Starty wormsów w Darżlubach i Nocnych Manewrach są nieliczne. Bo jak na razie to (licząc ten ostatni też) na Manewrach byliśmy dwa razy, a na Darżlubie zaledwie raz. Jakoś nam te marsze nie leżą, poza tym nie bardzo podoba nam się to, że dopiero w dniu marszu dowiadujemy się gdzie to wszystko się odbywa. No bo jak to tak można trzymać ludzi w niepewności, wrzodów można się narobić przez te stresy. I potem są jeszcze zawsze kombinacje z dojazdem i w ogóle. No i nie wiem, my jakoś tymi marszami zwykle się nie zachwycamy. Ale z tych, które już zaliczyliśmy wynieśliśmy sporo frajdy i niezapomnianych wariacji. Szczególnie ten Darżlub i legendarna (choć drastyczna) przygoda Kosy w kiblu. Na Manewrach to też kiedyś zamiast szukać punktów to szukaliśmy wody bo tak nam się pić chciało a nic nie wzięliśmy. A co tym razem nas spotkało?
Najpierw głupkowaty dojazd bo każdy z wormsów (a było nas tym razem trzech) jechał do Rumii sam. Tak wyszło. A szkoda bo zwykle już sama droga na marsz jest atrakcją. Tym razem to nie należało do atrakcji. Ale w końcu wszyscy dotarliśmy. Najpierw Zidek i ja. Nie obyło się oczywiście bez szukania bazy i przeczesania okolicy oraz wizyty w sklepie. A wszędzie wokół były góry... jak w Rumunii jakiejś, a byliśmy przecież blisko morza. Te góry wróżyły nam raczej ciężką noc dlatego gdy tylko wkroczyliśmy do bazy postanowiliśmy się relaksować. Potem przylazł Kosa razem z ekipą luks polu i z relaksu zrobił się disco relax. A szczególnie wtedy gdy Kosa i Marysia wrócili z zakupów, na które Kosa wydał... 70zł. W skład naszego prowiantu wchodziły więc same cukry - czekolady, groszki, batoniki a i przepraszam bardzo były też orzeszki solone i paluszki. Po raz kolejny potwierdziła się reguła że im więcej pieniędzy ma kosa tym więcej ich wyda.
I tak ogólnie to w bazie było bardzo wesoło. Sporo znajomych, krzątanina, potem zrobiło się ciemno i atmosfera zrobiła się fajna. Powoli zbliżała się pora naszego wyjścia więc i my krzątaliśmy się w ciemnościach. Wylądowaliśmy przy sklepiku z koszulkami gdzie jedna z koszulek zamiast na wieszaku wisiała na kościotrupie. Hmm, czy tak kończą uczestnicy tego marszu? Nam to chyba nie groziło bo prowiantu mieliśmy na dobry tydzień.
Kiedy wyszliśmy okazało się, że zarówno latarka Zidka jak i Kosy odmawiają posłuszeństwa. Złośliwość przedmiotów martwych. Ale była to też swego rodzaju złośliwość losu bo zwykle to ja nie mam latarki a tym razem to ja pełniłem rolę latarnika. Po pierwszym kontakcie z mapą a następnie po pierwszym wdrapaniu się na górkę, tzn górę już wiedzieliśmy że w końcowym rozrachunku będziemy oddychać rękawami. Ale w sumie to nie mieliśmy racji bo kondycyjnie wytrzymaliśmy fajnie ale to pewnie dlatego że trasa którą przeszliśmy była hmmm dość nietypowa. Zaczęło się fajnie bo pierwszy i drugi punkt pomimo iż teren był problematyczny to udało nam się tam odnaleźć w sumie bez większych problemów. W drodze do trzeciego PK trochę się już zakręciliśmy ale też nie dużo jak na nas. Szło dobrze. "Idzie jak po Brygidzie!" - krzyczeliśmy. Potem do czwórki też spoko. Nie bawiliśmy się w żadne skróty i nic podobnego. Tak się umówiliśmy - lepiej wybrać dłuższą drogę ale pewniejszą żeby potem się nie wracać nie wiadomo ile. No i unikamy azymutów. I powtarzaliśmy te teksty po drodze nie raz. Aż do punktu piątego kiedy to mówiliśmy do siebie "na azymuty to nie ma co bo się pokićkamy, lepiej dłuższą drogę wybrać" a tymczasem poszliśmy na skróty azymutem, granicą lasu którego nie było. Granicy zresztą też ale to nam nie przeszkodziło zrobić wspaniałego łuku przez przeorane pola i wyjść niemalże w tym samym miejscu z którego zaczynaliśmy azymut. A potem nie wiem jak ale zamiast w prawo poszliśmy w lewo. Kilka kilometrów w lewo. W tym właśnie momencie z Nocnych Manewrów zrobiła się wielka porażka w naszym wykonaniu. Ale co tam, my nie byliśmy tego w tym momencie świadomi. Szliśmy sobie ładnie asfaltem prosto. Prosto prosto prosto, ciągle prosto ciągle asfaltem. Aż w końcu gdzieś doszliśmy i skumaliśmy się że coś tu nie tak. Że tu gdzie jesteśmy my to mapa już nie sięga. No cóż wygląda na to że wychodzimy poza granicę albo jakby to w szkole ujęli poza ramy programu. Trzeba się było jakoś ratować więc poszliśmy dalej w kierunku który wydawał nam się odpowiedniejszy. Po jakimś czasie (dłuższym czasie) jacyś kolesie uświadomili nas, że nie idziemy tam gdzie chcieliśmy. No ale skąd my mieliśmy to wiedzieć skoro straciliśmy kontakt z mapą i teraz częściej sięgaliśmy po czekoladowe groszki niż mapę. A poza tym ja nawet gubiłem mapę jak wcinałem czekoladę ale wiadomo - czekolada ważniejsza.
Kiedy już było wiadomo, że możemy zapomnieć o dobrym wyniku kombinowaliśmy jakby tu zachować twarz w tej sytuacji. Wymyśliliśmy żeby iść do ogniska a potem wrócić się kolejno po 8, 7, 6 i 5 a potem tą samą drogą którą przyszliśmy podążać do bazy. Błyskotliwy plan to może nie był ale przynajmniej połowa trasy była już nam znana. Nie było więc jednak z nami tak źle - coś jeszcze myśleliśmy i kombinowaliśmy. No i byliśmy pewni siebie, że teraz kiedy już z powrotem zawitaliśmy na mapę to pójdzie nam jak po sznurku. W drodze do ogniska motaliśmy się jak dzieci we mgle ale w końcu je znaleźliśmy. Chcieliśmy tam posiedzieć tylko 5min ale się zasiedzieliśmy i byliśmy tam minut 53 a bylibyśmy pewnie dłużej gdyby jakaś dziewucha nie żępoliła tak na gitarze motywów z Ogniem i Mieczem. Bo mi to przypominało trochę wycie do księżyca, który akurat tego dnia był wielki jak balija. Ba! To była największa pełnia od 19 lat i było nam to dane zobaczyć!
Był strach, że po tym rozgrzaniu gnatów może nam się już kompletnie nie chcieć ale byliśmy twardzi bowiem nie chciało nam się ale szliśmy. Do tyłu oczywiście tak jak to zaplanowaliśmy. Ale kolejnego błądzenia to już nie planowaliśmy, a po raz kolejny nam się to przytrafiło. A do tego było coraz gorzej bo zamiast cofać się do startu/mety to my znowu zakręciliśmy kółko. I tutaj takie przemyślenie - czasami warto się jest wysikać bo jak się gdzieś sika to się potem to miejsce zapamiętuje. Jakoś się wreszcie skumaliśmy i mogliśmy iść dalej. Po jeden punkt nawet specjalnie się wróciliśmy bo go przeoczyliśmy. A później to już były raczej nudy, jednego punktu nie odnaleźliśmy chociaż gdybyśmy poszukali dłużej to pewnie byśmy go mieli. Przez pozostałą część drogi trochę rozmawialiśmy o naszych głupich błędach i o tym że jesteśmy jak takie stare kozły, stare i głupie żeby takie błędy robić!
Ale co by nie było to zaledwie tydzień później na Bielowszczaku zaszaleliśmy!
Na metę wróciliśmy jakoś po 5 rano. Chwilkę pospaliśmy i Zidek oraz ja śmigaliśmy na pociąg. A w pociągu dalej lulu. Kosa wracał z lukspolowcami.
Pomimo tej porażki już teraz zastanawiam się nad tym czy wystartować w grudniowym Darżlubie. I chyba bardziej jestem na tak niż na nie. Bo przecież nawet stare kozły kiedyś muszą się czegoś nauczyć!
PS. Ale ta sytuacja ze znalezionymi zwłokami to jest jak z jakiegoś filmu. Ja bym tam chyba zemdlał gdybym coś takiego zobaczył i na jakiś czas miałbym dość nocnych marszy.
Zdjęcia z Manewrów znajdziecie tutaj. Aha już pisałem wcześniej o zdjęciach. Ale to nic, nie zaszkodzi przypomnieć.
Na fali żołnierze!
0 komentarze :
Prześlij komentarz
Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)