środa, 24 października 2012

Druga strona medalu czyli co się działo z resztą wormsów na H44

Wormsy plus Patryk plus Aga. Wypoczęci, wyspani,
uśmiechnięci! To było jeszcze przed startem.
Ten Harpagan, opatrzony tym razem numerkiem 44, chodził za nami już od dawna. Od Czarnej Wody prawie, można by rzec. Bo już wtedy, zaraz po tym jak dowlekliśmy nasze zwłoki na metę, a zdyszany do granic wytrzymałości Kosa wyrzucił z siebie ostatnie "k***a!" było wiadomo, że w Redzikowie też będziemy chcieli wystartować. Dziś mija już drugi dzień od zakończenia harpagana i ta bestia, jak to nazwał Krzysiek, dalej sieje nam spustoszenie w naszych łepetynach. No to napiszę teraz tą relację oczyma drugiej części ekipy SW i zakończę historię pod tytułem H44! (a potem to już tylko czekamy na spływające gratulacje, toasty, tosty, fankluby i opowiadanie legend o tym jak to robale gryzły ziemię na tych PGRach Redzikowskich!).

OSTRZEŻENIE ZAWARTOŚCI: Relacja jest długa jak sto kilometrów. 

Krzysiek zaczął relację od naszych przygotowań i ja zpapuguję i też tak zrobię. Trzeba brać przykład z najlepszych, a Krzyś był 3 na TP to zaczynam tak jak on. Z tymi treningami to było tak, że sygnał aby ruszyć tyłki z miejsca dał oczywiście Krzysiek. Ale on zaczął przygotowania tak szybko, że jeszcze wtedy harpagan wydawał się planem tak odległym jak remont "Berlinki" z której ruszyliśmy do Redzikowa. Tak więc Krzysiek, biegał, nawigował, marszował (i to ostro po 70, 80km), rozgrywał start w swojej głowie setki razy i hartował się jak chińczycy na olimpiadę. My przyglądaliśmy się temu z wielkim podziwem bo mobilizacja Krzyśka była wprost nieziemska i wiedzieliśmy, że Krzysiek tak chodząc na te marsze... przechodzi samego siebie! A forma rośnie jak na drożdżach! W tym czasie Kosa ciągle biegał swoje i chyba bardziej myślał o maratonach niż o H. Ja nie robiłem nic tzn. relaxowałem się, Zidek też czilałt. Aż w końcu nadszedł wrzesień, chłopaki szaleli na maratonie, a ja pewnego dnia ujrzałem na harpaganowym facebooku takie zdjęcie jesiennych drzew i logo H. Wtedy mignęło mi przed oczami bolesne wspomnienie tego jak zdychałem w Czarnej Wodzie i wzięło mnie całkowicie. Zostałem całkowicie zarażony wirusem H44. Wszyscy razem zaczęliśmy się nakręcać, karuzela się rozpędzała, wpadliśmy w jakąś spiralę wspólnego nakręcania się czy tam psychozę bo nie było od tego czasu rozmowy w której nie wspomnielibyśmy o Harpaganie! I tak jak pisał Krzysiek to nakręcanie się, mobilizacja i PRZEDE WSZYSTKIM ciężka praca na treningach była kluczem do sukcesu. Przygotowaliśmy grunt, posialiśmy co trza, na harpaganie oraliśmy jak pługi i na finiszu mogliśmy zbierać obfite plony! A na naszych zmęczonych mordach pojawiły się uśmiechy jak banany!

Nasza robacza ekipa w całej okazałości.
Szogun jeszcze w skarpetkach,
Kosa gotowy na maksa tj. w numerku
 i z latarką na czole (w razie jakby prąd w bazie wyłączyli)
Występ Krzyśka, a reszty ekipy różnił się tym, że on był na milion procent skoncentrowany i zmobilizowany. A u nas, jak to u nas, sielanka i wariacje od samego początku. I o tym też tutaj muszę wspomnieć bo sam dojazd w takim towarzystwie jak to nasze może różnie zadziałać na psychikę. Skrócona wersja tego co się działo: Musimy jechać po Kosę bo ten nie wie na którą sie umawialiśmy (a było wiadomo od tygodnia), w Zblewie dosiada się Filip, Kosa oświadcza że nie ma kasy na zrzutę na paliwo, mówie mu że nie jedzie, Kosa stwierdza że nie jedzie, dzwoni do Krzyśka, wsiadamy do samochodu Kosa idzie ulicą, zaczyna łapać stopa, po tym jak z Poznania jechał dwa dni na stopa litujemy się nad nim i bierzemy łosia. Poza tym miał przecież dostać w dupsko na harpaganie, a w domu to by sobie siedział jak lord. Potem po drodze sobie nawzajem wrzucamy i jest wesoło! Ale Kosa nie ma kasy na sportident i jedzonko. Za to w bazie odbierze koszulkę, którą zamówił, no i nowiutkie buty. Przedsiębiorczość na najwyższym poziomie! Tak samo jak koncentracja przed starem. Taka scena była: przychodzi Radek z nowymi butami Kosy w kartonie i mówi do niego: wyrzuć ten karton do kosza. Co robi Kosa? Wyrzuca! MISZCZ!

Ale takie sceny to u nas codzienność.

Dojeżdżamy do Redzikowa. Wjazd do wsi uroczy - chlewy, pgry i jeszcze tylko bunkrów brakowało. Ale kawałek dalej olbrzymia baza. A no to fajnie!

 - Brać te kabanosy? Ja nie biorę bo
 mam 4 litry wody i nie wejdą.
W bazie jest już Krzysiek. Lecimy na dół wyczaić miejscówę na legowisko. Potem kręcimy się jak zwykle bez celu, robimy foty, kręcimy się i niepotrzebnie nogi ciągle pracują (a potem będziemy tego żałować!). Ale usiedzieć się nie dało, tak to nosi człowieka. Dajemy sobie ostatnie wskazówki, przebieramy się, robimy przesiew prowiantu, potem jeszcze ostatnia zespołowa fota, w razie gdybyśmy zaginęli w akcji. Wypatrujemy też naszego starego przyjaciela Patryka i zgarniamy go do wspólnego startu.

Idziemy na plac przed szkołą. To już ostatnie minuty. W powietrzu czuć napięcie, jesień, ciemność i coś miętowego. Tak pachnie harpagan. Potem jeszcze kilka przemówień, w tym budowniczego, które ja odebrałem jako taki szyderczy śmiech "a to was udupie dzisiaj!" I w sumie miałem rację. Ale też po to tutaj przyjechaliśmy!

Umawiamy się, że zaraz po wydaniu map spotykamy się na środku placu. Kosa z Krzyśkiem chcą wystrzelić jak torpedy. Druga część ekipy to Zidek, Patryk i ja czyli Szogun.

Zidek na starcie. Pełen luz.
START! Dziki szał, darcie gardeł, jeden wielki kocioł i tramwaj! A w nim my! Upsssss! Zapomnieliśmy, że umówiliśmy się z Patrykiem! To z tych emocji, ale poczekaliśmy za nim kawałek dalej:)

Widzimy w tym tłumie Kosę i Krzyśka wgapionych w mapy. Ruszają! Biegną! Kosa krzyczy arrivederczi i tyle ich widzieliśmy. A my wrzucamy wyższy bieg i płyniemy w tej wielkiej fali świateł!

Pierwszy punkt jest coś dziwnie daleko. Aż na 9km. Zazwyczaj był szybciej. Ale droga jest tak prosta, że aż śmieszna dlatego tempo narzucamy sobie mocne. Co chwila oglądamy się na tych polach (to były pola ale wszędzie wokół i tak była czarna plama bo ciemno było) żeby popatrzeć sobie na sznur świateł. Mój ulubiony widok na harpaganie, jak z gwiezdnych wojen jakiś! Ale wróćmy do nas, gwiezdnych robaków. Do jedynki mieliśmy super tempo, dobrze się trampało po tych kapustach czy co to tam rosło. Po drodze mijamy jakieś dwie dziewczyny które... jedzą lody na patyku. High life po prostu! I ciągle nawijamy o tym gdzie to już są nasi dwaj biegacze. Drogę mają idealną (aż dziwne że to piszę, przecież w Polsce mieszkamy) więc mogą dać mocno z lacza. Jak się później okazało na PK1 byliśmy zaledwie 11min po nich bo oni się tam pokićkali. My akurat nie ale dużą grupą stanęliśmy jakieś 200m od punktu. Połowa ludzi poszła się wysikać, wtedy się lepiej myśli. Ruszyliśmy taką chmarą jak dziki i punkt był nasz! No to panowie i panie zostaje już tylko 91 km!

Przy punkcie praktycznie się nie zatrzymujemy bo po co. Z dojściem do dwójki nie mamy najmniejszych problemów.Najpierw do granicy lasu, potem polami. Tempo szybkie. Przed jakimiś pgrami sobie skracamy leśnymi drogami, większość idzie na wiochę, a my się wyłamujemy. I wyszło nam to na dobre bo ich wykiwaliśmy o mały kawałek. Potem to już dalej prościzna, to znaczy nie prościzna bo podejście do PK2 to była stromizna. Mówię do Zidka: "zaraz będzie ta górka... o ja cie... zobacz gdzie te latarki się tam świecą" Zidek zadziera łepek w górę "jaaaaa nooooo" Wyższej górki to tam chyba nie było. Mont everest dosłownie, ale nie był to szczyt naszych możliwości! Co to, to nie! Podbiegaliśmy tam pod tą górkę jak sarenki, szybkie podbicie, wsunięcie banana, dwa łyki wody. Fotoreporterzy już tam na nas czyhali i nawet strzelili nam foty. Decyzja - nie wracamy do głównej drogi, przebijamy się na południe. Po raz kolejny to była dobra decyzja. Mamy nosa!

Raz, dwa odnajdujemy swoją pozycję niczym najdokładniejsze gpsy i już wiemy co  i jak. Przyśpieszamy bo chyba z lekka się rozleniwiliśmy. Dalej dywagujemy co z naszymi biegaczami? Gdzie już są? Jak im się biegnie? Dobijamy do trójeczki i słyszymy ciche i nieśmiałe "cześć chłopaki" I w tym momencie się okazało jak im się biegnie, tzn Krzyśkowi bo Kosa został na PK3! A był to madame i madmłazele dopiero 20km. Kosa zdołowany mówi, że coś jest nie tak i nie wytrzymał tempa. "To idziesz z nami?" "nooooo" ale po tym jego noooooo już wiedziałem, że i z nami będzie mu ciężko dygać. Bo my tempo swoje mamy, a co! Zidek widząc wybladłego Kosę od razu dostał taki przypływ energii, że zaczął rzucać jakimiś hasłami typu "przebijamy się na południe azymutem 170 na NW przesieką zaraz za doliną rzeczki" nic nie kumałem. Ale okej. Byłem akurat wpatrzony w tych którzy wracali z przeprawy rzeczką. Nieudanej przeprawy. Same wymoczki, część z nich sama nazywała się "frajerami" No to po tych drastycznych widokach bez wahania przytakujemy Zidkowi. Omijamy rzeczkę (Krzyśkowi nie zazdrościmy kąpieli), walimy na południe, potem odbijamy itd.

Wszystko idzie perfekt. Zidek depnął tempo. Kosa wprost przeciwnie, już chyba wtedy z nami nie szedł tylko snuł się gdzieś tam z tyłu. No niestety, DÓŁ. Ale taki jest harpagan, nie ma zmiłuj, trzeba być twardym a nie mientkim i wszyscy o tym wiedzieliśmy dlatego cisnęliśmy na przód. Jak już ominęliśmy tą rzeczkę której odnogi mnożyły się jak głowy odciętej hydrze to wtedy wskoczyliśmy na zachód. Niby prosta sprawa ale tam się coś nie ten tego i szliśmy jakoś koszlawo. Nie mniej jednak wreszcie wyszliśmy do takiej główniejszej drogi, a z niej atakowaliśmy góreczkę na której był punkt. Po drodze przedzierając się przez dzikie chaszcze. Ałała.

Na punkcie okazuje się, że mamy 40 któreś tam miejsce! Cooooo?! Zido aż usiadł z wrażenia, a może raczej z delikatnego kryzysu, który powoli miał go dopadać. Ja cię, no to jak my tak dobrze stoimy to nie stójmy! To lecimy dalej! O Kosa się doczłapał! Idziesz Kosa z nami? My wychodzimy! No noooo idę. Ale nawet nie wiem czy poszedł, chyba nie. Ja go nie widziałem. Ale 40 któreś tam miejsce, ale sie podjaraliśmy. Zaraz nam tempo skoczyło, tętno pewnie też. Z czwórki do piątki droga była banalna dlatego mogliśmy znowu zasuwać aż iskry pójdą. Rura chłopaki!

I ładnie nam się szło. Zidka chyba z lekka zamuliło bo troszkę z tyłu został i zamilknął. A może po prostu przespał się w trakcie marszu. My z Patrykiem ciągle czujni jak ważki. Wybieramy jak najkrótszy wariant do PK5 i po jakimś czasie lądujemy na punkcie! Tam jesteśmy jeszcze wyżej czyli znowu awans! Nie zabawiamy tam na długo bo po co się rozsiadać. Poza tym zimno tam było.

Zidkowi wróciły siły. Widzieliśmy, że dużo wiary cofało się do głównej drogi i stamtąd rwało na asfalt. A my się zcfaniliśmy. Zidek ten stary bagiennik zasugerował żebyśmy poazymutowali przez te rówki bo "jakoś przejdziemy a jak nie to się przeprawimy. Ja nie mam zamiaru iść na około" Dobra spoko, fajny wariant. I wiecie co? Udało nam się to tak jak ten zespół.. nooo... Perfect! Przez jeden strumyk był taki niby a'la mostek, przez drugi przeszliśmy mocząc się... aż po kostki! haha a co się tam będziemy dużo cykać:) W sumie to fajne odświeżenie to było! No i jaki skrót sobie zrobiliśmy, ile ludzi wyprzedziliśmy. Morale od razu podskoczyły o 10pkt jak nie więcej.

Znowu byliśmy na asfalcie. Stamtąd na Lubań. Wyprzedzamy jakichś dwóch kulejących gości. Za wioską są pola. Trzeba trzymać azymut. Tutaj idealnie sytuację jakimś szóstym zmysłem wyczuwa Patryk i bardzo fajnie namierzamy się na PK6! Tam jesteśmy już na miejscu 29! Jesteśmy w szoku bo czas nie był jakoś rewelacyjny. Chcieliśmy zejść z pętli jeszcze o ciemku ale czasowo wychodziło nam nieco gorzej. A tu takie coś! Takie miejsce! Choćbyśmy mieli zdechnąć już do końca pętli nie oddamy go! Byliśmy bardzo zadowoleni z naszej nawigacji wtedy, czuliśmy się jak jakieś szprychy bo przecież w ogóle nie biegając mamy tak dobre miejsce - głównie dzięki niemal bezbłędnej nawigacji. Viva la bamba!

Do siódemki Zidek znowu zabezpieczał trochę tyły. I doszliśmy tam bez problemów ale samo szukanie punktu okazało się kłopotliwe. Straciliśmy tam z jakieś 15, 20min. Dogonił nas tramwaj i z naszego super miejsca wyszła dupa. buuu. Wkurzyliśmy się tam. Ale i tak nie było źle - 40 któreś tam znowu. Dygamy na metę bo zaraz się jasno zacznie robić.

Droga na metę była nam już znana bo szliśmy nią do jedynki. To te kapuściane pola. No to Patryk i ja wrzucamy wyższy bieg, Zidek znów zabezpiecza tyły i dajemy na metę.

(tu Zidek wtrąca swe trzy dusigrosze) Ej no... Aż tak ciągle to nie zabezpieczałem tyłów. Tak naprawdę tylko od siódemki dałem Wam uciec, ale to przez te pola. Mieliście na nich lepsze tempo i tętno, a ja jakoś tak nie mogłem wrzucić wyższego biegu. Nie dawałem Wam daleko odskoczyć i prawie do samej mety miałem Was w zasięgu wzroku. Tylko się zastanawiam czemu Was nie dogoniłem na takim długim odcinku drogi, skoro miałem jeszcze mnóstwo sił. To była najgorsza decyzja tego dnia. Trochę się pewnie bałem, że będziecie zwalniać by nie dać mi uciec i nie zdecydowałem się na podbiegi, a szkoda... Koniec narzekania. Relacjonuj dalej Szogun :)

Wpadamy do bazy, przed  ten namiot. Wita nas Filip, który zaraz zrzuca na nas bombową wiadomość "Krzysiek był drugi po pierwszej pętli!" Omal nie zemdlałem, a wtedy to bym miał po harpaganie. Jakoś utrzymałem się na nogach po tej fantastycznej wiadomości! Świr szaleje na całego! To my z Patrykiem też od razu dostaliśmy takiego pałera jakbyśmy wpadli w dzieciństwie do beczki z pałerrejdem o smaku gumijagód. Także postanowiliśmy zrobić szybki przepak ale i tak zajęło nam to z 20min. Wrócił Zidek. Mówi że odpocznie i ruszy dalej. Jakoś mu nie wierzę. Wygląda dobrze ale jakby sam nie wierzył w swoje siły. Ostatecznie jak się później okazało Zidek nie dał za wygraną i polazł skubaniec po tą dziewiątkę i po raz pierwszy w karierze zalicza punkt z drugiej pętli Harpagana! Wiwat Zidek!

Kiedy ruszyliśmy to skumałem się, że jak do tej pory nie miałem żadnego kryzysu ani nic z tych rzeczy i że w gruncie rzeczy... czuje się jak młody buk. Patryk rozrabiał sobie jeszcze roztwór isostaru z H2O, a ja tak lukałem że szykuje się słoneczna pogoda! Takiej to chyba jeszcze na harpaganie nie było. 

Po chwili ruszyliśmy. Powoli dość. Za moment mija nas Kosa, który sobie truchta do mety. "Idziesz na drugą?!" pytam. "Nie!" Kosa nie pozostawił złudzeń. I tak zaskakująco szybko doczłapał się do mety. 

A my jacyś tacy rozkojarzeni. Ominęliśmy drogę. Potem zamiast iść prosto to do PK9 tym głupim rówkiem chcieliśmy dotrzeć. A tam bagna, krzakory i inne ustrojstwa-przeszkadzajki. Nie wiem jak ale wyszliśmy w końcu od północy na polach oczywiście bo pola tam były wszędzie. Aż się pytałem dziewczyn z namiotu czy to punkt trasy pieszej tacy zakręceni byliśmy. Dobra trzeba się ogarnąć!

To jest właśnie ta długa droga. Końca nie widać.
Dobrze że nie jest przeorana chociaż.
Do następnego punktu był taki przelot że bardziej by się opłacało samolotem lecieć niż iść. Ale my takiego nie posiadaliśmy to też zmuszeni byliśmy do marszu głównymi drogami po polach. Nudne to było. Ale szło się raczej dobrze. Tylko że nudno. Same pola. Ile tam tych pgierów było, ludzie trzymajcie mnie, horror szoł. I na tej drodze wyprzedziło nas chyba z jakieś 7 osób i... jak się potem okazało były to ostatnie osoby które nas dogoniły! Potem to już tylko pędzący rowerzyści. Ale to był dobry fragment dla biegaczy i liczyliśmy że Krzysiek tam cisnął jak strzała. Do dziesiony trafiliśmy bez problemu. W końcu weszliśmy w las, nawigacja bezproblemowa. Niedaleko samego punktu zatrzymał się jakiś retro samochód, a w nim leśniczy który chciał nam pomóc. Ale nie skumałem go i i tak szliśmy bez pomocy osób trzecich:) Kręciło się tam sporo rowerów, a wśród nich Filip, który już z daleka krzyczał "Szogun ale hardkor, hardkor!" No a co, to musi być hardkor! 

Podbijamy dziesiątkę w super kolorowym lasie. Widoki pierwsza klasa. Patryka po raz pierwszy i ostatni łapie skurcz. Ale nic nie zwalniamy. Do jedenastki droga też jest nudna i żmudna. Dochodzimy, podbijamy. Bez zbędnych historii. Potem dalej PK12. Znowu długa droga, wiochami, polami. We wioskach coś śmierdziało, ludzie wychodzili nad ulicę popatrzeć na nas jak idziemy. Jakiś felek z pod sklepu rzuca do nas "a wy nie mata rowerów?!" "My idziemy pieszo sto kilometrów". A on na to "ja tam pier****e" Pełen folklor! Ale przynajmniej ludzie mieli trochę atrakcji dzięki nam. W drodze do pk12 mija nas uczestnik naszej trasy i od tego momentu niejednokrotnie się z nim widywaliśmy. Ale koniec końców nie przegonił nas, chociaż widzieliśmy że sporo podbiegał. 

Do tej głupiej dwunastki szło się już coraz ciężej. Te długie przeloty i nudne, proste drogi dawały się we znaki. No i słońce, które dawało popalić w czachę. Dobrze że nawigacyjnie było prościutko bo już chyba nam się w baniakach przewracało od tych promieni. Na dwunastce nie balujemy zbyt długo. Skumaliśmy się, że na listach spisują nas tak, że wiadomo które mamy miejsce. Okazało się, że 20!!! hahahaha! Od razu się zerwaliśmy i ruszyliśmy do przodu, dało nam to plus 10 do energii! O takim miejscu to nawet nie marzyliśmy! Jesteśmy w ścisłej czołówce! Krzysiek na tym punkcie był trzeci. Trzymamy za niego kciuki ale.. chwila... w takim tempie to on już jest na mecie! I faktycznie był!

A my lecieliśmy do 13. Zmęczenie powoli dawało się we znaki ale tempo nie było najgorsze. Dogoniliśmy nawet kogoś. Ale potem wyszliśmy na takie pola przez samą 13 i nie mogliśmy się skumać jak to tam jest. Który las jest który. Usiedliśmy na tych polach bo Słońce nie dawało za wygraną i kminiliśmy. Tamten zjarzył od razu co jest grane i śmigał prosto w las. Patryk też wreszcie skumał co i jak więc my za nim. Ale już go nie dogoniliśmy. Potem już się odnaleźliśmy ale po tych polach tempo siadło nam drastycznie. 

Jakby tego było mało do 14 dalej szliśmy przez pola. A Słońce dalej swoje. Teraz to już była włóczęga. I w końcu dopadł nas kryzys. Późno bo późno ale diabeł jeden i nas dopadł. Mieliśmy lekkie problemy z trafieniem do PK14 ale w sumie udało się całkiem nieźle. Tylko, że czasu tam straciliśmy przez to nasze snucie się jak widma jakieś. I wody nam brakowało. Musieliśmy oszczędzać, jak to w kryzysie. 

Jak wychodziliśmy z tej czternachy to akurat weszło na nią 3 ludzi z trasy TP! To my w gaz! Zaraz nam siły wróciły! No nie po to szliśmy tyle kilosów na 20 miejscu żeby teraz na koniec to stracić. No i rura! Jednym z tych którzy nas dogonili był Leszek Herman-Iżycki, którego pamiętam z H40 (on na pewno mnie nie pamięta). I zapamiętałem to tak, że szedłem z nim kawałek i nie wytrzymałem tempa. Ale teraz nie mieliśmy zamiaru tak spuchnąć i daliśmy czadu. Zaczęliśmy nawet biegać!

Nie cały czas ale trochę biegaliśmy. Nawet po tych polach elizejskich. Nawigacja szła ekstra. No i ej! Do końca już tylko 9km! Tak depnęliśmy, że mieliśmy tempo jakby to były pierwsze kilometry dopiero. Naszych rywali już nie było widać na horyzoncie ale my cały czas w dechę. Ostatni punkt atakowaliśmy polami od południa. Znowu te dziadowskie pola ale co tam, to już końcówka! Na sam koniec pakujemy się jeszcze w bagno ale już bez kalkulacji. Wychodzimy cali mokrzy i mamy punkt! Jest namiot! JEST NAMIOT JEST PUNKT TO JUŻ KONIEC! Przybijamy sobie pionę i w rurę na metę! Droga jest już praktycznie znana, ach jak to dobrze być znowu w Wieszynie! haha!

W drodze na metę wyprzedzamy jeszcze z rozpędu kilka ludzi z TP50. A co tam się będziemy. Wpadamy na metę kilka minut przed 19. Jest już zmrok a my jesteśmy na mecie! KONIEC!

JEST 20 miejsce!

Pierwsze co zrobiliśmy po przyjściu na metę to wbiliśmy do Idee Coffe. Super że byli! Ja wypiłem z marszu 5 kaw. A, że słodzę dużo i ochoczo, mleka też wlewam tyle że się wylewa to trochę tam posiedzieliśmy. Ahhh ale to był smak! Smak zwycięstwa!

