SPÓŹNIONA O LATA ŚWIETLNE RELACJA Z MARATONU SOLIDARNOŚCI
Minęło już 1,5 tygodnia od maratonu „Solidarności”, a ja na
jego temat nie wspomniałem tutaj ani słowa. Czas więc nadrobić zaległości i co
nieco o tym wydarzeniu napisać.
Różne perturbacje i zawieruchy życiowe, jak to kontuzja
kolana po harpaganie, problemy z pracą, a później choroba, spowodowały, że nie
byłem w stanie przygotować się do maratonu należycie. W zeszłym roku, w maju,
Kosa pobiegł w Warszawie 3:22:12 i z myślą o pobiciu tego wyniku
przygotowywałem się pilnie do startu właściwie już od grudnia zeszłego roku.
Oczywiście ważniejszy był dla mnie harpagan i maraton miałem wziąć niejako z
rozpędu, co nie znaczy, że nie był on dla mnie ważny. Był ważny. Był takim jakby
celem numer dwa.
Tak więc przyszły te różne perturbacje, kłopoty z
motywowaniem się do treningów, ból kolana dokuczał, potem jeszcze leki, które
brałem na chorobę i które przyspieszały tętno, w ten sposób zmniejszając moją
wydolność. Słowem na kilka tygodni przed startem za wesołej miny nie miałem. Co
będzie to będzie, myślałem sobie stoicko. Sprawdzian na 10 km 2 tyg. przed
startem nie wypadł zbyt pomyślnie, po pobiegłem o 1:20 min. wolniej niż w
zeszłym roku. Zdenerwowało mnie to, trochę zmniejszyłem dawkę leków i jakoś
serce zwolniło szaleńczy bieg... wydolność wróciła do normy.
To takie moje zdystansowane podejście do zawodów okazało się
korzystne. Spałem przed startem dobrze, byłem wyluzowany, w końcu przed
zawodami zrobiłem porządną, długą rozgrzewkę (zawsze nie starczało mi czasu na
rozciąganie). Przebieżki jeszcze powiększyły
mój optymizm, bo czułem niesamowity luz mięśniowy. To jest to!, myślałem
sobie. W sumie nawet tę rogrzewkę ciut za wcześnie zacząłem, bo na 5 minut
przed startem... nie miałem już co robić. Cała rozgrzewka przeprowadzona, 4
przebieżki po 100 metrów na koniec, to chyba więcej już nie ma sensu? A może
jednak? Może jeszcze ze dwie przebieżki dołożyć? Wtedy patrzę co robią
Kenijczycy. Cóż, jak uczyć się, to od mistrzów. Otóż Kenijczycy stoją na
starcie i nic nie robią. Nie będę więc mądrzejszy od papieża i robię to co oni.
Spokojnie sobie czekam.
Wybija 10:00... no i wyyyystartowaaaaaali! Pooooszliiiii!
Przeciskam się zaraz do przodu, ale ciągle tłukę sobie do głowy: nie-wy-ry-waj!!!
Nieee wyyy-ryyyy-waj! Nie miałem Kosy u boku i bałem się strasznie, że jak
zwykle krew się we mnie zagotuje, pocisnę za mocno, jak ostatnio na harpie, i
potem wszyscy będą mnie, takiego sflaczałego, zarżniętego bubka wyprzedzać.
Pierwszy kilometr w... 4:08. Dziewczyna, z którą biegłem podaje taką
informację. O nie, trzeba się pohamować! To diablo szybko! Słucham co mówią
ludzie, z którymi biegnę dalej, a oni opowiadają, że chcą kręcić czas koło
3:00... No to ja tak spokojnie, byle się nie podpalać. Wyprzedzają mnie ciągle
i tak jest do 5 km. Cały czas mnie wyprzedzali, ale się nie przejmowałem.
Trzymałem swoje tempo. Potem już w zasadzie mało kto mnie wyprzedzał, a i ja
niewiele. Czuję się świetnie, wiem, że mam mocne tempo. Na 10 km planowałem
46:30, a jest.... 44:48!!! Jest rewelacyjnie! Wyrastają mi skrzydła u ramion,
ale nadal schładzam głowę. Spokojnie, spokojnie, mówię sobie. To ja tu jestem
harpaganowcem i muszę to pokazać w drugiej części dystansu, a nie teraz. I
faktycznie, parę osób mnie wyprzedza, ale wytrzymuję to. Nie daję się
sprowokować do przedwczesnego przyspieszania. Tyle razy to robiłem na różnych
zawodach i zawsze wychodziła kaplica. Planuję wrzucić „dwójkę” na połówce, a od
35 km zacząć długi finisz.
To się nie do końca udaje, bo jednak zaczyna mnie niepokoić,
że ciągle mnie tak wyprzedzają (no już cholera na 15 km mieli przestać!) W rzeczywistości to ja więcej wyprzedzałem,
ale jakoś tego nie widziałem. Mimowolnie przyspieszam. Nie może tak być, że oni
coś, a ja nic. To się trochę mści, bo na 22 km zaczyna mnie trochę „stawiać do
pionu”. Czuję, że jestem już usztywniony i nawet lekkie kurcze mnie łapią.
Odzywają się też niestety wszystkie kontuzje mojego życia i ubolewam nad tym,
czemu nie byłem dość mądry, aby z tymi kontuzjami, jakie mi się przytrafiały,
chodzić do lekarza, zamiast czekać aż same się zagoją. Mam teraz za swoje. Nogi
już tak nie niosą jak kiedyś. Ale wytrzymałość zbudowana w zimę jest i to jest
diabelska! Na połówce mam 1:34:48!!! Toż to tempo poniżej 3:10! Wiem, że nie
jestem w stanie tego utrzymać, bo tylko najwięksi zawodowcy potrafią pobiec
drugą część szybciej niż pierwszą (no
chyba, że ktoś pierwszą połówkę leci zupełnie na luzie). Ale czuję się jednak
nadal mocny i przeliczam gorączkowo na jaki czas starczy mi formy. Wychodzi mi,
że na jakieś 3:15... Ano zobaczymy. Dobiegam do 25 km, nadal jest dobrze.
Przede wszystkim jestem zdumiony, że moje tempo wcale nie spada. Cały czas
trzymam czasy na 1 km jakieś 4:30-4:35. A ciągle jest rezerwa. Między 25, a 30
km zaczyna się to, na co czekałem. Doganiam powoli zawodników, którzy za mocno
zaczęli i przesuwam się do przodu. Na 15 km mama krzyknęła mi, że jestem 68. Na
25 km jestem gdzieś 64. Na 33 km na nawrocie w Westerplatte 62. Wtedy wciskam
gaz do dechy! Zaczynam wyprzedzać seriami. Na 35 km robię jedyny poważny błąd
taktyczny. Zjadam batona energetycznego i za mało wody popijam. Strasznie mnie
zaczyna mulić. Biegnę i cierpię i nie wiem co bardziej robię. Te 5 km między 35
a 40 to było jedyne poważniejsze osłabienie tempa biegu. Tą piątkę biegnę po
jakieś 4:40 na km, a i tak wciąż wyprzedzam. Coś popijam, spada deszcz i na
końcu robię jeszcze przedłużony finisz, jak kryzys mija. Ostatni km chyba
poniżej 4:00! Wyprzedzam jeszcze kilka osób, sprintu Usaina Bolta nie daję już
rady zrobić, bo łapie mnie skurcz.
Czas na mecie 3:11:54, a
miejsce 47 w stawce 739 osób! Mój rekord pobity o ponad 10 minut.
Rewelacja. Jestem zadowolony. Na mecie czekam jeszcze na Olę, która porywa się
na szalony debiut w maratonie w wieku 18 lat i dobiega do mety. Ostatecznie
osiąga czas 4:55. Sporo wolniej niż zakładała, ale też wszelkie założenia przed
pierwszym maratonem siłą rzeczy są skazane na omylność. Maraton to maraton. Po
prostu. Strasznie dużo może się na trasie wydarzyć. Na 20 km możesz czuć się
fantastycznie, ale akurat już wiem, że stany euforyczne są takim samym wrogiem
dla maratończyka jak apatia. Po prostu trzeba trzymać constans.
No i właśnie na koniec taka dygresja. Zacytuję słowa
zwycięzcy maratonu Kenijczyka Biwota, który zdołał dogonić na trasie swojego
rodaka Mungutiego, mimo, że ten wyrwał szaleńczo: Nie przejmowałem się tym, że
miałem już takie straty. To jest maraton. Nie można "zrywać" tempa,
tylko trzeba biec cały czas równym krokiem. Inaczej będzie...
"kaput". No i mogę sobie powiedzieć, że taktycznie byłem tak samo
mistrzowski jak zwycięzca. A Munguti może się ode mnie uczyć jak rozgrywać
maratony. Mimo, że pobiegł 50 minut szybciej niż ja. Chyba właśnie z tego się
najbardziej cieszę. Z tej dojrzałości taktycznej na trasie, która zawsze była
moją słabą stroną.
Swoich zdjęć z trasy nie wstawiłem, bo mi się nie podobały.
Ola za to prezentowała się z dużą gracją, ale z kolei znów jej zdjęć nie mogłem
znaleźć. Wstawiłem więc zdjęcia dwóch ciekawych uczestników biegu.
wtorek, 27 sierpnia 2013
Subskrybuj:
Komentarze do posta
(
Atom
)
0 komentarze :
Prześlij komentarz
Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)