W tą sobotę zaliczyliśmy drugie keszerskie spotkanie. W zasadzie to dla mnie było to drugie spotkanie, a dla Beaty i Zidka było to spotkanie numer jeden. Kiedy pojawiła się propozycja od Daniela z Jed Team aby razem wyruszyć na owe spotkanie u mnie momentalnie zapaliła się zielona lampka z napisem "jadę!" Reszty robali długo nie musiałem namawiać, a tak właściwie to w ogóle nie musiałem namawiać. Po tym jak opowiadałem im o szpitalu wspomnień wiedzieli, że w tą sobotę czeka ich dzień pełen wrażeń.
Dzień pełen wrażeń to chyba w tym przypadku trochę za mało powiedziane. Tych wydarzeń było tego dnia ponad normę i równie dobrze można by je podzielić na kilka dni. Tyle tego było. A tu tymczasem jak w totku, mieliśmy kumulację i dzięki temu fantastycznie spędziliśmy dzień. Ale zacznijmy po kolei.
Spotkanie na które wybraliśmy się w piątkę (z Danielem - organizatorem naszego wyjazdu oraz Viridianą) nosiło nazwę: "Morsy, pingwiny i foczki" Jak wszyscy wiedzą są to zwierzaki raczej zimnolubne. Nie przypadkowo właśnie nazwa spotkania była taka bo główną atrakcją tego spotkania była... kąpiel w morzu!
Kiedy przyszliśmy nad morze w oczy natychmiast rzuciła nam się grupa gimnastykujących się morsów. Jedni już latali na gatkach jakby im było za ciepło (a wiało jak na Uralu!), inni biegali sobie z nadmuchanym kołem ratunkowym w kształcie kaczki czy czegoś tam. Wariactwo jakieś! Mi sama myśl o tym, że ta woda jest taka lodowata mroziła krew w żyłach. Zrobiło się tak zimno, że nawet wziąłem udział w rozgrzewce prowadzonej przez hmmm to był chyba dziadek mróz. Przez moment nawet myślałem żeby może jednak zaszaleć i też wskoczyć do wody ale przyznaję się - jestem ciepłą kluchą i speniałem. Pozostając w terminologii zwierzęcej ja byłem tutaj tchórzem. I to takim ciepłolubnym. W moim wyobrażeniu to ta woda miała grubo poniżej zera ale jakimś cudem nie zamarzła. Ale co tam ja, gdybyście widzieli tych keszowych morsów! Z jaką radością oni wbiegali w te szumiące mrozem fale! Jak sobie przy tym podskakiwali i się śmieli! Albo im faktycznie nie było zimno albo to był taki szok termiczny. My wormsy staliśmy tam zlodowaciali i patrzyliśmy zdębiali. Brawa dla każdego morsa, pingwina i foczki z tego spotkania. Powiadam wam - ten kto choćby zanurzył w wodzie mały palec tego dnia jest oto bohaterem! Ja gdybym zanurzył palec to chyba resztę dnia spędziłbym przed kominkiem próbując rozgrzać ten paluch. A wskoczył między innymi właśnie Daniel i co najlepsze... po tej kąpieli zrobiło mu się dużo cieplej. Zastanawiałem się jakby to było ze mną, na pewno trząsłbym się jak na przyczepce traktora.
Nie każdemu jednak było tak ciepło jak Danielowi dlatego też udaliśmy się do pobliskiego baru "Karmazyn" aby tam rozgrzać kości i posilić się po tym drastycznym wysiłku. My kibice-zmarźlaki również postanowiliśmy wsunąć małe co nieco. A co ciekawe tego dnia również i później przyszło nam wcielić się w rolę kibiców ale o tym później. W Karmazynie odbyło się spotkanie numer jeden i takie wstępne nakreślenie planu - gdzie jedziemy, co robimy dalej itp. Ładnie zjedliśmy rybki, zaliczyliśmy pierwszego kesza i w drogę! Do naszej ekipy dołączyła Grażka. Zdecydowana większość keszo-morsów postanowiła wziąć udział w grze miłosnej, która odbywała się w Gdańsku. Nawet nie wiem o co chodzi ale wiem jedno - keszo-morsy nie mają serc z lodu.
My, inaczej niż wszyscy, postanowiliśmy ruszyć na keszowanie po Gdańsku.
Ruszyliśmy na stare miasto. Co dziwne na myśl o starym mieście przypomniała mi się piosenka lao che (o starym mieście w Warszawie), której delikatnie mówiąc nie lubie ale tak to czasami jest, że nam dziwna piosenka w uszach gra. Na starym mieście udało nam się zdobyć kilka keszy. Ale było też kilka porażek. Jedna z ciekawszych skrzynek była w Muzeum Morskim na ołowiance. W ogóle to w tym muzeum fajny klimat był, taki industrialny jakby. Fajne foty z klimatem by można porobić, takie mroczne. Albo pobawić się w marines. Pełno fajnego sprzętu tam było, a to kabina ze statku, a to silnik, a to sonda ratownicza. Super sprzęcior. Jedną ze skrzynek musieliśmy namierzyć harpunem (szkoda że nie mogliśmy wystrzelić). Ale też na terenie muzeum zaliczyliśmy wtopę przy jednej skrzynce. Szukaliśmy jej na takim wielkim silniku czy co to tam było. Ponoć kesz był w cylindrze. Mi cylinder kojarzy się tylko z wyskakującym z niego królikiem. Także było ciężko z poszukiwaniami, zmarzliśmy tam jak sople lodu na wietrze i lekko zrezygnowani ruszyliśmy w dalsze poszukiwania. Pokręciliśmy się jeszcze trochę po mieście i odnajdywaliśmy kesze ze zmiennym szczęściem. W końcu wsiedliśmy w samochód aby wyruszyć, uwaga, uwaga, achtung, achtung - na finał Pucharu Polski w koszykówce pomiędzy Anwilem Włocławek a Polpharmą Starogard Gdański! O tak! To był niespodziewany zwrot akcji i kolejny świetny pomysł Daniela, który momentalnie nam się spodobał.
Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy czołgu ale znowu bez sukcesów. Może gdyby razem z nami był Pondżol - wielki fan militariów, to wtedy by nam się udało. A tak to poracha no ale nie zraziliśmy się tym faktem bo w głowie mieliśmy już tylko zbliżający się mecz.
Viridiana i Grażka wysiadły po drodze, a my chwilę później byliśmy już przed halą. Nie wiem, może ze mnie wieśniak ale ta hala to wyglądała jak spodek kosmiczny, super efekt! Na prawdę robiła wrażenie. Jak dotąd byłem tylko na meczach Polpharmy w Starogardzie (reszta wormsów tego dnia zaliczyła pierwszy mecz), a tam hala jest malutka w porównaniu do tej tutaj. W środku też robi efekt, normalnie jak w NBA. Tylko mi tam Gortata brakowało i Michaela Jordana. A tak to jak w NBA dosłownie.
Miejsca mieliśmy trochę pechowe bo kawałek przed nami stał kamerzysta i musieliśmy się trochę gimnastykować. Ale i tak ciężko było usiedzieć bo emocje były spore. "Biało-niebiescy" grający w zielonych koszulkach zgotowali nam huśtawkę nastrojów. I nie tylko nam bo hala praktycznie w całości wypełniona była kibicami Polpharmy. "Keczupów" z Włocławka było znacznie mniej, zaledwie garstka osób. Ale nawet czasami było ich słychać. Do przerwy było dość wyrównanie z lekkim wskazaniem na Kociewiaków (choć kociewiacy z nich to raczej tylko z nazwy jak to stwierdził jakiś gorączkujący się kibic siedzący za nami). My w przerwie oczywiście porobiliśmy trochę fotek, a potem dalej meczyk. W trzeciej kwarcie Polpharma odskoczyła aż na 16 punktów i jak to powiedziałem do Daniela "aż nudno się zrobiło" Kilka minut później pożałowałem tych słów bo Anwil odrobił trochę punktów i mieli już tylko dwa punkty straty. Ahh te keczupy! Końcówka była mocna ale koniec końców to koszykarze Polpharmy cieszyli się ze zwycięstwa, a my razem z nimi! Tym samy Zidek i Beata zaliczyli swój pierwszy kibicowski mecz i to od razu jaki! Wszędzie wokół fruwało confetti, a oprócz tego w powietrzu unosiła się radość i satysfakcja kibiców. Również i nas!
Już do końca tego dnia emocje z nas nie uleciały. Teraz czekała nas jeszcze wizyta w słynnej Paszczy.
Tutaj posiadówka trwała w najlepsze. Było to spotkanie keszerów numer dwa tego dnia. My dołączyliśmy trochę później. Oprócz tego jakaś inna ekipa też tam imprezowała więc co jakiś czas mieliśmy okazję pośpiewać sto lat. Także było wesoło, oprócz tego złapaliśmy też kilka skrzynek spotkaniowych. Takich zagadkowych łamigłówek przy których nasza inteligencja dostaje trochę po mordzie. Jedną nawet udało nam się rozwiązać. Oprócz tego fajna była skrzynka, którą zaliczało się poprzez... łyk 70% łąckiej śliwowicy. Dobrze, że całej nie trzeba było duszkiem łyknąć. No i na spotkaniu jak zwykle smichy hihy i hulanki. Furorę robił Zidek, który z trzema skrzynkami na koncie zaliczył swoje pierwsze spotkanie. A co tam się będzie chłopak szczypał. Oprócz tego szerzyła się plotka i legenda o tym jak to Daniel wybrał się do Warszawy specjalnie po to by sprawdzić jakąś skrzynkę. Fajnym akcentem na spotkaniu było wypuszczenie w powietrze lampionu. Istniało ryzyko, że po tym jak zahaczył o drzewo może wybuchnąć mały pożar ale jednak w porę odleciał. Po tych emocjach spotkanie w paszczy dalej trwało ale my postanowiliśmy urwać się i ruszyć na nocne keszowanie. Do naszej ekipy dołączyła Dags, która przybyła tutaj aż ze... Sląska.
Podczas tego nocnego keszownia zaliczyliśmy kilka fajnych keszy, np. park maliniaka. Tzn. park północny. Ale najlepsza i tak była skrzynka przy której Daniel na jednym ze znaków drogowych Daniel znalazł śrubokręt. No i tak sobie z tym śrubokrętem stoi jakby nigdy nic gdy nagle podjechała do nas policja. "Co pan tu robi?" - padło pytanie na co Daniel odpowiedział "Szukam skarbów" Jakoś chyba nie do końca to tłumaczenie przekonało pana w niebieskim ale dał nam spokój. No ja nie wiem, to on nigdy nie widział kogoś stojącego przy znaku drogowym o drugiej w nocy ze śrubokrętem? No chyba nie podejrzewał Daniela o to, że chce za pomocą tego śrubokręta rozkręcić ten znak?! Co by nie mówić, to ta akcja była MEGA. A sama skrzynka też świetna.
Nocne keszowanie skończyliśmy chyba gdzieś tak przed 3 w nocy. A potem śmigaliśmy już do domu. Z tej drogi powrotnej to nie pamiętam nic bo zasnąłem jak gucio. Beata też. Obudziłem się dopiero na sam koniec. No ale po takim dniu pełnym wrażeń to każdego by w końcu zamuliło!
Podsumowując to był to niesamowicie intensywny dzień. Ciągle coś się działo: dwa spotkania, mecz, keszowanie, spotkanie z policją. Razem zebraliśmy aż 20 skrzynek! Gdybym mógł to dałbym rekomendację i najwyższą notę temu dniowi. A tak to napisze tylko: wielkie dzięki Daniel raz jeszcze no i TFTC!
A foty z tego dnia znajdziecie tutaj.
A foty z tego dnia znajdziecie tutaj.
nic dodać, nic ująć - było "MEGA"! :D
OdpowiedzUsuńJak zwykle świetna relacja. Dzień rzeczywiście był niesamowity.
OdpowiedzUsuńJa również dziękuję za towarzystwo i polecam się na przyszłość.
Daniel (Jed team)