W bazie nie było naszych więc raz, dwa śmignąłem pod prysznic. Potem wróciłem, super było zobaczyć ich wszystkich w glorii i chwały. Krzysiek jest trzeci! Jest trzeci! Ale to była radocha! Oni już wszyscy byli zapoznani z wynikiem, ja dopiero teraz się dowiedziałem. No i Patryk i ja na miejscu 20! Wierzyć się nie chce! Daliśmy ognia!

Potem było losowanie nagród. Ja przespałem się z trzy minutki. Nic nie wylosowałem. Wygrał Krzysiek i Kosa ale rower przeszedł nam koło nosa... łeeee. Tutaj też przy okazji pozdrowienia dla sympatycznych pań szatniarek, widzimy się za pół roku pod szatnią! I w ogóle trzeba napisać, że wolontariat to się tam super spisywał.

Zakończenie imprezy było długie i przymulające. Ale super było odebrać po raz kolejny certyfikat. Super było zobaczyć Krzyśka tak wysoko. No i super że elita mieszanej dalej jest nie do zdarcia, Brawa dla Radka i Gromusia.

Zidek musiał być w niedziele w robocie i nie mieliśmy wyboru. Trzeba było wracać w nocy... Przekimałem się z 10 minut i pakowaliśmy się. Tak więc dla nas harpagan się jeszcze nie skończył. Ta jazda do domu to była jego kolejna część. Mgła była taka, że widziałem tylko czubek mego nosa, a aż taki zarozumiały to ja nie jestem. Kilka razy stawaliśmy bo nie wyrabiałem i chciało mi się spać. Co to się za cyrki działy. Szkoda gadać, nie na moje nerwy żeby to opisywać. W domu byliśmy przed siódmą rano. Jechaliśmy 130km przez ponad 6,5h!

Czas kończyć i zamknąć etap zwany H44. Warto było tak się żyłować żeby to wszystko przeżyć. Wyniki mamy takie że nawet o nich nie marzyliśmy, takie rewelacje! Wszyscy jesteśmy happy jak sto pięćdziesiąt. Prócz Kosy ale to już inna historia.

No i jak się ma takie wsparcie to nic nie jest straszne! DZIĘKI!

6 komentarzy :

  1. Baaardzo fajnie! :)
    Po raz kolejny gratulacje :>

    OdpowiedzUsuń
  2. Super relacja! Gratuluję. Z góry sala gimnastyczna wydawała się większa :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kolejna superrewelacyjna relacja Szogun! Jesteś arcymistrzem w oddawaniu i barwnym opisywaniu stanów emocjonalnych. Entuzjazm bił z opisu na kilometr... co ja mówię! Na 100 km plus małe błądzenie na czwórce i czternastce, czyli na 105 km! Normalnie powieść awanturnicza. Fajnie się czytało jak gryźliście ten pegieerowski piach, żeby was ludzie spotkani na 14 PK nie łyknęli. To jest właśnie esencja harpagana - walka do samego końca, nawet gdy się ciemno przed oczami robi i więzadła trzeszczą w spojeniach:) Słusznie obawiałem się nawigacji Core2Duo, jeszcze na pewno na niejednych zawodach zaszalejemy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jakoś mi umknęło, że już napisałeś tą relację:)
    Jest świetna! Bez 2 zdań:)
    Gratulacje dla Wormsów i dzięki za wspólne przebrnięcie przez trasę:)
    Mnie kolano jeszcze nie przestaje boleć.
    Zastanawiam się czy mój następny harpagan nie będzie prowadzić trasą rowerową:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Gratulacje za fajną relację,przypominam sobie jak na 14 doszliśmy Was, a potem gdzieś zniknęliście jak we mgle, musieliście nieżle zasuwać w końcówce.Ta trójka z 14 to Leszek Herman -Iżycki, Edward Fudro i ja.Pozdrawiam Tomek

    OdpowiedzUsuń
  6. Gdybyście nie byli zaraz za naszymi plecami to byśmy tak nie zasuwali:) więc dzięki za tą końcówkę i gratulacje za ukończonego H44!

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets