sobota, 16 lipca 2011

Ściana



W górach zasmakowaliśmy trochę wspinaczki. Chociaż WSPINACZKA to może trochę za duże słowo (dlatego teraz je zmniejszę - wspinaczka, o teraz lepiej). No ale coś tam się jednak momentami wgrzebywaliśmy coraz to wyżej i wyżej, czasem nawet fajnie trzeba się było wspinać. I kiedy tak schodziliśmy podekscytowani z Kościelca wpadliśmy na pomysł aby wybrać się na ściankę wspinaczkową. I to jak najszybciej, w tym tygodniu, żeby tego nie przekładać w nieskończoność. Od słowa przeszliśmy do czynu i tak oto w ten czwartek 4 wormsy wylądowały na gdańskiej ścianie wspinaczkowej "Elewator"

Miejscówa taka bardzo z klimatem. I to takim nawet trochę industrialnym bo ten budynek, w którym mieściła się ścianka wcześniej pełnił chyba rolę jakiegoś zakładu przemysłowego albo czegoś. A więc fajnie tam było - sama ścianka robiła wrażenie. A były też mniejsze ścianki, pełno lin, drabinka i inne takie małe przyrządy. A wszystko to przy dźwiękach dobrej muzy bo puszczali tam fajne trip hopy i inne pochodne gatunki muzyczne.

Jak już się napatrzyliśmy to zaraz po tym czekało nas krótkie przeszkolenie. Tutaj najwięcej pytań i problemów miał Kosa, który z początku nie umiał poradzić sobie z tym pasem do którego przypina się liny. Ale jak się wkłada dwie nogi w jedną nogawkę to się nie ma co dziwić. Mnie ten widok przyprawiał tylko o myśli typu "co ja tutaj robię" bo to właśnie Kosa miał być moim asekurantem. Obsługa była miła i wszystko nam fajnie wytłumaczyła (zresztą przecież to nic trudnego, tak na chłopski rozum).

Kosa, że tak to ujmę, z racji dogodnych uwarunkowań fizjologicznych i odpowiedniej budowy dolnych kończyn czuł się na ściance jak małpka kiki na drzewie palmowym. Albo raczej jak kosmaty, ośmio-nożny pająk, który plecie gdzieś tam swoje zawiłe pajęczyny. I o ile wchodzenie do góry szło mu sprawnie to asekuracja już trochę mniej. A, że Kosa z racji wagi asekurował akurat mnie to miałem dodatkową dawkę adrenalinki gratis. Kosa to nawet musiał się przywiązywać do słupa, żeby nie odlecieć w górę kiedy asekurował moje zejścia.

Gosia na sam czubek ścianki weszła raz. Raz a dobrze można by rzec. Zrobiła to mimo palpitacji serca i maksymalnie podniesionego ciśnienia. Istniało ryzyko, że z góry zlecą na nas same zwłoki Gosi po zawale serca ale jednak jakoś udało jej się przetrzymać te bolesne sercowe udręki. Wiadomo - serce nie sługa. A tak właściwie to można powiedzieć, ze Gosia tą odległość 19 metrowej ścianki pokonała z dwa razy na pewno. Bo kilka razy wspinała się tak na odległość dwóch, trzech metrów więc gdyby to zsumować to by tyle wyszło.

Najbardziej doświadczona w naszym towarzystwie (druga wizyta na ściance) Beata też wdrapywała się raz za razem tyle, że za każdym razem była to wspinaczka aż na sam szczyt. Chociaż myślę, że to jeszcze nie był szczyt jej możliwości. Poza tym wejścia Beaty można określić z całą pewnością jako najbardziej akrobatyczne i artystyczne bo o takie elastyczne pozycje w jej wykonaniu to nikt z nas jej nie podejrzewał. A to prawie że szpagat, a to jakieś inne niecodzienne wygięcie nogi gdzieś na 15m wysokości. Beata wchodziła całą sobą, można by to tak określić. Po jednym wejściu to nawet całą twarz miała białą jakby w młynie pracowała na dwie zmiany. Białą od talku, którego było tam sporo na tych dzyndzlach żeby ręce się nie ślizgały. Może gdzieś tam na wysokości nawet zębami się wgryzała jak nikt nie widział, żeby tylko wejść wyżej? Jak to mówią "zęby w parapet i heja do przodu" To były jedne z ciekawszych wejść na ściankę bo tutaj każdy ruch był niespodzianką.

Potem dziewczyny rywalizowały między sobą w kategorii "kto wyżej wejdzie po drabince" ale tutaj tym razem o kilka szczebelków lepsza okazała się Gosia. Co dziwne, ta drabinka to było najgorsze dziadostwo w tym wszystkim i najbardziej dawało w kość! Kto by się spodziewał. Dziewczyny tą swoją rywalizacją podrażniły męską ambicję Kosy (albo ambicję kosmatego pająka), który wcześniej wspiął się gdzieś tak na odległość 1/3 drabinki. A po tym jak widział co wyrabiają dziewczyny to zacisnął zęby, skumulował energię i jakoś się tam wdrapał do góry.

Po jakimś czasie zawitał do nas nasz miastowy worms czyli Rybak. Jednak zaraz na wejściu oznajmił, że rezygnuje ze wspinaczki bo jest śpiący. No i dobrze zrobił bo to mógłby być problem gdyby zasnął gdzieś w połowie drogi. Głupio by go było budzić wtedy. Albo głupio by było gdyby niedajboże Rybak usnął, odczepił się i zaczął spadać. Mógłby wtedy pomyśleć, że to taki sen, że spada w przepaść i wtedy co. Szkoda by było chłopaka, a jakby spadł to ta ścianka przerodziła by się w ścianę płaczu. Także na szczęście rozsądek wziął w tym przypadku górę.

Za to ja pełniłem rolę etatowego asekuranta. W pewnym momencie to nawet kask dostałem żeby bardziej fachowo wyglądać w tej robocie. Co ja się natrzymałem tych lin to głowa mała. Chociaż ja wyobrażałem sobie, że pociągam za sznurki i wtedy już bardziej komfortowo czułem się w tej roli. Więcej sił straciłem na asekurowanie niż wchodzenie ale co tam. Musiałem się troszczyć o wormsy żeby nie było żadnego bing bang.
Ale i ja też oczywiście trochę się powspinałem. Na górze byłem chyba z osiem razy, to tak po to żeby mieć na wszystko widok z góry. A przy okazji tam trochę poobmacywałem górne parapety, gdzieś na 19 metrze bo ponoć tam gdzieś skrzynka jest. Zebrałem trochę kurzu, przegoniłem kilka pająków ale nic nie znalazłem. To była prawdziwa robota na wysokościach.

I tak oprócz tego to Kosa i ja spróbowaliśmy wszystkiego co się dało. A nie, pardon tylko liny nie spróbowaliśmy. Tzn Kosa spróbował ale ledwo się o nią zaczepił to zaczął obijać się o wszystkich ludzi w obrębie 2m więc zrezygnował dla dobra wszystkich. A tak to właziliśmy gdzie się dało. Nawet na sufit próbowaliśmy ale coś nie mogliśmy się tam dokleić wystarczająco. Na dworzu też się wspinaliśmy - tam to nawet dość trudno było. Bo nie dość, że mało było tych dzyndzli do zaczepiania to jeszcze wiatr wiał, a przy naszych kudłach to nie tylko wchodzą one do oczu ale też do gęby. I nie dość, że trzeba kombinować jak tu się wdrapywać dalej to trzeba jeszcze włosy z jęzora odklejać. Ale jakoś dało radę i weszliśmy. Super uczucie - jak prawdziwy człowiek pająk.

I tak ogólnie to ten wyjazd z początku planowaliśmy od samego rana. Żeby się wyszaleć, a poza tym wejście jest całodniowe, a nie na godziny więc skorzystajmy jak najwięcej! Takie były założenia. Ale gdzieś tak po 3 godzinie wspinaczki leżąc jak takie stare kaczki na materacach stwierdziliśmy, że cały dzień to by się nie dało rady. No chyba, że ktoś ma krzepę i łapy jak Popey to może tak, a nie tam jak my - cherlawe robaki.

Ale i tak byliśmy tam dość długo. I wycisnęliśmy z tej wizyty na ściance ile się dało. Ja to nawet miałem obawy czy kierownicą dam radę kręcić w drodze powrotnej skoro mam takie obolałe łapy. Ale po ściance poszliśmy jeszcze trochę pospacerować po mieście w poszukiwaniu keszy, coś zjedliśmy przy okazji i wesoło wróciliśmy do domu.

A teraz planujemy już kolejny wypad na ściankę bo raz to za mało! Za fajnie tam jest żeby tylko raz jechać, to trzeba więcej się powspinać!

1 komentarz :

  1. Wormsy na ściance:) Zaskoczyliście mnie niezmiernie- haha
    A Beata to już wogóle:)
    Też byłem kilka razy na ściance wspinaczkowej w Gdańsku w Alfie i zawsze mi się podobało- szkoda że nie widziałem Kosy jak się wdrapywał jak małpka kiki- haha
    marian

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets