Zacznę może od tego, że start w tym Harpaganie był moim
największym InOwskim sukcesem, biorąc pod uwagę rangę i popularność imprezy…
albo może nie, zacznę od tego jak się w ogóle ten sukces urodził, a jego geneza
była długa i właściwie szczególny nacisk chciałbym położyć na przygotowania, bo
to one, wytrwałość w dążeniu do celu głównie przyczyniły się do niego, a nie
już to, co się działo na samych zawodach, gdzie po prostu myślałem i działałem
automatycznie.
A więc zaczęło się właściwie od… świetnego startu we
wiosennym Harpaganie, gdzie z liczną LUKSPOLowo-Robaczą grupą zanotowaliśmy
bardzo dobry występ, perfekcyjnie nawigowaliśmy i gdzie ustanowiłem swój nowy
rekord życiowy 21 godzin 27 minut na 100 km trasy pieszej. Wielu wodzów
wygrywając wielkie bitwy, w których byli skazywani na porażkę, spoczywało później
na laurach. Zamiast gonić i dobić pokaleczonego wroga, świętowało sukces, a wróg
wylizał się z ran i w następnej bitwie zadawał im klęskę… Ja pomyślałem, że nie
chcę być takim wodzem, co za długo świętuje sukces i żyje dobrymi
wspomnieniami. Jak się dopadło strasznego zwierza Harpagana i on charczy,
brocząc obficie krwią, to trzeba mu zadać cios ostateczny. Wtedy już nie
wstanie i nie będzie straszył : ) I dlatego już w czerwcu zainicjowałem na
stronie PBT akcję „Redzikowo 2012” – wspólnych marszy przygotowawczych do
jesiennego, broczącego krwią zwierza, Harpagana.
Z Filipem i Szogunem odbyliśmy kilka forsownych marszy z
niemałymi przygodami (szczególnie nocna przeprawa z Filipem z Czarnej Wody do
Kościerzyny w piekielnej burzy), będących namiastką tego, co się miało dziać w
Redzikowie. Chrzest dla psychiki i ciała.
Pierwotny plan był taki, żeby startować znowu drużynowo i
głównie jednak precyzyjnie maszerować, ale po drodze wyskoczył maraton
„Solidarności”, gdzie razem z Kosą odnieśliśmy duży sukces i plany uległy
zmianie.
Na Harpaganie biegamy! Albo wszystko albo nic. Ryzyk-fizyk,
albo nasze gwiazdy zalśnią jasno na InOwski nieboskłonie, albo nas wszyscy
wyśmieją, że biegali bez głowy, pogubili się w lesie i nie ukończyli pierwszej
pętli. W ten sposób powstał duet biegaczy Krzysiek-Kosa, no i już do
października szlifowaliśmy formę, każdy według własnej recepty, ja głównie
zarzynałem nogi i serce na moich górkach pod Trójmiastem, a Kosa męczył
wielokrotności swojej słynnej 12-klometrowej pętli w Bytonii. Niepokój startowy
udzielił się też Szogunowi, którzy nagle po długiej przerwie… zaczął biegać
dzień w dzień! I to po 10 km! Byłem w szoku. Kolejny nocny test marszowy odbyliśmy
razem z Szogunem i Kosą na szlaku Chojnice – Karsin (pod koniec września). Ostatecznie
przekonał mnie on, że przygotowania Szoguna to sprawa całkiem serio. Ledwo tam
momentami nadążałem. Później był rajd z Kompasem znowu w tym samym składzie.
Bardzo optymistycznie, bo świetnie razem współpracowaliśmy i nawet całość
wytrzymaliśmy biegiem! Chłopaki mi zaimponowali wtedy, bo łapałem zadyszki, a
oni mi cały czas mówili, że czują się świetnie. Oczekiwałem, że będą wtedy ze
mną solidarni i też będą stękać, a oni ani, ani.
Jedyne co mnie wówczas martwiło to błędy nawigacyjne jakie
robiliśmy biegając. 20 km zrobiliśmy tam w 5 godzin, podczas gdy Radek inną trasę
o długości 63 km pokonał w… 7 godzin. A chcieliśmy z Kosą pogonić Radka na
Harpaganie i po rajdzie z Kompasem słabo było to widać. Pozytyw był jednak
taki, że wiedzieliśmy przynajmniej na co uważać. Biegać – tak – ale z głową!, tuż
przez punktami zwalniać tempo i być bardzo, bardzo uważnym, zwracać uwagę na
każdy detal terenu. A gdzie teren jest wątpliwy, wzmagać czujność, co chwilę zerkać
na mapę.
Po rajdzie z Kompasem wypadło kolejne zmartwienie, bo Kosa
się rozchorował (ja też, ale ja wyzdrowiałem) i jako priorytet ustawił sobie
maraton w Poznaniu. Tam wypadł dobrze, ale jednak mimo wszystko o 15 minut
słabiej niż w Gdańsku, no i później wyszedł ten jego nieszczęśliwy powrót na
stopa, który trwał 24 godziny… Efekt, prawie 2 tygodnie przerwy w bieganiu,
kaszel jak u gruźlika, wycieńczenie organizmu i to niepokoiło.
No ale przyszedł nareszcie długo oczekiwany dzień i wszelkie
dywagacje trzeba było odłożyć na bok. Co miało zostać zrobione, zostało
zrobione, co zostało zaniedbane, tego nie dało się już nadrobić. Żałowałem, że
z Kosą nie zrobiliśmy żadnego nocnego treningu nawigacyjnego, bo wtedy
wiedzielibyśmy jak tempo na zawodach wyregulować. No ale nie cały plan zawsze
udaje się zrealizować w 100%. Może kiedyś, jak jeszcze z Kosą porwiemy się na
bieganie w InO, bezwzględnie musi to być poprzedzone kilkoma treningami
biegowymi połączonymi z nawigowaniem w terenie. Przełaje to nie biegi uliczne.
Tuż przed startem nakręcaliśmy się z Kosą, ustaliliśmy
taktykę, jak odległości wymierzać, jak uważać, żeby nie przeoczyć skrętów,
punktów charakterystycznych, jak się odżywiać na trasie, itd. Nawet zrobiliśmy
mały rekonesans pół godziny przed startem żeby wyczaić wybiegi we wszystkich
kierunkach z bazy : )
Dostałem numerek 100, Kosa 90, a że mapy wydawali w
kolejności 51-100, więc wiedziałem, że mapę dostanę ostatni i już na starcie
będziemy mieli straty.
Co tam jednak jakieś 2 minuty poślizgu, gdy trasa jest
przewidziana na naście godzin… Ruszyliśmy ostro, ale bardzo czujnie. Skupienie
było maksymalne. Początek trasy łatwiutki, po szosach, ale wiem z praktyki, że
biegając można przeoczyć nawet skrzyżowanie ulic… Tempo było wyregulowane na
5:30 min. na kilometr, Kosa od początku zdradzał oznaki zamulenia, co mnie
niepokoiło. Jednak odganiałem niepokój pocieszaniem się, że Kosa i tak zawsze
przeżywa milion kryzysów na trasie, więc to po prostu dopiero ten pierwszy.
Wszystkich wyprzedzaliśmy i na samym dobiegu do punktu, gdzie zgodnie z
założeniami przeszliśmy do marszu, byliśmy, jak przypuszczam, w pierwszej
dziesiątce.
Udało się fajnie wyczaić dróżki, których inni nie zauważyli
i w euforii, że możemy nawet prowadzić atakujemy wzniesienie, na którym powinien
być punkt i… nic, żadnych światełek, a przecież na 1 PK jest zawsze multum
sędziów i łuna powinna aż stamtąd bić! Z nami jest jakichś dwóch wyczynowców,
którzy namierzali się z innej strony i też wychodzi im, że punkt powinien być
właśnie tu. No ale nic tu nie ma! Załamka, oni czeszą teren dalej, my się
wracamy i chcemy namierzać jeszcze raz z ostatniego pewnego miejsca. W
międzyczasie widzimy, że na wzniesienie idzie grupa 20 osób, czyżby wszyscy tak
się pogubili? Niech se idą, my z Kosą gubimy się zupełne, nie możemy nawet
odnaleźć drogi, z której przyszliśmy, tak ich tu pełno i się plączą, błądzimy.
W czarnych myślach słyszę już drwiące uwagi Szoguna i Zidka jak zobaczą, że na
jedynce są przed nami, którzy tak wysoko sobie poprzeczkę ustawili, a nawigują
jak ostatnie niezdary. Nadmuchany balonik pękł, he, he, he!... Dołączamy do
jakichś ludzi, idziemy za nimi i trafiamy na punkt. Straciliśmy tam 20 minut…
dramat, ale okazuje się, że nadal jest to 50 miejsce w 300-osobowej stawce, a
więc w sumie szeroka czołówka. Podgonimy na następnych punktach, tylko tym
razem czujniej na dojściach – dodajemy sobie otuchy.
Lecimy więc dalej, tym razem łatwiutko bo ścieżka idzie
przez 2 km cały czas na południe, coś tam się po drodze nam nie zgadza, ale
kierunek trzymamy i pomyłka szybko zostaje skorygowana. Wariant wybieramy
niefortunny, przez pola, gdzie ścieżka okazuje się zaorana, tam tracimy,
azymutujemy, ale bez ryzyka zawędrowania na manowce. Dochodzimy do drogi, nią
do szosy, stamtąd ścinamy ścieżką do innej szosy i niestety tu już Kosa
wykazuje wyraźne oznaki zmęczenia, coraz częściej musimy przechodzić do marszu,
kryzys nie wygląda dobrze. Kosa dużo pije.
2 PK jest banalny, na wielkiej górze, która nie da się
ominąć. Włazimy na nią. Przeliczyłem później, że na dojściu z 1 PK do 2 PK
notujemy 11 czas w całej stawce, a więc bardzo dobrze tym razem. Trójka jest
prosta, ale znów na samym dojściu do niej robię błąd, wchodzimy w złą ścieżkę i
musimy korygować idąc po niewygodnej skarpie nad rzeką wśród chojniaków.
Dochodzimy do 3 PK, jesteśmy na 23 miejscu, jest spory awans, ale wciąż nie
mogę się pogodzić z tym błądzeniem na 1 PK, które tak podcięło nam skrzydła.
Niestety, Kosa jest ugotowany. Uzgadniamy, że zostaje i czeka na Szoguna, Kosa
zupełnie przybity, całą swoją postawą przeprasza za to, że żyje. No cóż,
niestety w życiu już tak jest – raz cię fala niesie, innym razem zagarnia pod
siebie.
Lecę dalej na południe do mostu, tu trzeba zrobić obejście,
bo przede mną szeroka rzeka, nijak nie da się przejść… ale… zaraz, zaraz, parę
osób pakuje się przez wodę, dziewczyny na punkcie mówią, że tam płytko i inni
już przechodzili. No to dawaj! Ściągam buty, rzeka wygląda nieprzyjaźnie, ale
ktoś na moich oczach przelazł, woda sięgała mu ledwie kolan! Robię tak samo i
zaraz zadowolony jestem na drugim brzegu. Idę dalej pilnując kierunku
zachodniego, a tu… co znowu, kompas mi zwariował?! Ponownie jestem nad rzeką,
przecież już przez nią przelazłem, po co ona do mnie wraca? Tak mnie lubi? Ja
cię rzeko nie lubię, odczep się ode mnie! Próbuję obchodzić tę wodę, myślę, że
tym razem może to nie rzeka lecz jakiś stawek, niestety, to po prostu inna
odnoga tej samej rzeki, tyle, że tym razem jest szersza i groźniejsza. Jestem
na jakiejś cholernej wyspie! Nikt nie próbuje przełazić, wszyscy idą dalej,
szukając brodu, ja biorę wielki kij i próbuję włazić, ściągając wpierw spodnie.
Macam grunt, dochodzę do połowy strumienia, mam wodę po piersi… niebezpiecznie,
ale już przecież zaraz drugi brzeg, jeszcze tylko 15 metrów… woda sięga szyi,
no ale już jestem w 2/3! Tu się musi grunt podnosić, inaczej być nie może… ale
trudno, nie chcę żeby mnie zakryło zaczynam płynąć, odrzucam kija pomocnika i
płynę jedną ręką, w drugiej trzymając buty, z których wypada jedna skarpetka.
Wolno mi to idzie, marznę jak diabli, temperatura powietrza około 5 stopni.
Wychodzę na ląd cały się trzęsąc. Plecak do szczętu
przemoczony, całe szczęście, że mapa, którą trzymałem w zębach nie wpadła do
wody. Wciągam na siebie bluzę, wylewam wodę z plecaka, komórkę znów szlag
trafi, niech to szlag! Ale udało się, zbieram się do kupy i pędzę na zachód…
Niestety! Klasyczny horror! To nie koniec przeprawy, kolejna odnoga rzeki, tak
samo szeroka jak druga! Cały czas włażę na jakieś wyspy. W pierwszym odruchu chcę
wołać pomocy, mam tego dosyć, ale jeszcze próbuję obejścia, tym razem udaje
się! Przecinam trzeci strumień, tym razem mam wody tylko do pasa, jestem na
małej wysepce i z niej przecinam ostatni czwarty strumień znów szeroki gdzieś
na 15 metrów, z wodą po piersi. Stamtąd już lecę po suchym, normalnym lądzie!
Boże, sypnąłeś szuflę piachu pod stopy, dzięki Ci!
Jest mi zimno, ale ocalałem, szybko orientuję się gdzie
jestem i kontroluję mijane ścieżynki. Wkrótce jednak strasznie się one plączą,
są niewyraźne i gubię drogę, nie na tyle jednak, żeby zupełnie się zakręcić. Dochodzę
do głównej drogi, znów orientuję się gdzie jestem i uderzam na 4 PK na
szczycie, tam się nieco plączę bo drogę zagradza mi płot na leśnej uprawie i
myląca jest też dróżka której na mapie nie ma, ale jakoś dochodzę i jestem, o
dziwo, na 13 miejscu! Mimo takich przebojów wodnych! Do piątki uważam jeszcze
bardziej, pomny błądzenia we wstępnej fazie rajdu. Tym razem idealnie! Awans na
7 miejsce! Z punktu 5 do 6 najszybciej dojść przeprawiając się przez rzekę… O
nie, nie, nie!!! Nie ze mną takie numery Bruner, wolę bezpiecznie azymutem na
zachód po krawędzi lasu aż do ulicy, a stamtąd na skos lasem i polami do 6.
Azymutuję bardzo poprawnie po drodze odhaczając kolejne
punkty charakterystyczne, które upewniają mnie, że idę właściwie. Mijam tam
Jarka Bartczaka, mówiąc mu, że chyba nikt tym razem nie próbował wodnej
przeprawy. Do szóstki zrobiłem mega skrót, bo jak zwykle wszystkie ścieżki
polne okazały się zaorane i trzeba było ciąć precyzyjny azymut. Nawigowałem na
skraj lasu, tam gdzieś powinien być punkt. Jak się tam znalazłem ciężko go było
wyhaczyć, bo linia lasu nie do końca z mapą się zgadzała. Decyduję się nie iść
na ślepo w las, skoro nie mam pewności z jakiego miejsca startuję. Idę więc po
krawędzi lasu w kierunku pn.-wsch. Początkowo nie zgadza mi się tutaj co nieco,
ale wkrótce widzę, że jest okej! Linia lasu jest na kierunku zgodnym z mapą, tu
zaraz las powinien się załamywać na wschód i stamtąd 150 metrów do następnego
załomu na północ i tam gdzieś jest punkt! Tak, to to miejsce. Ostatecznie
upewniam się, że dobrze kombinuję, widząc na pn-zach. majaczące kontury małego
lasku, który zaznaczono mapie!
Dochodzę do 6 PK nadal na siódmym miejscu. Do siódemki znów idę po krawędzi lasu, wybierając chyba niezbyt fortunny wariant. Był on dłuższy od wariantu alternatywnego, liczyłem jednak, że tam będę miał drogi przynajmniej, a było jak zwykle zaorane pole. Nie było jednak krańcowo źle, bo wyszedłem na bardzo charakterystyczne skrzyżowanie i z niego najście na 7 było banałem. Jestem tam na 5 miejscu! Teraz na przełaj do półmetka. Tu już nawet nie trzeba patrzeć na mapę. Doganiam trzy osoby, okazuje się, że dwie z nich to… Radek i Gromuś! Tutaj w końcu uwierzyłem, że idzie mi świetnie, że mimo, iż czasu nie mam rewelacyjnego, to trudność trasy usprawiedliwia opóźnienie. Trochę biegniemy razem, gadamy, potem już lecę sam, bo Radek z Gromusiem nie muszą się tak forsować, i tak, i tak na trasie mieszanej o powodzeniu całości decyduje rower.
Dochodzę do 6 PK nadal na siódmym miejscu. Do siódemki znów idę po krawędzi lasu, wybierając chyba niezbyt fortunny wariant. Był on dłuższy od wariantu alternatywnego, liczyłem jednak, że tam będę miał drogi przynajmniej, a było jak zwykle zaorane pole. Nie było jednak krańcowo źle, bo wyszedłem na bardzo charakterystyczne skrzyżowanie i z niego najście na 7 było banałem. Jestem tam na 5 miejscu! Teraz na przełaj do półmetka. Tu już nawet nie trzeba patrzeć na mapę. Doganiam trzy osoby, okazuje się, że dwie z nich to… Radek i Gromuś! Tutaj w końcu uwierzyłem, że idzie mi świetnie, że mimo, iż czasu nie mam rewelacyjnego, to trudność trasy usprawiedliwia opóźnienie. Trochę biegniemy razem, gadamy, potem już lecę sam, bo Radek z Gromusiem nie muszą się tak forsować, i tak, i tak na trasie mieszanej o powodzeniu całości decyduje rower.
Na półmetku robię szybki przepak, Radek pogania mnie, ze się
guzdram, no ale niestety nie mam wyjścia. Jestem do szczętu przemoczony, poza
tym oddałem Kosie część picia i muszę na nowo rozrobić sobie isostar. Żuję
bułkę, zastanawiając się gdzie się podziała moja ślina. Bułka w ustach w ogóle
się nie zmniejsza. Płatki lepiej wchodzą. Nie jem wiele, przyjąłem założenie
jadać częściej i mało, żeby nie było kłopotów trawiennych. Ten system doskonale
się sprawdził, tak jak system jedzenia batonów energetycznych – mało ważą, dają
wiele energii, bardzo szybko przyswajalnej. No i co ważne – plecak jest lekki. Przepak
trwa, mimo pozorów guzdrania, tylko 16 minut i zaraz lecę do 9 PK. Robię
idiotyczny błąd, który kosztuje mnie jakieś 5 minut. To był błąd wręcz
przedszkolny, nawet nie chcę się przyznawać, co zmajstrowałem.
Przebijam się przez chojniak, do rzeczki, wzdłuż niej do
punktu. Nadal jestem drugi, tak jak na półmetku!! Jest świetnie, próbuję się
motywować, choć tak bardzo, bardzo jestem rozleniwiony. Pojawiają się myśli – i
tak już odniosłem sukces, po co się dalej męczyć. Ale nie, jak się powiedziało
A, trzeba powiedzieć B. Więc śmigam dalej, tym bardziej, że dobieg do 10 jest
banalny, sprzyja biegaczom. Napieram bez ustanku. Bardzo się pilnuję i na
bezpośrednim dojściu nie robię błędu. Tym bardziej, że robi się widno i
obczajam dyskretną ścieżynkę prowadzącą do punktu. Sędzia mówi, że tracę do
lidera raptem 10-15 minut! Okazuje się, że nie było to prawdą, bo to było 40
minut, ale i tak bardzo mało. Nadal jestem drugi.
Do 11 PK decyduję się nieco nadłożyć drogi, i była to
świetna decyzja. Wariant wybrałem idealny, poszedłem 8 km korzystając chyba
tylko z 3 dróg. Polami, idąc na wprost, nie byłbym w stanie biec i więcej bym
stracił. Drogami tymczasem śmigałem ekspresowo (ekspresowo po 70 km marszu to
jest 6:45 na kilometr:) Na końcu był jakiś podstęp na mapie, ale się połapałem.
Dochodzę na mostek przy zbiorniku wodnym nadal za drugim miejscu… ale Andrzej
Buchajewicz, zwycięzca harpa z Czarnej Wody ma do mnie już tylko minutę straty!
Mobilizuję się, tym razem podejmuję ryzyko, tnę na wprost do dwunastki, bez
obejść wygodnymi drogami, bo tam nadłożyłbym zbyt wiele. Decyzja okazuje się
świetna, pilnuję linii energetycznej, która naprowadza mnie niemal do punktu,
na skraj lasu, z którego wyczajam dojście na strumyczek i jeziorko. Jestem na
punkcie, ale Buchajewicz podbija go pół minuty przede mną! Wiem, że on świetnie
biega i praktycznie nie mam szans na pokonanie go! Teraz pozostaje rozpaczliwa obrona
trzeciego miejsca. Ja już prawie nie mam sił i zielonego pojęcia jaką mam
przewagę nad resztą stawki. Przypuszczam, że niewielką i dlatego spinam się jak
mogę. Ale cały czas mam wrażenie, że ta moja obrona trzeciego miejsca to będzie
jak obrona Wizny lub Westerplatte.
Uważnie patrzę na dojście do 13 i widzę, że idąc na wprost
wpakuję się na bagna. O, nie! Dość wilgoci jak na ten jeden raz. Obchodzę
bezpiecznie od południa, ale chyba jednak kunktatorstwo tu się nie opłaciło.
Dodałem tam sobie aż 2 km! I na tym dojściu straciłem do lidera Roberta
Kędziory oraz do Andrzeja Buchajewicza aż 20 minut. Oni pewnie poszli przez
bagna. Do 14 idę idealnie i niemal bez nadrabiania odległości, ale przed samym
punktem gubię się. Dopada mnie ogromna frustracja, nie mogę wyczaić warstwic,
wpadam w bezradność, wracam się i nachodzę na punkt z innej strony, nadkładając
kolejny kilometr.
Znów 20 minut w plecy, ale teraz już powinno być łatwo! Do
15 idę maksymalnie skoncentrowany, słońce przypieka, ale wiem że zaraz będę w
bazie i sobie odpocznę. Jeszcze tylko trochę cierpienia panie Krzysztofie!
Dojście do 15 idealne, nie wiem czy nie notuję tam najlepszego czasu w stawce.
Wzdłuż krawędzi lasu do obniżenia, po skarpie w dół do oczka wodnego i stamtąd
widzę namiot sędziowski. Podbijam kartę i cieszę się, że dalsza droga nie
wypadnie mi po chaszczach, czego się bałem patrząc na mapę. Jest wygodna droga,
którą wydostaję się z lasu na pole i stamtąd na szago do znajomej kapuścianej
ścieżki, którą śmigaliśmy razem z Kosą na pierwszej pętli.
Wreszcie meta! Był plan pokonać harpa w 16 godzin, z Kosą
snuliśmy marzenia, że da się powalczyć o podium. Jest czas 16:08. I jest
trzecie miejsce! Okazuje się, że nie musiałem tak śmigać na granicy swoich
możliwości, bo miałem przewagę nad następnym zawodnikiem aż 56 minut, a nad
piątym… dwie i pół godziny! Taki to był ciężki harp, jak to zwykle harpy
jesienne! Tak posiekało stawkę!
Na mecie bardzo zadowolony, czekam na przyjście
Wormsowo-LUKSPOLowej paczki. Kosa mówi, że doszedł do półmetka, co i tak uważam
za sukces biorąc pod uwagę, że szedł od 4 PK sam nie mając kompasu: ) Zidek
świetnie, bo osiągnął 9 PK, a pętlę zamknął w imponującym czasie 10:40! Idziemy
z Kosą do biedronki, wcinamy lody i żłopiemy zimne picie, w drodze powrotnej
spotykamy Gromusia, który informuje nas o zwycięstwie Radka. To już drugie z
rzędu na trasie mieszanej, znowu epicka walka z Jarkiem Bartczakiem, po raz
kolejny zakończona zwycięstwem. Gromuś tuż za nimi, na trzeci miejscu, reszta
daleko daleko w tyle.
Pojawia się też Filip, lekko niepocieszony. Pogubił się na
TR 100, ale trasa była wyjątkowa paskudna, o czym świadczy, że nikt nie
zaliczył całości.
Teraz wszyscy czekamy na Szoguna, licytując się jaki wynik
zrobi na drugiej pętli. Ja stawiam na czas w graniach 23 godzin, a tutaj…
zaskoczenie! 21:45 i 20 miejsce!!! Czyli druga pętla wypadła niemal tak samo
szybko jak pierwsza. Szogun przygotował super formę i to świetnie wróży Wormsom
jako całości na przyszłych edycjach. Jakby tak wszyscy dalej trenowali to może
kiedyś w większym gronie staniemy na podium! Radość ze wspólnych sukcesów
zawsze smakuje lepiej.
Jeszcze na koniec chciałbym powiedzieć coś o tym jak się
fajnie wszyscy nakręcaliśmy, jak jeden drugiego dopingował do lepszych
przygotowań. Nawet Zidek się włączył w to szaleństwo i zrobił treningową pętlę
w Bytonii na dwa tygodnie przed harpem. Zaczęło się wszystko w Czarnej Wodzie i
trwa dalej i oby się nie skończyło. Kurs jest dobry, oby z niego nie zbaczać:)
Kosa tym razem zaliczył słabszy występ, ale myślę, że dałoby
się tego uniknąć, gdybyśmy razem z Kosą zrobili chociaż ze dwa wspólne nocne
treningi połączone z nawigacją. Po prostu forma Kosy była zagadką, a ja cały
czas bazowałem na tym jego świetnym biegu maratońskim w czasie 3:32 i na
pierwszym przelocie narzuciłem zawrotne tempo. Okazuje się, że bieganie
maratonu a bieganie przełajowe, gdzie co chwilę trzeba stawać i przeprawiać się
przez krzaki i bagienne zapory to nieco inna specyfika.
Tytuł, jak wybrałem dla posta, może dziwić, ale po prostu najsilniej zapadła mi w pamięć ta przeprawa przez rzekę. Nazwałbym ją aktem rozpaczy po błędzie na 1 PK, próba nadrobienia poniesionych strat. Chyba jednak nie będę więcej takich akcji uskuteczniał, a na pewno nie w samotności!
Krzysiek ogromny szacun dla ciebie za ten start w H44! Taki wynik należał się tobie jak nikomu innemu! Wszyscy wiedzieliśmy, że jesteś diablo mocny niczym człowiek ze stali, że w przygotowania włożyłeś tytaniczną prace i że na pewno pociśniesz ostro na harpaganie! Ale że pociśniesz aż tak to tego się nie spodziewaliśmy!
OdpowiedzUsuńWszyscy cieszą się z tego sukcesu a jest on na prawdę wielki! To jest największy sportowy sukces w historii star worms!!!
Przygoda z rzeczką ekstra, o to właśnie chodzi w rajdach:) ilustracja jak zwykle mistrzowska.
Dobra to teraz się biorę za relację drugiej części wormsowej ekipy!
Krzysiek! Ogromny szacun za start, ogromny szacun za relację. Do tej pory nie wierzyłem, że można być aż tak zmotywowanym do osiągnięcia sukcesu, a jednak :)
OdpowiedzUsuńTwoje starania i treningi pokazały, że jesteś (jak to powiedział Dżeki) "diablo mocny niczym człowiek ze stali".
No i brawo za przejście przez rzeczkę (4 rzeczki? :P), lubię to!
To chyba nawet taki nurek-bagiennik jak ty Zidek, przez cztery rzeczki nie przechodziłeś :)
OdpowiedzUsuńSłuszna uwaga, ale to tylko kwestia czasu :D
OdpowiedzUsuńZresztą... rzeczki są nudne. Tylko bagienka mają ten swój niepowtarzalny urok.
Nie no Krzysiek na prawdę wierzyłem, że będziesz bardzo dobry na tym Harpie. Po cichu liczyłem na podium twoje. I proszę jest! Na prawdę nawet zakładaliśmy, że chcemy zająć 3 miejsce chociaż. Okazało się, że tobie to się udało. Bravo Krzysiek - jesteś prawdziwym Harpaganem. Mówię sobie, ale to bo byłem załamany, że nie startuję na Harpaganie. Jednak chyba zmienię zdanie, bo tym razem chcę sam spróbować swoich sił i zobaczyć, czy się nadaję na to. Chcę po prostu spróbować sam, czy swoim tempem dam radę harpagan zrobić. Są dwa zakończenia - albo uda się, albo nie. Jak piszesz, że przez 4 rzeczki przchodziłeś, to powiem, że chyba będę bardziej odważny na przechodzenia przez bagna. Krzysiek? A co byś powiedział na to, żebyśmy sobie zrobili jakieś treningi na Harpagan w terenie, gdzie trzeba przez rzeczkę przejść i takiego typu jak chociażby Wda, albo Brda?
OdpowiedzUsuńNil
OdpowiedzUsuńbravo dla wszystkich Wormsów!!!
OdpowiedzUsuńwielki szacunek dla Ciebie Krzysiek:)
Twoja postawa pokazuje jak faktycznie można uparcie dążyć do celu
relacja niczym powieść przygodowa- wciągająca:)
jak podglądałem wyniki na żywo aż oniemiałem z wrażenia jak ujrzałem Twój nr na podium!!!
pokazałeś klasę- tak jak Dżeki, Zidek i Kosa
już pisałem do Szoguna że została odkryta chyba nowa gwiazda tego sportu
życzę powodzenia w dalszych treningach i występach
z wielkim żalem i niedosytem rezygnacji w tej ciekawej jak piszesz imprezy pozdrawiam
marian
Wielkie dzięki chłopaki za miłe słowa:) Jestem wzruszony do pięt, ale na pewno sukcesu by nie było gdybyśmy się nawzajem nie motywowali i gdyby jeden drugiego nie straszył swoją formą i pilnymi przygotowaniami. Marian, jeszcze na pewno porywalizujemy na długich marszach, bo wiem, że jesteś na nich diablo mocny i masz tam większe doświadczenie, a formę odzyskasz. Też dziękuję Tobie za gratulacje, jak się trenuje to jest się samemu i to czasem jest ciężkie, ale potem się nie żałuje wysiłku włożonego jak to się spotyka z tak fajnym odbiorem i nakręca innych.
OdpowiedzUsuńCo do bagienek Zidek, masz to jak w bagnie... yyy, jak w banku, że na Darżlubie specjalnie dla Ciebie przygotuję kilka fajnych bagiennych punktów, będą na mapie oznaczone symbolem 1Z, 5 Z, 10Z, itd. co będzie oznaczać, że są to punkty tylko dla Zidka i one będą na samym środku moczarów.
Te rzeczki na harpie nie dały mi takiej frajdy jak bagienka na rajdzie z kompasem. Tu był tylko strach i zero przyjemności, tam się wszyscy z tych moczarów śmialiśmy i wolę jednak takie wspólne przygody bagienno-rzeczne niż samotne tango z tymi diabłami.
Dzięki!!! Może ktoś w końcu zacznie umieszczać podwodne punkty, których tak wyczekuję :)
OdpowiedzUsuńgrafika przypomina mi R2D2 na Dagobah
OdpowiedzUsuńPrzyjemnie obserwowało się całe przygotowania do Harpa i przyjemnie czyta się o zebranych plonach.
Powtórzę jeszcze raz stary komunistyczny cytat który w takich wypadkach używam jako dokładnie wpasowany:
"Tak hartowała się stal."
Widziałem to już wcześniej, jest to teraz wyraźne, a ja jeszcze podkreślę:
Na K. Nowaku możecie uczyć się motywacji.
K. Nowak nie może już ględzić co to on ciągle nie potrafi, co to nie napsuje, ile jeszcze mu brakuje :) - teraz wie że umie i daje radę :)
RL
Radek to wszystko prawda co mówisz, ale... jednak za to co żeśmy z Kosą wyczyniali na bezpośrednim dojściu do PK 1 powinni nas zakuć w dyby na tydzień. Błądziliśmy jak dzieci we mgle (tym razem mgły na harpie wyjątkowo nie było, dopiero nad samiutkim ranem). A tak poza tym Radek, to dzięki za motywowanie mnie na końcówce pierwszej pętli i na przepaku, bo to bardzo pomogło:)
OdpowiedzUsuńAni słowa o mgle na tym blogu.
OdpowiedzUsuńCo ty chcesz Zidek od mgły? Mgła jest fajna, taka mroczna i odczuwa się niepokój oraz strach, że zaraz wyjdzie zza krzaków bagiennik jakiś, np. Krzysiek zza 4 rzek:)
OdpowiedzUsuńMgła jest fajna, o ile nie musisz w niej prowadzić auta, co nie Dżeki? :(
OdpowiedzUsuńHelo :) Przyznaję, że czytałam już jakiś czas temu na Waszym forum info o podjęciu przygotowań do H44 i byłam ciekawa, jaki efekt one przyniosą :) no i nie zawiodłam się, kolejny raz pokazaliście kto tu rządzi ;)!
OdpowiedzUsuńDzięki też za relację!! Ponieważ od kilku edycji zamiast startować robię rajd to pożarłam tekst na pniu:)) Pozdrawiam, Bożena /bo./ aaaa no i jakby tu powiedzieć, ćwiczcie te przeprawy przez bagna i rzeczki bo ... bo teren wiosennej edycji jest z nich dość słynny :D