Wakacje w pełni, Harry Potter po raz kolejny bryluje w kinach, a za nami kolejna runda pucharu LATInO. I to nie byle jaka runda bowiem w ubiegłą sobotę pomimo wakacji staliśmy się na jeden dzień uczniami. I to nie byle jakimi uczniami - zostaliśmy przyjęci do Hogwartu! Tym samym mogliśmy na własnej skórze przeżyć przygody Harrego i spółki gdzieś w zaczarowanych tego dnia borach tucholskich.
Chyba nie ma mugola, który nie słyszałby o Harrym Potterze. My też słyszeliśmy, a nawet niektóre wormsy oglądały któreś tam części jego przygód. Ale tak w razie W dokładnie dzień przed marszem (a dokładniej mówiąc na kilka godzin przed marszem bo oglądaliśmy w nocy) postanowiliśmy bliżej zaznajomić się z tym młodym czarodziejem i obejrzeliśmy chyba przedostatnią część Harrego. Ale to nie koniec naszych przygotowań do marszu - każdy z nas zapoznał się również z "Prorokiem codziennym" (numer z 23 lipca). Ta gazetka to prawdziwa prasa dla elit od elit bo przygotowanie takiego majstersztyku to zadanie, którzy potrafią przygotować tylko najlepsi redaktorzy w Hogwarcie. Zaproszenie/prolog/gazetka - tak to w skrócie wyglądało, a całość miała aż 4 strony formatu A4! Tyle treści to chyba nawet nasza parafialna gazetka "Parafianin" nie zawiera. To było magiczne zaproszenie, najlepsze jakie widziałem w mojej inowskiej karierze. Pięknie wprowadzające w klimat marszu, a raczej nie marszu bo to była bardziej zabawa w Hogwart, w której InO było tylko jednym z elementów układanki. Tyle w nim było informacji, nazw, nazwisk, fantazji i magii, że aż żałowałem że jako gówniarz nie czytałem Harrego. W każdym bądź razie prorok mocno rozbujał naszą wyobraźnie i wiedzieliśmy, że nie może nas tam zabraknąć. Czas odkurzyć miotłę.
Koniec końców wybraliśmy jednak podróż pociągiem niż lot na miotle. Kiedy dotarliśmy pod drzwi Hogwartu ujrzeliśmy tam już wielu czarodziei jak i również Filiusa Flitwicka oraz Severusa Snape'a, którzy przechadzali się tam między uczniami odziani w swe szaty. Wśród młodych czarodziei spotkaliśmy wielu przyjaciół ale mieliśmy świadomość, że zostaniemy podzieleni i będziemy ze sobą rywalizować. Ale co tam. Na dobry początek każda ekipa dostała sakiewkę po brzegi wypełnioną galeonami. Już na wejściu dostaliśmy kasę - to jest podejście do klienta! Oprócz tego zagłębiliśmy się w lekturę nowego numeru proroka codziennego z kolejną porcją najświeższych informacji. I co dalej, czego się spodziewać? Wszyscy czarodzieje z sakiewkami w kieszeniach i głowami pochylonymi nad Prorokiem czekali na dalszy przebieg wydarzeń. Tutaj można spodziewać się wszystkiego.
Potem wyruszyliśmy autobusem na start. Mioteł znowu nie było bo uczestników było tak dużo (jak na standardy latino oczywiście), że chińczyki nie zdążyli by tyle naprodukować na ten dzień. Zresztą również Snape i Flitwick zamiast mioteł poruszali się na rowerach. Może wygodniej, może taką ekscentryczną zachciankę mieli na starość, a może po eliksirach nie latają na miotłach. Tego nie wiadomo.
Nastąpiło oficjalne rozpoczęcie. Prawie jak rozpoczęcie roku szkolnego - z tymże teraz byliśmy uczniami Hogwartu. Na rozpoczęciu byli obecni wszyscy opiekunowie Hogwartu, wszyscy wygalantowani i w pięknych szatach. Pomona Sprout oraz Minerwa McGonagall wyglądały na prawdę uroczo. Opiekunowie opowiedzieli nam o obecnej sytuacji w Hogwarcie, wytłumaczyli co i jak, wtajemniczyli nas w pewne tajemnice, dali wskazówki. Następnie każdy z nas drogą losowania został przydzielony do domu (Huffelpuff, Gryffindor, Ravenclaw, Slytherin). My trafiliśmy na Gryffindor. Ja z początku chciałem być w Huffelpuffie bo to taka wdzięczna nazwa ale jak zorientowałem się kto jest naszą opiekunką to od razu stałem się zagorzałym członkiem Gryffindoru.
Nadszedł czas aby wydać galeony, które otrzymaliśmy na samym początku. Na starcie był taki fajny kiermasz, takie fajne stanowisko gdzie można było zaopatrzyć się w dość niecodzienne gadżety. Naszą kasą rozporządzali tym razem Beata z Zidkiem. Nie dopuściliśmy do pieniędzy Kosy bo z jego zdolnościami bylibyśmy spłukani zaraz na starcie - ten człowiek zna chyba jakieś zaklęcie na znikanie pieniędzy bo tempo w jakim on się ich pozbywa to są jakieś czary. Czarna magia. Ale Beata i Zidek tym razem zaszaleli w stylu Kosy i... kupili najdrożej jak się dało. Tym samym nasza ekipa otrzymała zestaw jak z Big maca - największą różdżkę, najdroższy atrament oraz pióro. Te dwa ostatnie do spisywania punktów w... książeczce startowej. Bo karta to na pewno nie była - to była prawdziwa książeczka do spisywania lampionów. Prawie jak pamiętnik młodego czarodzieja. A różdżka to wiadomo, nieodłączny element każdego czarodzieja chociaż według wskazówek opiekunów z miała się na coś przydać. hmm...
Po jakimś czasie otrzymaliśmy mapkę (jako pierwsi) i ruszyliśmy. W złą stronę... To była niezła zmyła. Aż opiekunowie musieli zainterweniować i przywołać swoich niesfornych studentów. Potem szło już lepiej. Podzieliliśmy się na rolę. Kosa nie dostał kasiory we władanie ale za to zajął się tym razem kaligrafią. Szło mu jak nauka pisania w zerówce czyli nieciekawie. Już na samym początku się oblał, a potem było już tylko gorzej. Pod koniec widać było czarno na białym, kto w tym zespole jest od czarnej roboty. Kosa wyglądał jakby cały dzień węgiel przerzucał, a on przecież tylko spisywał kody z lampionów. Rozlewający się tusz nie był jednak wcale minusem, my się przynajmniej naśmieliśmy przy tym. Minusem był raczej długi czas, który trzeba było poświęcić na spisanie lampionów przez co tworzyły się korki. Fajnym zadaniem w pierwszym etapie było odnalezienie woźnego na jednej z dróg. Przechadzał się tam jakby nigdy nic, a naszym zadaniem było odnalezienie go i wydobycie informacji na temat kodu który mieliśmy spisać. Kosa pogroził czarnymi łapami i woźny nie miał wyjścia - musiał zdradzić nam kod. A potem to już łatwa droga na metę.
Pierwszy etap bardzo udany. Złapaliśmy jednego stowarzysza. Mapka bardzo fajna wizualnie, super pomysł z tuszem (który miał jednak pewien minus), szpiegowskie zadanie z woźnym. Etap bardzo, bardzo na plus.
Nie czekając zbyt długo zostaliśmy skierowani na etap specjalny pod opieką pani Sprout. Tam zadaniem było przyniesienie w jak najkrótszym czasie dwóch kwiatów z wyznaczonego obszaru. Nazwy były łacińskie więc trzeba się było domyślić. Ja wystartowałem jak z procy, wpadłem w bagna, czapnąłem dwa kwiaty które wydawały się fajne ale był to chybiony wybór. Nasza opiekunka była średnio zadowolona z naszej postawy ale doceniła oczywiście nasze wysiłki. Czas na etap drugi związany eliksirami.
Mapka dalej bardzo lajtowa, choć jedno przejście przysporzyło nam nieco problemów. Tutaj spisywaliśmy z lampionów nazwy eliksirów i ich składniki. I to takie ciekawe dość - ogony nietoperzy, szczurze łapy, korzeń imbiru i inne takie dziwaczne rzeczy. Ślinka cieknie na samą myśl i człowiek się wzdryga. Domyślaliśmy się już wtedy jakie zadanie specjalne na nas czeka i nie myliliśmy się. Gdy doszliśmy na metę siedział tam już Snape otoczony całym rzędem buteleczek z kolorową zawartością. Trzeba będzie pić, smakować i rozpoznawać. No to chlup w ten dziub! Na pierwszy ogień poszedł Kosa ale jego kubki smakowe szwankowały tego dnia więc Beata i Zidek go poprawiali. I wyszło im to całkiem nieźle, choć grymas na twarzy po skosztowaniu imbiru pozostał im na długo. W międzyczasie nakreśliliśmy sobie punkty do etapu trzeciego. Co było fajnego to to, że trzy etapy zostały umieszczone na jednej mapie. Nie zwlekając długo ruszyliśmy na etap trzeci.
Tam już na samym początku swoją bystrością oczarował nas Kosa. Szliśmy taką jedną drogą, na końcu tej drogi szukaliśmy lampionu ale nie znaleźliśmy. Postanowiliśmy więc wrócić tą samą drogą. Kosa dość zmieszany po chwili stwierdził - ej tu jest droga! Po czym wszedł dokładnie w tą samą drogę, z której przyszliśmy... I jak tu nie zwariować?
Ale to nie koniec atrakcji na tym etapie. Chwilę później natknęliśmy się na wielkiego jelenia, który bardziej wyglądał jak gigantyczny Łoś albo jakiś mityczny stwór. Mnie i Zidka wryło w ziemię, a jeleń z lekka się oddalił. Wtenczas w oddali słychać było zmierzających w naszą stronę Biegaczowatych (Wicię, Jr, Sprintera), którzy wesolutko podrygując, kroczyli sobie drogą nie świadomi zagrożenia. I wtedy wprost na nich wyskoczył ten właśnie jeleń gigant. Chłopaki dostali takiego speeda, że nawet Usain Bolt w porównaniu z nimi zostaje w blokach. Chyba musieli urochomić jakieś nitro albo zaklęcie na turbo szybko rzucili bo wystartowali jak perszingi. A szczególnie Wicia, który trzeba susami zostawił pozostałą dwójkę w tyle. A jeleń gigant jakby nigdy nic wskoczył w bagno i pośpieszył dalej. To było dosłownie The Power Of Nature! Chłopaki rozdygotani i roztrzęsieni kontynuowali marsz, a my pokładaliśmy się ze śmiechu już do samego końca. Ten incydent będzie się wspominało latami!
To był kolejny fajny lajtowy etap z pięknymi widokami. Zresztą jak każdy inny i tu nie ma się co dziwić bo marsz organizowany był na terenie rezerwatu przyrody. Jak orgowie to załatwili to ja nie wiem. Trzeba mieć chyba jakieś konszachty z czarnoksiężnikiem z krainy Oz albo znać Sabrinę nastoletnią czarownicę żeby dostać pozwolenie na taki bajer. Tereny bagniście rewelacyjne i za to ukłony!
Na końcu tego etapu spotkaliśmy znowu dwie opiekunki, a oprócz tego czekało na nas zadanie, które wypełniliśmy po mistrzowsku wręcz! Należało razem, jednogłosnie, z akcentem i uczuciem wypowiedzieć zaklęcie - my zrobiliśmy to wzorowo! Wreszcie nasza opiekunka była z nas dumna. Po chwili pani Sprout wysłała nas na etap czwarty czyli keszerski. Tam musieliśmy szukać Horkrusów zaklętych w przedmiotach. Dobrze, że oglądaliśmy akurat noc wcześniej tego Harrego bo wiedzieliśmy co to takiego. Szło nam elegancko i bez zbędnych problemów kompletowaliśmy hasło aby uśmiercić Valdemorta. Hasło, które należało przetłumaczyć na łacinę i to nie tą podwórkową bo taka na Valdemorta nie działa. Przy jednym horkrusie znaleźliśmy tylko wskazówkę oraz... zapalniczkę. Nie skumaliśmy o co biega i poszliśmy dalej. Na szczęście Snape dał nam jeszcze jedną szansę i w końcu skumaliśmy się o co kaman. Różdżka! Wreszcie przydała nam się różdżka! Za pomocą zaklęcia na odczarowanie niewidzialnego tuszu rozszyfrowaliśmy ostatnią podpowiedź znajdującą się na różdżce! Twój nędzny żywot dobiega końca Valdemorcie! Ostatecznie Valdemorta zgładził Kosa rzucając na niego zaklęcie. Trzeba przyznać, że upadek Valdemorta był na prawdę mistrzowski - brawo Piotrek!
Potem śmigaliśmy już do bazy nad jeziorem Ostrowitym. Same dobre wspomnienia mamy z tym miejscem, a po tym dniu doszło jeszcze jedno. Był tam bowiem bar o nazwie "pod trzema miotłami" z przeurocza barmanką! Dla samej barmanki można by tam tylko siedzieć i sączyć jeden kolorowy płyn przez cały dzień! Tak tam było miło! A ponadto jedzenia co nie miara - nie pamiętam już tych nazw ale były tam takie specjały jak chociażby myszy czy ślimaki gumiaki - prawdziwe delicje, palce lizać! Wydaliśmy tam całą naszą kasiorę, wszystkie knuty jakie mieliśmy zostawiliśmy w tym barze! Ale mało tego, jeszcze nam stawiali bo nie mieliśmy dość. W ten oto sposób razem z nami w barze wylądował Gromuś, który stwierdził "teraz mi dobrze!" I tak tam właśnie było, dobrze, a nawet bardzo bardzo dobrze! Jak my to w wormsach mówimy - lepiej przesiadywać w pubie niż chodzić na marsze, a tutaj i jedno i drugie zostało zsynchronizowane! Brawo, brawo, brawo!!!
Potem do późnych godzin przesiadywalismy w barze, wymienialiśmy wrażenia z resztą czarodziei nadal świetnie się bawiliśmy. Tak się bawi Hogwart! Miejsce zajęliśmy poniżej naszych oczekiwań ale nie to było tutaj najważniejsze, a wyśmienita zabawa która trwała cały dzień. Rywalizację domów też oczywiście przegraliśmy ale co tam i tak nie ma to jak Gryffindor! A Harrym Potterem został... Gromuś! Ten to ma dobrze - nie dość, że nieśmiertelny to teraz jest jeszcze czarodziejem! A tak w ogóle to nikt nie został o pustych rękach bo każdy (nawet my przegrani) otrzymaliśmy nagrody, i to jakie nagrody! Szacun ludzie! Na koniec przy pomocy Adriana N. wyczarowaliśmy sobie bardzo miły powrót do domu za co dziękujemy bardzo właśnie Adrianowi! Tak oto skończył się dla nas kolejny genialny marsz, o którym śmiało można powiedzieć, że był jednym z najlepszych w tym roku.
Po raz kolejny ekipa organizująca Huncwocką mapę (poprzednio Monopoly, Puzzle Soup oraz Astrum) dała czadu. Ta ekipa to już jest sprawdzona firma i można tam uderzać w ciemno o czym świadczy chociażby przyjazd Adriana, który jechał na ten marsz aż z Trójmiasta. I tak samo my uderzamy na te marsze w ciemno, a choćbyśmy mieli na miotłach przylecieć to będziemy bo takiej niezapomnianej zabawy jaką oferujecie na waszych marszach to się nigdzie nie uświadczy. Full atrakcji, zadania poboczne, zadania specjalne, super mapki, piękne stroje, pomoc rodziców, gra aktorska, masa świetnych pomysłów, rewelacyjne gadżety, piękne tereny, super atmosfera, ogrom pracy włożony w to wszystko i najważniejsze czyli... szczypta magii w tym wszystkim. Bo to trzeba być czarodziejem żeby zorganizować coś takiego!
Dziękówa dla was wszystkich i już teraz wyczekujemy kolejnego waszego marszu!
0 komentarze :
Prześlij komentarz
Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)