środa, 6 lutego 2013

Karkonosze zdobyte cz.2!


Końcówka była mordercza ale na szczęście obyło się bez ofiar śmiertelnych. Zdechł tylko laptok Zidka, ale... on już od samego początku był zdechły. Nad Szrenicą pięknie zachodziło Słoneczko, które wprost majestatycznym wyglądem wynagrodziło nam trudy tej stromej i wyboistej drogi. Byliśmy w domu! Tak jest, to będzie nasz domek przez najbliższe 2 noce! Zachodzące słońce kładło cienie na wielkiej górze, która dała nam w kość, a śnieg lśnił jakby ktoś go cały dzień polerował. Niebo było pomarańczowo-czerwone i choć jego kolor był wybitnie gorący to tutaj u góry było paskudnie zimno, a uczucie to potęgował jeszcze rwący włosy z głowy wiatr. W takich oto okolicznościach dokulaliśmy się do schroniska Szrenica.

Zameldowaliśmy się bez żadnych problemów. Miejscówa była fajna. Może nie miała aż takiego nad wyraz górskiego klimatu tylko taki bardziej tanio-hotelowy ale patrząc na przeróżne noclegi w naszych podróżach to ten tutaj był zgoła królewski. Pokoik mieliśmy bardzo fajny. Jak kto stał, tak wszyscy rzuciliśmy się na swoje łóżka. 

Gośka w kocu przy świetle lampki.
Potem standardowo obczajka miejsca. Jakieś jedzonko. Walka z lapkiem, oczywiście z góry byliśmy tutaj na przegranej pozycji biorąc pod uwagę złośliwość rzeczy martwych i brak pliku bootini w Windowsie. Ale to nic. Na dzisiejszy wieczór niczego więcej prócz spokojnego relaxu nie było nam trzeba. Rozpaliliśmy sobie świeczki w pokoju, puściliśmy muzę z telefonu i tak sobie podziwialiśmy przez chwilę widok zza okna. "Ale widok mamy superowy!" Potem zrobiło się ciemno i trzeba było czekać na ten piękny widok do rana. 

Ten Windows działał
Tylko, że się nie doczekaliśmy tego widoku bo... okno było kompletnie zaśnieżone. Pogoda robiła się bardziej zimowa. Napadało śniegu! Chcieliśmy wstać o porannej porze żeby tego dnia trochę sobie połazić. 

Z tego dnia za wiele jednak nie wyszło. Skrócę go tak migiem. Wstaliśmy później niż planowaliśmy. Zrzuciliśmy to na poczet wczorajszej wyczerpującej wspinaczki. No nic. Dzień jest długi (tzn krótki bo to zima) to i tak sobie nieco pochodzimy. Wieczorem nakresliliśmy sobie taką fajną trasę no i po małym śniadanku w stołówce, ruszyliśmy. Poszliśmy w czterech w stronę czech. Nie poszliśmy w czech bo było nas czterech, przypomnę: Beata, Gosia, Zid bootini oraz Dżeki a więc ja. Rozpoczęło się dla nas białe szaleństwo. Przez noc gdy my spaliśmy jak susły napadało tyle białego puchu że jakby to się działo w depresyjnej Holandii to by tam domów nie było widać. No to ekstra, na to liczyliśmy! Jest śnieg, jest impreza! 

Po drodze zatrzymywaliśmy się co czy minuty. Żeby robić focie i poszaleć na śniegu oczywiście. Kawałek za schroniskiem były takie super skałki no to powłaziliśmy na nie, ale śliskie były te głazy jak kałamarnice. I wszędzie ale to dosłownie wszędzie, na gałęziach, na tych kamlotach i wszędzie indziej był taki zmrożony śnieg. Ale taki ja nie wiem, to się musi jakoś nazywać, takie jakby sople lodowe ale wyglądały one jak białe pióra. Jakby ktoś w nocy oskubał pełno kaczek i poprzylepiał ten pierz do wszystkiego! Kurza melodia, pięknie to wyglądało! Zresztą widać to na fotkach.

HY!
Szogun ciernistych krzewów
Piórka na iglaku. Jest też szyszka.
Niezła z niej szycha.
Potem poprzez śnieżne zaspy przekroczyliśmy (brodząc w śniegu po pas, a Beata tak wpadła że sama by nie wyszła tak ją wessało) granicę polsko-czeską. Tak, tak byliśmy u Pepików. Zaledwie kilka metrów ale jak to cieszy jak się jest na obcej ziemii czy tam obcym śniegu!

Niby Czechy a wiało jak na Uralu. Dobrze, że oni zimą te szlaki znakują takimi tyczkami bo inaczej byśmy nie wiedzieli gdzie iść. Wyglądało tam jak na marsie czy innym Uranie. Prędzej jak na zaśnieżonym Uranie. Wszędzie biało a naokoło wystają rozczochrane na wszystkie strony krzaki ustrojone w białe pióra. Po chwili doszliśmy do czeskiego schroniska. Było tak ośnieżone jakby ktoś je zaczął tynkować na biało. Albo jakby się chciało przed nami zakamuflować. W środku jednak było przytulnie jak w norce krecika, no bo w końcu to czesi byli. Był kaflowy piec, wszystko w drewnie, gdzieś tam wisiało poroże koziorożca, a gdzieś indziej jakieś stare pamiątki po podróżnikach. Było cieplutko i nawet światło z lamp, takie nieco przygaszone, wydawało się ciepłe. Był tylko jeden minus tej naszej wizyty - dziadek barman, podejrzliwie na nas spoglądający. Chcieliśmy się tylko ugrzać ale swoją obecnością wywarł na nas taką presję że kupiliśmy szklanke wody za...5zł. Nic tu po nas. 

Po co chodzić po górach jak można siedzieć w pubie.
Na granicy białego szaleństwa!
Potem chcieliśmy iść dalej w stronę Czech i poszliśmy. Ale po jakimś czasie wróciliśmy bo to jednak nie ta droga była i byśmy nią doszli ho ho ho tak daleko że ho ho ho. To się cofnęliśmy i wtedy zapadła decyzja, że wracamy na Halę Szrenicką bo tu są takie zaspy że nie damy rady. A poza tym tam był chyba internet to Zidek zrobi lapka. Mnie to z lekka wytrąciło z równowagi no ale spoko, jest demokracja. Wróciliśmy się do Hali Szrenickiej.

Patrzcie jaki słodki klimat. Choinka, lampeczki i w ogóle.
Wtedy się generalnie wkurzyłem i nie ma sensu o tym pisać. Bo mnie takie sytuacje wnerwiają i nie potrafię nad tym zapanować, jak coś idzie niezgodnie z planem. Dlatego zero planów:) Tam neta oczywiście też nie było i na tym niemalże skończył się dla nas ten dzień. Wróciliśmy do Szrenicy. Zid i Gośka oglądali film w stołówce (mogliśmy oglądać filmy na ich telewizorze), a Beata widząc moje nerwowości poszła ze mną połazić w śnieżnych zaspach taką fajową ścieżką. Śnieżyca dopiero miała się zacząć! Zrywał się coraz mocniejszy wiatr, taki który targał nami jak marionetkami. A wszędzie w powietrzu wirował śnieg. Oł jeee, to jest zima, to jest klimat!

MARS
Kiedy wróciliśmy pooglądaliśmy sobie film Merida waleczna. Był superancki. Taki wesoły i ładny. Razem z nami oglądało go chyba całe schronisko. Miły klimacik się zrobił naokoło. Na koniec dnia, już tak o 21 gdzieś chyba poszliśmy jeszcze na dwór. Śnieżyca była straszna i przerażająca. Gdy otworzyliśmy drzwi schroniska to myśleliśmy, że nas wessie jakby się otworzyło drzwi na statku kosmicznym w przestrzeni międzygwiezdnej. Do środka naleciało trylion płatków śniegu, a wiatr wypłoszyl chyba wszystkie myszy z piwnicy, a nas niemal wessało na dwór. To było coś dla nas. Całą siłą ciała zamknąłem jakoś drzwi i w tej szatańskiej nawałnicy odnalazłem resztę wormsów, którzy stali zaraz obok mnie. W ten sposób poszliśmy sobie na dwór pokulać się w śniegu. Wrażenia nie zapomniane, satysfakcja gwarantowana albo zwrot pieniędzy! haha!

Spaliśmy jak susły po raz kolejny.

Wiatrzysko nie dawało za wygraną i wydawało nam się że jesteśmy razem z Markiem Kamińskim i Jasiem Melą na biegunie północnym. Ale Marka i Jasia tam nie było. Byliśmy tylko my, ta przerażająca śnieżyca i perspektywa jutrzejszego marszu... w poszukiwaniu nowego noclegu:) 

1 komentarz :

  1. Zajebistą minę ma ktos w okularach :D


    A ten śnieg, to sie musi akos nazywac :P ! Ja sama mam problem z nazwaniem takiego troche innego śniegu, co to sie pojawia w górach i wyglada nei jak pierze, ale jak cieniutkie metalowe blaszki :P I tak śmiesznie dzwoni, jak sie go przesypuje ;P

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets