sobota, 6 października 2012

Eurotrip 2012: stay hungry, stay foolish - papu


Człowiek nie maszyna i czasem tak to w życiu jest, że trzeba coś zjeść. Czy to grześka (albo cały karton grześków plus winogrona i banany), kawałek pizzy choćby rybnej, chleba z masłem, jakiejś tam parówy może, torta czekoladowego, kaczkę po wiedeńsku czy coś. No cokolwiek, co tam kto lubi. Takie z nas stworzonka że działamy właśnie na takim paliwie. Ja np chyba za wiele nie jem ale zmieniam się pod tym względem niczym Dr Jekyll w Mr Hyde w czasie podróży. Wtedy nie wiem co się dzieje, mój żołądek się powiększa i chyba z emocji ciągle jestem głodny. Nawet jak gdzieś, na krótko wychodzę (np. na próby naszego metal bandu, a mam tam jakieś 300m ode mnie) to biore ze sobą jakąś bułe, banana czy coś tam i ni stąd wyciągam z kieszeni i wsuwam. A co dopiero jak gdzieś dalej mam ruszyć. Choćby na takiego eurotripa.


Z tego co wryło się w moją pamięć to na poprzednich eurotripach na ogół była głodówka. Z Gosią to w Amsterdamie myślałem, że sobie strzelę w łeb jak to Gosia kupiła za ostatnie grosze jakieś żelki zamiast buły no boooo przecież one tak słodko wyglądały. Z Kosą to myślałem że Kosie strzele w łeb jak już na powrocie w Łodzi dałem mu dosłownie ostatnie 5zł czy ileś tam a on wydał to na gumy do żucia w takiej większej, plastikowej paczce. I z tego co pamiętam ja, tzn mój żołądek to eurotripy to niestety zazwyczaj głodówa. Możesz zapomnieć o jakimś konkretniejszym jedzeniu. A podstawą diety eurotripowej w naszych przypadkach zazwyczaj była, czarna zawiesina zwana budyniem za 19 centów (najtańsze co było w sklepie) i woda kranówa ze stacji benzynowych. Tym razem Beata postanowiła zadbać o to żeby nasze żołądki nie przyrastały nam do kręgosłupów. Bo ja jak jestem głodny to się wkurzam na wszystko wokół i marudzę. Typowo męskie ale tak jest - podstawa to nie być głodnym i już świat staje się przyjaźniejszy!

Teraz przygotowaliśmy się inaczej. Jeszcze przed wyjazdem nakupowaliśmy zupek chińskich (chyba z 8), kiśle, musli. Trochę też ciastek i batoników jakichś tam. Ja miałem też tradycyjnie banany ale zjadłem je już po niecałych stu kilometrach (oj no żeby się nie rozpaćkały w plecaku!). A Beata upiekła dla nas ciasteczka (chyba z 3kg ważyły!) które starczyły nam na dobre 5 dni:) Generalnie upchaliśmy w plecaki tyle prowiantu ile dało rade. Ale te zupki chińskie na nic by nam się zdały (no chyba że w akcie desperacji wsuwalibyśmy je na sucho) gdybyśmy nie mieli jak ich przygotować. A tym razem mieliśmy specjalistyczny, kucharski sprzęt! Panie i panowie mieliśmy ze sobą turystyczną kuchenkę czy jak to się tam nazywa. Taką bardzo prymitywną. Kawałek blaszki, pod spód wkłada się takie wkłady (wkłada się wkłady a jakże inaczej). Podpalasz, na górę kładziesz menażkę z gotującą się wodą i voila! Woda zagotowana w kilka minut. Sprzęcior sprawdził się rewelacyjnie bo był ultra lekki i nie zajmował dużo miejsca. I nie trzeba było dźwigać na plecach materiałów wybuchowych takich jak palnik z butlą gazową. Trafiliśmy idealnie w nasze potrzeby!

Kuchenka w akcji! Tzn kucharka! Tzn zapraszamy do
stołu tzn eeeee na bruk! Zupka chińska gdzieś we Francji!
Dzięki temu mieliśmy nie raz, nie dwa jedzonko na ciepło i byliśmy pod tym względem samowystarczalni. A zupek, kiśli itp starczyło nam aż do samego końca. Nawet jeden kisiel do domu przywiozłem! Ale wiadomo że nie będziemy na samych kiślach jechać i prowiant czasem trzeba uzupełniać. Wtedy idzie się na zakupy, a jeśli chodzi o zakupy to bezkonkurencyjne zawsze były tanie, wielkie markety. Tam przeważnie kupowaliśmy pieczywo (buły paryskie były przesmaczne i tanie, jakieś jeden euro za sztukę, a jakie dłuuuuugie były!), coś do picia czyli przeważnie najtańszą wodę, zazwyczaj te najtańsze czarne zawiesiny zwane budyniami (to tak żeby zapchać czymś żołądek), no i jakieś najtańsze ciacha żeby też się zapchać jak takie chomiki. Tak z grubsza wyglądał nasz jadłospis.

Ciastka od Elvisa
Ale czasem kupowaliśmy istne rarytasy! Jednego razu np. jakieś tam najtańsze parówy. Dwa czy trzy razy we Francji kupiliśmy ser! To dopiero był szoł! Istna szlachta, pierwszy raz jadłem ser na eurotripie! I jeszcze jakby tego było mało to z tym serem się lansowaliśmy w St. Tropez. Musiało wyglądać to komicznie. Bo tam w St. Tropez pełno jest lansiarzy, takich palantów co to muszą pokazać ile oni to kasy nie mają i ogólnie takie klimaty, że żygać się chce tym lansowaniem, bogactwem i ich modnością i w ogóle. No pfuuu. A my z Beatą jakby nigdy nic, przy tych wielkich jachtach robimy sobie gniotki (tak nazywaliśmy chleb który strasznie się gniótł i potem już chleba nie przypominał) z najtańszym serem. Miny tych ludzi bezcenne. Nasze uczucie wolności i takiego czegoś "mam was gdzieś bogacze lansiarze i wcinam gniotę z serem" jeszcze bardziej bezcenne!

Ta właśnie kolacyjka mocno zapadła nam w pamięci. Oprócz tego super było śniadanie, a wcześniej kolacja w St. Maxime na takim kamiennym półwyspie gdzie spaliśmy. Piękny klimacik. Poszedłem tam po wodę do przegotowania na kuchenkę do pobliskiego baru. A tam barman z troski o nas, nie wlał nam kranówy tylko otworzył zimną butelkę z lodówy i przelał do naszej! Takie małe gesty ale tak na prawdę to jest coś wielkiego w takich chwilach! W ogóle dużo napojów dostawaliśmy podczas stopowania. Już w Polsce dostaliśmy butlę wody. Na lazurowym wybrzeżu też butlę zimnej wody prosto z lodówki no i schłodzony browar (bo przecież z Polski jesteśmy K***A!) od pewnego portugalczyka. Albo węgier o którym raz już pisałem wcześniej, też schłodził nam wodę. A potem jeszcze na kapuczino zabrał:) Wodę to chyba najczęściej dostawaliśmy. Małe a cieszy! W pamięć zapadła też kolacyjka w Monaco, gdzieś po północy. Z genialnym widokiem, nieopodal dyskotek i kasyn. Ludzie się tańczą, bawią się i wydają kasę a my na takim murku wcinamy gniotki z nutellą. Nutella to był największy żywnościowy wydatek ale starczyła nam chyba na tydzień! Słodko! Słodkiego, miłego życia:) No i pamiętna kolacja w Wenecji gdzie na jakimś mostku wsuwaliśmy naczosy z sosem tabasco, bo tak wtedy zaszaleliśmy.


Owoce w naszej diecie też się pojawiły. Winogron we Francji czy Włoszech pełno. Wystarczy sięgnąć ręką, jak w raju:) Korzystaliśmy z tego dość często. Raz jakieś śliwki znaleźliśmy i potem trochę ich rozsypaliśmy u takiej dziewczyny w samochodzie... Sorki!


Z wodą też raczej problemu nie ma, nawet uzupełnialiśmy butelki z wężów ogrodowych (super zimna była!). A wracając do sklepów to znaleźliśmy super tanią sieć. I to gdzie? Na lazurowym wybrzeżu! Nazywało się to Casino i po zakupach dostawało się takie żetony jak z kasyna, które potem można było do koszyka wsadzić. Super tanio tam było (nawet dla nas) i tam nie raz zaszaleliśmy. Nawet raz mleko sojowe sobie kupiłem. I ciastek pełno, banany, nawet gofry! Tam to było bogato, taka wyżerka że potem aż chodzić nie mogliśmy. Ale i tak najtaniej było na Słowenii, tam to jest taniej niż u nas w Polsce!


Dobra i to by było na tyle jeśli chodzi o nasze zakupy, uzupełnianie prowiantu i brzuchów. Z trzy razy byliśmy też nawet w MacDonaldzie bo to w sumie niedrogo. Za dużo tam nie zjedliśmy, ale zawsze coś. A raz pod Lyonem byliśmy w takiej fajnej knajpie gdzie zamówiliśmy po hamburgerze, a gratisowo dostaliśmy wielką porcję frytek i cały dzban wody! Miami! No i ile dostawaliśmy od ludzi którzy nas podwozili! Od Elvisa ciacha i zrobił nam mega mocną kawę, wodę to już wspominałem, od takich austryjaków red bulle i czipsy, a jak szliśmy szukać miejsca do łapania w Menton to podszedł do nas taki włoch i... dał nam banany, dwie puszki coli i pomidora.




Nie napisałem jeszcze o tym jak często częstowali nas jedzeniem ludzie! A było dosłownie wszystko, suto zasłane stoły, alkohole, spaghettii, kolacje i śniadania przy dobrej muzie i pięknych widokach!



Jako pierwszy ugościł nas Darek z Warszawy, który zrobił nam super śniadanko w tirze. Były parówy z keczapem i ogórki. Ugościł nas czym chata (a raczej kabina tira) bogata!


Na niecodziennej kolacji byliśmy w Marsylii gdzie spotkaliśmy się z Hugo (który zaprosił nas do remontowanego mieszkania), Robertem, Slimem. Zrobiliśmy tam sobie okrągły stół a raczej podłogę na której siedzieliśmy i każdy wyciągnął to co miał do jedzenia. Winiacze, pomidory i brzoskwinie, nawet tuńczyk był, a z naszej strony zupki chińskie i ciastka. Prawdziwa uczta do późnych godzin.



Kolejną gościnę zaliczyliśmy u Xaviera w Sanary, miasteczku na Lazurowym Wybrzeżu. Xavier zaprosił nas do siebie na nocleg. I oczywiście ugościł nas przepięknie. Na wieczór była kolacyjka. Belgijskie piwo (wysokoprocentowe, bardzo słodkie), ciacha, orzeszki, bardzo miły wieczór. Rano czekało nas fantastyczne śniadanie, którym Beata była wręcz wniebowzięta. Było to typowe francuskie śniadanie czyli bardzo słodkie. Wyglądało tak: świeżutkie bułki paryskie, miód, krem czekoladowy, croissanty (takie super miękkie i super smaczne rogaliki z ciasta francuskiego), herbata z duuuużą ilością miodu i mega słodka kawa:) Słoooooddddko i przepysznie! A na pożegnanie jeszcze czosnek taki słodko-pierny, dziwne ale dobre. W ogóle poranek u Xaviera był ekstra. Beata zmywała naczynia i sprzątała, a ja tańczyłem z małym, pięcioletnim synkiem Xaviera do jego ulubionej muzy, którą włączał każdego ranka bo inaczej w ryk. Najlepszy to był zestaw naczyń u Xaviera: 
Dżeki - masło jest twarde
- nie to nóż jest taki miękki - odpowiada Beata
Bo tam były korolowe plastikowe sztućce i naczynia, takie jakby dla dzieci. 

Największe luksusy spotkały nas jednak wraz z poznaniem naszego dobroczyńcy Petera. Najpierw trafiliśmy do ogrodu jego rodziców, który pełen był owoców i nawet jeden królik się tam czaił w klatce. Tam rozbiliśmy sobie namiot, a kilka chwil później Peter zaprosił nas na wieczorne burbecue na ich rodzinnym jachcie. Bez wahania przyjęliśmy zaproszenie. Na jachcie spotkały nas same miłe rzeczy. Bardzo sympatyczna rodzina, muzyczka, pizze zamawiane specjalnie dla nas, winko. Czas mijał wesoło, a rodzinka Petera widziała po mnie (mówili że widzą to w oczach mych) że ciągle jestem głodny i Peter zrobił kilka kawałków chleba z szynką. I władował tam w jeden kawałek chleba 5 plastrów i tym samym zrobiła się z tego szynka z chlebem a nie na odwrót. Byliśmy najedzeni jak mopsy! A pizza palce lizać, smaczna delikatna i sycąca jak to określiła Beata. 


Ale to nie koniec przygód kulinarnych oferowanych przez Petera. Następnego dnia wziął nas ze sobą do swego mieszkania w Turynie. Sam poszedł do pracy, a my na miasto. Przedtem jednak dał nam 20 euro na lunch. Wykorzystaliśmy to tak że poszliśmy nawduszać się do Maca i chyba z 4 szejki wypiliśmy. 


A reszta kasy starczyła na kolejne dni. Na wieczór, kiedy to razem z Beatą siedzieliśmy na balkonie w jego mieszkaniu i pisaliśmy posta na bloga, Peter w tym czasie pichcił nam kolacyjkę. Także tego wieczoru czekała nas wyśmienita kolacja w samym centrum Turynu, na ostatnim piętrze, przy białym świetle księżyca, który chowając się za pewną katedrą oświetlał nam nasze przesmaczne, włoskie spaghetti. Trzeba dodać, że było bardzo wytwornie i nie zabrakło oczywiście wina. A na deser były lody. Na pytanie Petera czy chcemy lody z wodą czy z dżinem, nie mieliśmy wątpliwości. No bo jak on sobie wyobrażał jeść lody z wodą?

Powiemy tak. Dla samej tej kolacji i przygód z Peterem warto było jechać przez pół Europy!



Na sam koniec podróży skosztowaliśmy jeszcze trochę kuchni słowackiej. Po dniu spędzonym na samych czipsach (tych od tamtych austryjaków) trafiliśmy do Tany i Palo, którzy ugościli nas jak przystało na słowiańskich braci. Na dobry początek była morelowa nalewka, potem jakieś dania z makaronem, pomidory i inne bajery. A i tak była to dopiero rozgrzewka przed nocnym maratonem po barach i pubach w mieście Pieszczany. Rano aż tak nam się nie chciało jeść ale śniadanko było mistrzowskie. Sam Makłowicz by się nie powstydził! Potem żałowaliśmy, że tak mało bułek wzięliśmy na drogę no ale i tak dostaliśmy od nich czekolady i tofifi. 

No ale głodówki nie było bo już do Polski wziął nas Marek Czat WP i tradycyjnie po Polsku uraczył nas chlebem z pasztetem i coca colą.

Dobra kończę ten wpis. Bo od samego czytania można się zrobić głodnym. Dodam tylko, że z wcześniejszych eurotripów wracałem wychudzony. A na tym, nie wiem jak, udało mi się przytyć. No a może przypakowałem przez to noszenie plecaka?

3 komentarze :

  1. Trip z Beatą najwyraźniej służy Ci, dlatego nie schudłeś ;) kuchenka polowa, mała rzecz a cieszy. wielką radość sprawia mi czytanie waszych opowieści eurotripowych, czekam na więcej!
    pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki stary! Będzie więcej bo jest jeszcze sporo do opowiadania!

    OdpowiedzUsuń
  3. He heh, ser z bułką, a nie buła z serem:) Jak to czytałem to przypomniała mi się moja największa 17-dniowa włóczęga przez Polskę. Po kilku dniach straciłem wszystkie zapasy tłuszczu i dostawałem błyskawicznych spadków energii jak dłużej nie jadłem. Wtedy do żołądka wchodziło wszystko, a po posiłku miałem takie dodatnie skoki nastroju, że żadne medytacje/afirmacje tego nie zapewnią.

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets