Mijała już 5 godzina od kiedy przybyliśmy na tą przeklętą stację benzynową. Pięć godzin zatrzymywania samochodów i nic. Staliśmy tu nadal. Ta stacja była niewielka, ruch na niej też nie był imponujący. Próbowaliśmy wszystkiego, najpierw bez tabliczki, potem z tabliczką (różne warianty napisów), potem przy wjeździe, potem znowu przy wyjeździe, raz Kosa, raz ja, potem poszliśmy stać przy wejściu i zaczepiać ludzi. Ludzi próbowaliśmy przekonać na różne sposoby: na wariata, na zagubionego obcokrajowce, na luzaka, na litość próbowaliśmy. Dosłownie wszystkiego. I to wszytko na nic. Pięć bezowocnych godzin.
Nie dość tego zaczęło padać. I to tak dość mocno. A zatrzymywanie samochodów w deszczu to dość przykra sprawa więc musieliśmy się schować pod daszkiem. Pod daszkiem nawet kimnęliśmy...
Przebudziliśmy się i dalej próbowaliśmy zatrzymywać. Co jakiś czas zmienialiśmy kartony z napisami. Później na stacji nie mieli już kartonów bo wszystkie zużyliśmy. Pracownicy stacji kręcili głowami i spoglądali na nas z politowaniem. Było coraz gorzej.
Najgorsze w tym wszystkim są nadzieje. Każdy przejeżdżający samochód to nowa nadzieja na to, że to właśnie ten kierowca nas stąd zabierze. A ludzie w samochodach to też... Jedni coś do nas machają, inni się śmieją albo pokazują że jadą nie tu, albo że nie mają miejsc dla nas. Jeszcze inni jakby w ogóle nas nie zauważali. No tragedia. Po tych kilku godzinach na stacji nasza nadzieja jednak stopniowo gasła. Niestety. Potem wiedzieliśmy już, że do Wenecji nie damy rady dotrzeć... To był bolesny cios prosto w nos. Koniec marzeń o Wenecji!
Trzeba było kombinować inaczej. A może by tak wrócić do Austrii? Albo już teraz próbować ruszyć na Słowenię? Jedno było pewne - był piątek, a my już w najbliższy czwartek musieliśmy być w domu. W tą stronę zajechaliśmy praktycznie bezproblemowo ale po tym co działo się na tej włoskiej stacji nasza wiara w szybki powrót dość mocno podupadła.
Dalej nic. Czas leciał jak szalony, a my tkwiliśmy tu jak kołki... Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że właśnie zaczął się najgorszy etap podróży... A był on spowodowany (jesteśmy tego pewni) weekendem. U nas pełno ludzi na weekend się przemieszcza i wyjeżdża z miast. Ale w porównaniu do tego co dzieje się w weekend we Włoszech to jest to nic. Tam wygląda to na prawdziwą wędrówkę ludów. A że Trieste jest położone blisko granicy ze Słowenią to też przewijało się tam pełno Słoweńców i Rumunów. Co najgorsze w tym wszystkim? Nikt nie chciał nas zabrać!
Mieliśmy już dość wszystkiego. A tą pechową stację mieliśmy przeklęte bardziej niż ród labdakidów. Jasny gwint jak to możliwe żeby przez te ok. 6 godzin nikt nie podwiózł nas nawet kawałek?! Co to jakaś zmowa? Ktoś nam chciał taki numer wykręcić? No co jest grane?!
Dość tego. Postanowiliśmy ruszyć dupska i iść gdzieś. Byle jak najdalej od tego miejsca. Szybko wymyśliliśmy - pójdziemy nad morze i coś jeszcze tego dnia zobaczymy chociaż. Trzeba było jakoś ratować ten dzień aby nie był kompletnie stracony. Był już wieczór. W Polsce o tej porze dzieciaki zasiadają przed telewizorami żeby oglądnąć wieczorynkę. Chociaż nigdy nie wiadomo, wieczorynki już nie te co kiedyś więc może dzieciaki przerzuciły się na inne programy. W każdym bądź razie my kierowaliśmy się w stronę morza. Wkurzeni tym wszystkim, zmęczeni, zniechęceni, może nawet lekko podłamani. Jeszcze wczoraj byliśmy przekonani, że ten dzień spędzimy na pływaniu gondolami w Wenecji, a tymczasem prawie cały dzień spędziliśmy na stacji benzynowej. Po prostu załamka. Trzeba było jakoś ratować sytuację!
Dotarliśmy do jakiejś maleńkiej wioski. Bardzo taka malownicza była. Wszędzie zadbane domy, ogrody. Francja elegancja, a przecież były to Włochy. Nawet jakiś mały zameczek był w tej wiosce. Ogólnie bardzo pozytywnie. Duino - tak nazywała się ta wioska. Wioska była mała, a morze jest długie i szerokie także bez problemu doszliśmy nad brzeg. I było pięknie!
Nie było tam plaży. Tylko taki skalisty brzeg. Pełno wielkich kamieni zanurzonych w wodzie. A dalej już tylko woda, tak bardzo niebieska i czysta. Piękny widok. Miejsce było na prawdę urocze. Za nami kilka domów na dość stromym zboczu, jakiś kurort wypoczynkowy. Cisza, spokój, piękny widok. O tak, tego nam było trzeba. Ludzi niewiele. Gdzieś tam kawałek od nas jakieś młodziki skaczące ze skał do wody. Trochę dalej jakaś zakochana para, wiadomo klimacik sprzyjał, romantyczna atmosfera była, nie da się ukryć. Kosa jednak za dużo się nie cyka więc podszedł do tej zapatrzonej w siebie dwójki i zagadał nie wiadomo o czym. I co się okazało? Że to byli polacy! Trochę z nimi pogadał i wrócił. Woda wyglądała fantastycznie. Tylko jakoś tak niespecjalnie ciepło było, chyba po tym deszczu. Ale to nas nie zraziło, nie mogliśmy przegapić takiej okazji. Czas na kąpiel w Adriatyku!
Kosa od razu poszedł skakać tam gdzie te młodziki. Skoczył raz, poharatał się trochę o kamienie i zrezygnował. Ja tam na spokojnie się pluskałem. Było zimno ale co tam. Choćby nie wiem jaka była temperatura po prostu musieliśmy zaliczyć kąpiel w Adriatyku! Przy okazji umyliśmy sobie pięknie włosy. Ahhh od razu lepiej. Kąpiel w Adriatyku zaliczona! Takie mycie włosów zwykle wzbudzało zainteresowanie. Nie inaczej było teraz. Siedziały tam niedaleko takie dwie dziewuchy i chyba z lekka na nas spoglądały. Dla nas był to jednoznaczny sygnał żeby podejść i zagadać. A co to dla nas, jesteśmy super luzaki, mieszkamy setki kilometrów stąd. Tak właśnie o sobie myśleliśmy. I zagadywaliśmy kogo tylko się dało, a choćby tak tylko żeby pogadać o byle czym. W podróży człowiek robi się jeszcze bardziej otwarty, to jest fajne.
No i siedzą sobie tam takie dwie panienki i rozmawiają w tym ich dźwięcznym języku. Nie ma bata, trzeba zagadać. Ustaliliśmy, że zapytamy je o drogę na najbliższą stację benzynową (a przecież drogę znaliśmy znakomicie bo właśnie stąd przyszliśmy). To był sprytny chwyt z naszej strony. Wiadomo, dobry bajer musi być, grunt to dobrze zagadać i zacząć, a później to już jakoś idzie. Najpierw poszedł Kosa i nawijał po angielsku. Ja przyglądałem się i po chwili dołączyłem. Nie pisałem jeszcze w tej relacji o włoszkach. Teraz jednak nadrobię zaległości i zrobię to z przyjemnością. Włoszki są po prostu zachwycające! Uroda, wdzięk, elegancja - włoskie uliczki pełne były przechadzających się tam pięknych kobiet. Ale takich na prawdę pięknych! O innej urodzie, zwykle ciemne włosy, ciemna karnacja. ahhh. This is this. I jakie one wszystkie były tam zadbane, podejrzewam że niejedna kobieta, na którą wlepialiśmy gały miała z 40 lat. A wszystkie wyglądały oszołamiająco! Podobno Mediolan jest europejską stolicą mody ale wydaje mi się, że całe Włochy pod tym względem są wprost wzorowe. Prawdziwa moda na sukces! ahhh. Idealnym przykładem włoskiej urody były właśnie te dwie panny, do których postanowiliśmy zagadać. Wizualnie od razu przypadły nam do gustu.
Dziewczyny nie znały jednak języka angielskiego. Jedna coś tam potrafiła, jakieś pojedyncze słówka. Druga nic a nic. Próbowaliśmy dogadać się więc na migi. Było bardzo zabawnie i szło w sumie całkiem nieźle. A poza tym jak fajnie było słuchać tego jak one rozmawiały między sobą po włosku. Ahh! Pomimo, że nie mogliśmy się dogadać bawiliśmy się świetnie. Śmiech łączy! Dziewczyny były szalenie sympatyczne i z całych sił starały się nam pomóc. A my pomimo, że wiedzieliśmy co i jak to dalej udawaliśmy, że się zgubiliśmy bo rozmowa z nimi była tak przyjemna. Po chwili podszedł do nas jakiś facet, który wcześniej czytał książkę. Zagadał po angielsku. Upss. Jego angielski to był na dużo wyższym poziomie niż nasz, a my tu świrujemy nie wiadomo jak. I gościu raz dwa, wytłumaczył nam po angielsku gdzie mamy iść. Pogadał też po włosku z dziewczynami, chyba się nawet znali. No to sobie myślimy - koniec świrowania na dziś, no trudno. A jednak nie! Gościu powiedział nam, że dziewczyny chcą nas odprowadzić. Ha! Kto by nie chciał odprowadzić takich kolesi jak my! Spacer z dziewczynami również był bardzo przyjemny, najpierw obie przedstawiły nam się. Francesca i Federica. Ta Francesca to była dość ładna nawet ale ta Federica to trzeba przyznać, że była zabójczo piękna. I to jeszcze jak! Szczena opada. Szkoda że nie mamy żadnych zdjęć z dziewczynami bo sami przyznalibyście nam rację. Ale akurat chwilę po tym jak zrobiliśmy sobie fotę nad wodą aparat się rozładował... A do tego dziewczyny były tak bardzo sympatyczne, ahh te włoszki. My również przedstawiliśmy się, a one natychmiast przetłumaczyły nasze imiona na włoski. Od teraz byliśmy Mario i Simone. Potem dziewczyny uczyły nas trochę ich języka, opowiadały trochę o sobie, czas mijał bardzo miło. Nawet poczęstowały nas żelkami. Francesca mówiła do mnie z żelkiem w ręku: mandzia! A ja na to, że nie jestem mandzia tylko Simone. Śmiechowa sytuacja, okazało się że mandzia to znaczy chyba poczęstuj się albo coś takiego (tak one nam to wytłumaczyły). Dalej więc było wesoło. Ale co najlepsze, dziewczyny musiały polubić nasze towarzystwo bo na stację prowadziły nas jakimiś innymi uliczkami, na około. Nadłożyliśmy sporo drogi, a czas minął bardzo szybko.
Trzeba się było niestety pożegnać. Podziękowaliśmy pięknie za pomoc i miłe towarzystwo i dziewczyny powolutku odchodziły. Oglądały się jeszcze chyba z 5 razy i machały do nas. My zostaliśmy przy ulicy.
- "No zobacz Kosa jakie fajne dziewuchy, dobrze że do nich zagadaliśmy" - stwierdziłem zaraz po tym jak odeszły.
- "I ty jakie ładne one były. Ja cie Dżeki ale jakie ładne, widziałeś to?" - Kosa nie mógł ciągle wyjść z zachwytu.
- "No ty, typowe włoszki. Nie no super i do tego jakie sympatyczne i w ogóle"
I tak trochę stoimy. Rozmawiamy o tych włoszkach. Potem chwila ciszy. Eh mogliśmy chociaż jakiś kontakt od nich wziąć...
Chwila ciszy
NIE WZIĘLIŚMY OD NICH ŻADNEGO KONTAKTU!!!
Kosa z rozpaczy aż zbladł! "Nie jak to?! Ale z nas łosie! Takie dziewczyny, a my nie wzięliśmy numerów! Dżeki nieee!! Co my zrobiliśmy!" To była czarna rozpacz. Faktycznie mogliśmy nawiązać jakiś kontakt. To była kolejna poracha w tym dniu. Kolejna klęska. Kosa był dosłownie podłamany. Tak bardzo Federica zawróciła mu w głowie. Kilka minut po tym gdy już wreszcie ochłonął, Kosa oświadczył "muszę ją odnaleźć, wrócę do Włoch i znajdę Federicę. Mało tego, jak tylko wrócę do Polski to chcę być italiano. Włoskim elegantem. Muszę w końcu zrobić na niej dobre wrażenie!"
Ah te kobiety! Potrafią zawrócić w głowie. Jest takie powiedzenie, że "faceci rządzą światem, a facetami rządzą kobiety" Podpisujemy się pod tym obiema rękoma!
Było już ciemno. Nie było sensu zatrzymywać samochody. Znaleźliśmy kawałek trawnika za jakimś płotem. Niezłe miejsce na namiot. Poszliśmy spać. Kosa bezapelacyjnie ciągle rozmyślał o Federice. I jestem pewien, że nie raz rozmyśla o niej do dziś:)
cdn...
Kurde, ale na prawdę nie wziąć od tych pięknych dziewczyn żadnego kontaktu, to była czarna rozpacz. Normalnie sobie myślałem, może to była ta dziewczyna one the on milion. Normalnie taka piękna, że aż cudowna. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Pewnie na tamtym świecie będę ją wspominał, o ile ona mnie tam nie spotka. Kurcze widzieć takie dziewczyny na żywo, to normalnie na prawdę aż się chce żyć. A o tym Italiano, to na prawdę będę myślał. Nie poddam się będę elegantem. Dla takich dziewczyn wszystko, ale trzeba też z umiarem. trzeba mieć granice. Póki co następnie jak gdzieś pojedziemy, to albo zahaczymy tam jeszcze do Trieste, bo zostaliśmy zaproszeni przez Fabio, albo specjalnie pojedziemy, aby znaleźć dom Federiki. Po prostu następnym razem jak nie weźmiemy od kogoś kontaktu, to Dżeki przyrąb mi z banan, albo ewentualnie z Halleluyah. Na prawdę ta Federika, to była piękność. Możecie mi się dziwić, że tak piszę, ale jakbyście ją zobaczyli, to też tak by zareagowaliście. Na prawdę.
OdpowiedzUsuń