czwartek, 6 stycznia 2011

Wormsy autostopem przez Europę cz.12


Wstaliśmy wcześnie, z bardzo bojowym nastawieniem pt "dziś musimy się stąd wydostać!" Była akurat sobota. Szybko się rano ogarnęliśmy. Nastroje były średnie, Kosa ciągle rozmyślał o Federice no i za wszelką cenę chcieliśmy wydostać się z tego miejsca. Już obojętnie gdzie. Ruszyliśmy zdeterminowani na tą paskudną stację. W ruch poszły kciuki, potem życzliwe uśmiechy na które się sililiśmy, potem próbowaliśmy na litość. Ruch był tam jak w mrowisku. A my w tym mrowisku czuliśmy się jak intruzi albo jak ogryzki, które żadna mrówka nie chce zabrać ze sobą. Był słoneczny poranek, a my po raz kolejny bezskutecznie próbowaliśmy się stąd wydostać! Nie dość złego rozładował nam się aparat. No to super, koniec ze zdjęciami. Ale kogo to w sumie wtedy obchodziło. Wszędzie kręciło się pełno włochów z samochodami obładowanymi po brzegi chyba wszystkim co mieli akurat pod ręką. Rozumiem, że jak się jedzie np. na weekend nad morze to się bierze ręcznik, krem do opalania i jakieś drobiazgi ale żeby pchać do osobowych samochodów taki asortyment, który z trudem zmieściłby się w tirze? Tego już nie kumam. Rumunów też pełno. A spojrzenia rzucali na nas takie jakbyśmy chcieli ich okraść. Sytuacja była jednym słowem nieciekawa. Ku pokrzepieniu naszych serc okazało się, że nie tylko my utknęliśmy w tym miejscu. Razem z nami złapać stopa próbowały jeszcze 4 osoby. Wszystkie z Holandii. Pogadaliśmy trochę z nimi i wszyscy byliśmy zgodni co do jednego - jest problem. Rozstawiliśmy się po całej stacji, łaziliśmy po ludziach i próbowaliśmy. Nie pozostawało nam nic innego...

Potem nastąpił gest, po którym słowa hymnu Unii Europejskiej nie są już dla mnie tylko pustymi słowami ale rzeczywiście coś znaczą. "Wszyscy ludzie będą braćmi!" i tak oto nieznani nam autostopowicze z Holandii znaleźli nam stopa! Zaczepili jakiegoś Słoweńca, który zmierzał do swojego kraju. Co prawda nie jechał w stronę Lublany ale przynajmniej jest szansa aby się stąd wydostać! Bez wahania zdecydowaliśmy się wykorzystać tą okazję.

Poczekaliśmy chwilę, aż gościu wróci ze stacji. Kumple z Holandii wyjaśnili co i jak (oni chcieli do Lublany, nam już było wszystko jedno). Słoweniec dziwnie zmierzył nas wzrokiem, nie wiedział pewnie co jest grane. Co to jakaś szajka autostopowiczów? Współpracują razem? Najpierw ci się mnie pytali, a teraz wezmę kogoś innego? My z Kosą przybraliśmy czym prędzej pozę skrzywdzonych przez los, wygłodzonych i biednych podróżników. Trzeba było wzbudzić w nim jakoś litość. Przez chwilę myśleliśmy, że się jednak nie zgodzi. Ale... wziął nas!

Chwilę później jechaliśmy już w stronę Nowej Goricy. Co prawda trochę się cofnęliśmy ale byliśmy przekonani, że wreszcie robimy krok na przód w naszej podróży. Wreszcie ruszamy z miejsca! Słoweniec wyglądał na jakiegoś biznesmena albo prezesa. Fura wypucowana na błysk, skóra i komóra. Gościu wiadomo, lukał na nas spod ciemnych okularów, nienagannie wyprasowana koszula, krawacik i te sprawy. Trzeba się było jakoś dostosować do poziomu i w ten sposób zaczęliśmy rozmawiać o sytuacji ekonomicznej zarówno w Polsce jak i Słowenii. A, że w tych tematach leżymy i kwiczymy raczej, to cieszyliśmy się, że podróż z nim nie trwała zbyt długo. Podziwialiśmy też fajne tereny. Z biznesmenem pożegnaliśmy się dokładnie na granicy włosko-słoweńskiej w miejscowości, której nazwy nie potrafimy wymówić do dziś -  Vrtojba.

Jest udało się! Teraz z tego miejsca ruszymy dalej! Ruch był tutaj dużo mniejszy ale to nic. Grunt, że uciekliśmy z tamtej stacji. Jeszcze dziś za pewne będziemy daleko stąd! Juuuu!

...

Po całym dniu spędzonym na łapaniu stopa w Vrtobje miny nam jednak nieco zrzedły. Cały dzień! Dotarliśmy tutaj jakoś przed południem i aż do godziny 22 łapaliśmy stopa... I nic... Zero... Nawet nikt się nie zatrzymał... No nic. Trafiliśmy z deszczu pod rynnę... A rynna się poluzowała i trzepnęła nas w potylicę. Tutaj było bowiem chyba jeszcze gorzej niż w Trieste...

Na samą myśl o tym dniu boli mnie kciuk.W kółko chodziliśmy tylko od granicy do stacji benzynowej, gdzieś tak co godzinę zmienialiśmy miejsce do łapania stopa. Spotkaliśmy również pewnego wychudzonego jak patyczak Węgra, który stał tutaj od... dwóch dni. No ekstra. Ta wiadomość była dla nas jak solidny kop w krocze. Postanowiliśmy ruszyć się z tej stacji. A raczej ruszył nas nasz głód, który odzywał się coraz głośniej. 

Ruszyliśmy w stronę wsi. Fajna wiocha nawet. Po drodze szliśmy po jakichś polach i plantacjach winogron. To sobie trochę podjedliśmy. A co tam. Potem dotarliśmy do wsi. Fajna była, taki wiejski klimacik. Wioska podobna do włoskich. Taki podobny styl. Cieplutko, czerwona dachówka, kwiaty zwisające z parapetów. No fajnie. Gdzieś przy kawiarence żywiołowo dyskutujący tubylcy. Kupiliśmy trochę jedzonka, dobry chleb mieli tutaj. Pokręciliśmy się trochę, staraliśmy się wsiąkać ten klimat i nie myśleć o tym, że znowu będzie ciężko wydostać się stąd. Potem wyszliśmy ze wsi, stanęliśmy przy drodze krajowej i łapaliśmy stopa.

Po kilku minutach zatrzymał się samochód. Był to radiowóz. No cóż, na bezrybiu i rak ryba. Ciekawe co teraz? Zgarną nas stąd czy co? Musieliśmy się wylegitymować. Przepytali nas co tu robimy, dostaliśmy ostrzeżenie że nie możemy łapać stopa w Słowenii, nie możemy zakłócać ruchu i mamy się stąd usunąć. Spisali nas. Przeszukali czy nie mamy nakrotyków, haszu i innego diabelstwa. Ale takie tam przeszukanie.. pfff, kałasza byśmy dali radę przemycić. No ale ogólnie byli mili. Po tych wszystkich formalnościach już tak bardziej ludzko mówili do nas "Nikt się nie zatrzymuje? No co za ludzie! Musi się ktoś zatrzymać!" Policjanci okazali się jednak całkiem wporzo. Wykorzystując to, że były to dwie kobiety zaproponowałem "To może pani spróbuje zatrzymać samochód? Jak pani zatrzyma to na pewno stanie" No ale nie pomogli nam. Życzyli powodzenia i radzili łapać na stacji. Ehh i w kółko macieju.


Poszliśmy na granice. Po stronie włoskiej. I również tutaj dosięgnęło nas prawo. Tym razem zatrzymała nas straż graniczna. Wytłumaczyli nam, że we Włoszech nie możemy łapać stopa i radzili abyśmy łapali po stronie Słoweńskiej. Ah te przepisy! Przeszliśmy kilka kroków, stanęliśmy po stronie słoweńskiej i... strażnicy byli zadowoleni. No paranoja jakaś. 

Te konflikty z prawem trochę nas ożywiły. Cofnęliśmy się po raz kolejny na stację. Jakiś czas pytaliśmy tez kierowców, tirowców. Nikt nie chciał nas wziąć. A pod wieczór jakieś włoskie babsko rzuciło nam 5euro coś tam krzycząc w naszą stronę. "A co ta teraz? Co ona za żebraków nas ma? Co to w ogóle miało być?" byliśmy wzburzeni tym faktem. Podnieśliśmy to 5euro z ziemii po czym dalej łapaliśmy stopa. I tak do godziny 22.

Dla kierowców byliśmy jak ograniczenia prędkości - nikt nie zwracał na nas uwagi. A, że było już ciemno  to zrezygnowani tym wszystkim rozbiliśmy namiot kawałek za stacją i poszliśmy spać...

cdn...

0 komentarze :

Prześlij komentarz

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets