę się z tym pogodzić. Czersk nas może wyprzedzić! Mogli odrobić do nas straty po ognisku, bo myśmy sporo tam marudzili. Decyduję się na desperacki krok. Chcę przejść rzekę w bród. Wygląda okropnie, ciemna, nie widać dna. Stawiam krok i od razu przy brzegu zapadam się w szlamie po udo. Nie, wystarczy, ze się raz topiłem na harpaganie w Redzikowie, nie będę znów ryzykował. Jeszcze proponuję biec do mostku na północ, który nie jest tak daleko przecież. Paweł niechętnie się zgadza, ale potem przekonuje mnie, że to co brałem za mostek jest... warstwicą. Bingooo! Tu już nie dyskutuję. Bez słowa odwracam się i lecimy do PK 23. Jestem trochę przybity tym BPKiem, jeszcze bardziej zwalniam, mam duże obawy, że zwycięstwo nam się z rąk wymyka. PK 23 to kolejne dysputy filozoficzne na temat tego co jest czym na mapie. Znów biorę rzekę za warstwicę i szukam sam nie wiem czego nie wiadomo gdzie, podczas gdy Paweł stoi przy znalezionym nad rzeką lampionie i apatycznie przygląda się moim dziwnym podrygiwaniom wśród gęstej kosówki. Wbijamy ten jedyny znaleziony lampion. Mamy tu PSa. Punkt był bardziej na W. Ja wiedziony instynktem szukałem go bardziej na.... E.
Dobieg do PK 24 to istna katorga. Jest już jasno. Wpadamy na polu w zaspy po kolana, klnę przy każdym stawianym kroku. Mają być druty, a ich nie ma. Tniemy azymut przez coś gęstego, nagle druty się pojawiają. Idziemy wzdłuż nich. Punkt w samym środku jakiegoś takiego zagęszczenia dziwnych nasypów, jarów, wąwozów (pozostałości po niedokończonej Berlince, zanim wytyczono inny jej kierunek) . Znów dopada mnie tu jakaś wizja z kosmosu, jakieś olśnienie, czy nie wiem co i prowadzę nas jak po sznurku do PSa. Staję przy lampionie, już chcę spisywać ,a Paweł znów marudzi, że coś mu tu nie pasuje. Teraz ja stoję bezradnie przy lampionie, a Paweł miota się od drzewa do drzewa wzdłuż jakiejś tam niby innej skarpy i mamrocze: nie pasuje, nie pasuje. Nie stać mnie na paranoiczne myślenie, tylko na jakieś takie proste, niewyszukane myśli, w przeciwnym razie pomyślałbym sobie, że Paweł naigrywa się ze mnie za to, co wyczyniałem na PK 21 i teraz robi to samo. Zresztą to mogło być też takie przedagonalne mamrotanie, kiedy to człowiek wypowiada różne bezładne słowa, a dusza jest już w innym wymiarze. Po prostu zmęczenie było już tak duże, że to się mogło wtedy dziać. Nic,  trzeba po prostu podbijać i tyle. Myślę tak prostodusznie, żeby mój światopogląd był całkowicie spójny: pewnie zaciął się na tym nie pasuje i nie ma co tego słuchać. Dla mnie wszystko jest idealnie oprócz tego, że na mapie szerokość nasypu ma dobre 40 metrów, a w terenie to wygląda na 10-15. Eeeee, mówię sobie i Pawłowi – mało to się kartografowie mylą. Wbijamy tego PSa w końcu. I tu wychodzi kłamstwo z mojej strony mniej więcej ze środka tej relacji, bo znów spotykamy Andrzeja, który też tu bije PSa, nie ma tu rozterek, jest szczęśliwym, wewnętrznie spójnym człowiekiem, i bez widomych oznak zmęczenia chyżo pomyka do bazy, aby uniknąć tłustych minut.
Ja jęczący, Paweł milczący brniemy przez zaspy na polach, aż dopadamy dobrze przetartej drogi! No, teraz to już na pewno dzida do mety! Biegniemy ile sił w nogach, i w okowach lodu (mam znów kilkukilowe bryły lodu na spodniach i butach, Karol Wroński mówi mi w bazie, że wyglądam jak choinka obwieszona bombkami). 
Na mecie dziękuję Pawłowi Oleckiemu, który budował E, że zapewnił nam tyle atrakcji na trasie i zapadam w stan nirwany. Wszystkie myśli, nawet te najprostsze (zwykle towarzyszące mi skomplikowane paranoje utopiły się dawno, w rejonie PK 5) gdzieś odpływają. To było naprawdę piękne samounicestwienie na trasie! Nawet na harpaganch nie ma takiej autodestrukcji. Ogłaszam światu, ze jest mi teraz tak wszystko cudownie i błogo ganz egal, że po raz pierwszy w życiu nie jestem na świat pogniewany.
Podchodzi Ewelina Domańska i gratuluje nam świetnego występu i mówi, że najprawdopodobniej wygraliśmy, bo wstępnie sprawdziła naszą kartę, a już wszyscy z E zeszli do bazy i mieli gorsze wyniki.
I tak oto wygląda przydługa historia pewnego marszu, zakończonego zwycięstwem po morderczej walce.
Na koniec mogę tylko dodać, że na tej diablo trudnej trasie koalicja Człowieka-Rzeźby i Człowieka-Szlamu okazała się wybuchowa i dała spektakularną eksplozję, bo właśnie ta trasa to była taka mieszanka punktów rzeźbowo-ciekowych. Dużo, dużo błota i dużo, dużo bardzo fajnej  rzeźby. Przeloty też były dużym wyzwaniem. Do tego bajkowa, śnieżna sceneria, cóż chcieć więcej...

5 komentarzy :

  1. Tak, to mnie spotkaliście na tej linie do punktu 3-go. Nie wiem co mnie podkusiło żeby tam wejść. Po dojściu do brzegu nie zastanawiałem się wiele tylko po wojskowemu, rozwiązanie siłowe - fru na linę ;) Szkoda tylko, że nie zauważyłem kajaków... W połowie drogi obiecywałem sobie że wrócę już "na mokro" ale ostatecznie zabrałem się z Pawłem kajakiem :)
    Na trasie pokonał mnie śnieg, zwłaszcza dzięki dodatkowym punktom z zadań.

    Gratuluję zwycięstwa i dzięki za fają relację!

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna relacja :D Fajnie czytało się o miejscach, które znałam z weryfikacji i rozwieszania lampionów w piątek i sobotę. Ten perfidnie ukryty lampion to moja robota :P Chociaż wcale nie zamierzałam go jakoś bardzo ukrywać. Samo wyszło :D
    Gratuluję LOPki. Mało kto znalazł wszystkie PK, beż żadnego PSa. Łatwo było się tam nabrać.
    Na wyspie to także ja miałam powiesić lampion, lecz poddałam się po 1/3 liny, gdy zaczęło mną majtać i chwyciłam się dolnej liny nogami, jak na trzebaku, a później usiadłam na niej i wracałam na siedząco, trzymając się górnej liny, która wyrywała się w górę i wyciągała mi ręce.
    PK5 to moje najnieulubieńsze miejsce z weryfikacji. Ja także zaliczyłam tam glebę, a raczej szlamowate bagno.
    I mogłabym tak jeszcze kilka miejsc omówić, ale pewnie wyszłaby z tego relacja o długości mniej więcej połowy tej, którą Ty wyskrobałeś.
    Dodam tylko, że z niecierpliwością wypatrywałam Waszego powrotu do bazy i ucieszyłam się widząc w jakim stylu pokonaliście trasę Pawła. Wielki szacunek!!!
    Czytając relację upewniłam się, że wygrana była w pełni zasłużona.

    Gratuluję! :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Krzysiu super relacyja i wielkie gratulacje za to historyczne zwycięstwo! Widziałem po tobie przed startem, że coś się święci bo taki jakiś wyluzowany się wydawałeś jak nigdy. I to zwycięstwo kiedyś musiało przyjść!

    Co do relacji to chyba faktycznie jest to najdłuższa w historii tego bloga :) Prawdziwa powieść, w której emocje się rozkręcają do samego końca :)

    Korzystając z blasku w jakim znajduje się teraz CZŁOWIEK SZLAM czyli Krzyś, podlecę do tego światła niczym CZŁOWIEK ĆMA i jak w teleexpresie podsumuje nasz występ.

    Solidny, NA ZERO tak na prawdę, ale głupota nie boli jak widać i straciliśmy głupie 60pkt za opisy no i za zadanka tyle samo. A tak to super wariacje na trasie, szliśmy jak po sznurku i same pozytywy.

    I tutaj łyżka dziegciu w szklance miodu, że tak to ujmę! Bo byliśmy trasą zadaniową rozczarowani na maksa. Spodziewaliśmy się dużo więcej, więcej rozmaitości, bardziej szalonych zadań, bardziej na myślenie, bardziej pomysłowych no nie wiem... albo żeby chociaż były one jakoś powiązane z tematyką tej imprezy. Tutaj było bardzo słabo - wyznaczenie azymutu (no okej spoko zadanie, ale zwykłe takie) i to przeklęte szukanie reperów... Do 7 grudnia nie wiedziałem co to reper. Kilka godzin później przeklinaliśmy to ustrojstwo.

    No ale pozytywnie i ogólnie było fajnie, trochę się wylataliśmy na świeżym powietrzu.

    OdpowiedzUsuń
  4. Tomek, współczuję samotnego marszu. Jak szliśmy z Pawłem, to co rusz mu powtarzałem, że na tak trudnej, katorżniczej trasie samemu bym psychicznie wymiękł gdzieś tak po PK 5. Trasa była w tym roku wyjątkowo ciężka:) Najgorsze, że jak człowiek zmoczył sobie nogi w rzece lub bagnie, to potem bryły lodu się tworzyły na butach i skarpetach i to wszystko okropnie ciążyło i utrudniało poruszanie się... Taki marsz z odważnikami...

    OdpowiedzUsuń
  5. Podobno aby post był przyswajalny dla czytelnika ilość znaków nie powinna być większa niż 5000. Wy ją przekroczyliście tak z 7 razy;)
    chylon

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets