poniedziałek, 27 grudnia 2010

Astrum InO - relacja, 10-11.12.2010

W takim duecie jeszcze nie pisaliśmy. SW4Gosia takim kolorem, a Dżeki takim.

Jakoś nie przypominam sobie takiego marszu (a z lenistwa nie chce mi się tego teraz sprawdzać) żebyśmy wystartowali w tak licznym składzie jak na Astrum. No takiej akcji to jeszcze nie było bo na tym marszu wystartowało aż 5 robali. Czyli był to prawie komplet. Dołączył do nas jeszcze Jacek zwany przeze mnie kuzynem i tym sposobem na Astrum wystawiliśmy 6-osobową drużynę i byliśmy tego dnia niczym drużynówka. Z tych emocji, że jest nas aż tylu nawet nie potrafiliśmy się dokładnie umówić na pociąg. Zidek myślał, że ruszamy o 16:35, Beata mówiła, że o 16:15, ja że o 16:25, Gosia to już w ogóle nie wiedziała, o której. Widocznie u każdego zegar biologiczny tyka inaczej. Tylko Kosa wiedział, że jedzie przed 20. Taka to u nas jest organizacja.

O podróży pociągiem nie ma co pisać bo to było zaledwie 20min. Cieszyliśmy się, że pociąg przyjechał na czas bo zimą zwykle rozkłady jazdy można między bajki włożyć.

Zaraz po przyjeździe zrobiliśmy mały obchód po Biedronie, a potem już ruszyliśmy do bazy. W bazie byliśmy jeszcze na ponad 2h przed rozpoczęciem marszu bo jak to stwierdził Zidek "dłużej w bazie = więcej wariacji"

Gdy dotarliśmy do bazy, towarzyszyły nam dobre humory, banany, maślanka, dzięki której każdy robił maślane oczy oraz gra słów kładąca nas na kolana. Choćby powiedzenie "bród w bród" Trzeba przyznać, że rzeczywiście byliśmy w formie. Potem przenieśliśmy się do sali gimnastycznej i do ekipy dołączył Czępa, który bardzo szybko zintegrował się z Jackiem (bzwzwzy? bzwzwzz). To było tak szybkie jak prąd w kablach. Po długim czasie wywieźli nas do lasu. Było ciemno, głucho i zimno. Rozgrzewały nas tylko wariacje Kosy rysującego boisko na śniegu i reprezentującego jakąś akcję niczym prawdziwy komentator. Dopowiem tylko, że Czępa udawał akurat Andrzeja Strejlaua i bardzo ładnie nakreślił nam taktykę na ten marsz, która brzmiała jak zwykle "no to idziemy i zobaczymy co będzie dalej." Beata i ja nie miałyśmy latarek bo nie miałyśmy. Dżeki nie miał bo zapomniał. Ale Beacie to akurat latarka nie była potrzebna bo przecież tym razem wcieliła się w rolę ninjy w naszym zespole i bez latarki lepiej się maskowała. Jak to stwierdził Kosa "Beata chcesz pójść w moje ślady?" Było to jednak trudne do zrealizowania bo przecież wszyscy wiemy jak trudno podążać po śladach Kosy. Ruszyliśmy w trasę. Zaspy były po kolana, więc to utrudniało nam wędrówkę.

W lesie było ciemno, dobrze, że chociaż śnieg był biały bo życie uczy nas, że śnieg nie zawsze jest niestety biały. Ale ten akurat był. A na tym śniegu były ślady. Życie nauczyło nas również, że nie zawsze ślady prowadzą do celu i że czasem może to być zasadzka (np. że wilk przebrał się za babcię i specjalnie zostawił takie ślady żeby nas zbawić). A ten etap nosił nazwę "Omen" więc Nomen omen musieliśmy być ostrożni. I to już przy pierwszym punkcie oznaczonym cyfrą 666 chociaż dla lepszego samopoczucia wmawiałem sobie, że to 999. Kosa uczynił znak krzyża i zwinnym skokiem przeskoczył przez rówek, który zapewne dopływał gdzieś później do Styksu. I Kosa też przeskoczył tak na styk. Pierwszy PK zaliczony, teraz heja do dwójki po tych zaspach. Ja oczywiście po drodze wpadłem po kolano do jakiejś mokrej dziury. Tzn wpadłem na wysokości kolana, a nie po kolano bo po co mi niby trzecie kolano. Widocznie jakieś licho chciało mnie tam wciągnąć ale stara prawda głosi, że "złego diabli nie biorą" to też jakoś się wydostałem. Dalej maszerowaliśmy baaaardzo zaśnieżonymi polami. Dziewczyny kilka razy miały opory przed skakaniem przez rówki. Kosa natomiast skakał aż nadto. Nie wiem czy chciał zmylić innych tarzając się po śniegu czy chciał tam zrobić aniołki na tym śniegu by odpędzić siły nieczyste. To pozostaje tajemnicą. Wyglądało jednak na to, że coś go opętało bo mówił do nas po angielsku (a w zasadzie krzyczał). 

Ahh Kosy angielski. Chyle czoła! Następnie doszliśmy do punktu z szubienicą, która najbardziej przykuła (owinęła całą sobą) uwagę Dżekiego. Wisielec Dżeki mimo wszystko poszedł dalej z nami, a już mignęły nam wszystkie miłe wspomnienia związane z nim. Potem zaczęło się moje potykanie. Nigdy nie przewracałam się na jedno kolano. Ciekawe to było... Przy jeziorku, po tym jak oberwałam śnieżką prosto w łeb, poznaliśmy dwie koleżanki, które w następnym etapie do nas "dołączyły". Po pierwszym etapie czekała nas miła niespodzianka-10min na papu i pogaduchy na mrozie. Ciężko było się potem ruszyć, bo wszyscy zmarzli, a nasze nogi zrobiły się sztywne. Po błądzeniu po polach, łąkach i kniejach doszliśmy do telewizora! W lesie telewizor! Takie pomysły się ceni! Wszyscy stanęli przed telewizorem, jakby familiadę mieli zaraz oglądać. Podnieceni odpalamy kasetę. Aaa! Mała dziewczynka z The Ring (tematem przewodnim tego etapu był właśnie ten horror). Podpowiedzi do tego etapu były przeplatane strasznymi scenami z horroru. Niektórych to bawiło. Sorki, ale ja mam pokój sama na strychu i mam prawo się bać... Jacek nagrał trochę filmu, więc było nam łatwiej. Gdy sobie tak szliśmy, zatrzymała się policja.. "Wiemy, że macie rajd, ale mieszkańcy się martwią, że to włamywacze z latarkami chodzą obok domostw" czy coś w ten deseń. Tego jeszcze nie było! W sumie to się nie dziwię, skoro Buła miał kominiarkę. W towarzystwie nowo poznanych dziewcząt ruszyliśmy dalej. Słyszę, że dzwoni mój telefon. E? O tej porze? "Obejrzeliście film. Za 7 dnizginiecie". Ostro!


Po tym telefonie z lekka ugięły nam się nogi i teraz zaspy sięgały nam już po kolana. Jakby tego było mało zaczęliśmy błądzić. A wraz z nami te dwie dziewuchy, kompletnie zagubione i najwyraźniej niezadowolone tym faktem. Trochę się pomąciliśmy aż w końcu natrafiliśmy na granice leśne (tu wszyscy mieli problemy, oprócz nas). Z tego miejsca droga do mety była już prosta. Z tymże zaśnieżona. Na mecie czekali na nas dwa zmarźlaki: Oliwia oraz Filip. Chwilkę postaliśmy i ruszyliśmy, a kilka min przed nami te dziewczyny, które zamierzaliśmy zgubić, żeby się nie tramwaić. Gdy wyruszyliśmy ze startu okazało się, że one się na nas przyczaiły i najbardziej ucierpiał na tym Kosa, który dostał strzał z gałęzi prosto w oko. Kosa, aż w drzewo rąbnął tak go zachwiało. Od tej chwili nasza Czępa była niczym cyklop, który ma na nas oko. Trzeci etap był najprostszy z tych nocnych. Ale pomimo tego i tak dwa razy machnęliśmy się i to tak fest. Najpierw zaraz na początku błądziliśmy nie wiadomo gdzie, na jakichś pipidułach gdzie tylko wiatr świszczał. Okazało się jednak, że nie tylko my się tam kręciliśmy bo spotkaliśmy się z tramwajem złożonym chyba z wszystkich pozostałych uczestników. Z tymże oni błądzili ciągle w etapie drugim, a my w tym samym miejscu na trzecim. W końcu skumaliśmy się co i jak, uciekliśmy tym dziewuchom i wszyscy razem mogliśmy zaśpiewać "Sound of Silence" Potem szło nam bezproblemowo aż w końcu weszliśmy w złą drogę i minęliśmy PK4. Podczas gdy szukaliście czwartego punktu, ktorego tam nie bylo, my ciągnełyśmy Jacka po drodze na mapce, która świetnie sprawdziła się w roli sanek. Polecam! Nie chciało już nam się cofać więc odpuściliśmy sobie bo byliśmy już mocno  zmarźnięci i zmęczenie dawało się we znaki. Reszta PK poszła gładko. Na koniec jeszcze trochę skakania po rówkach gdzie Beata zanurzyła swojego buta (a gdy jest tak zimno to woda w bucie się tak szybko nie nagrzewa). A potem już tylko meta i... dojściówka do bazy. Całkiem spory kawałek.

W bazie czekał na nas gorący żurek, herbata, kanapki i ciasto. Tego nam było trzeba bo tak męczącej wędrówce! Potem położyliśmy się spać. Jak śledzie w puszce. Kosa z bolącym okiem. Chyba wybrałam złą miejscówkę bo Beata wcale mnie nie grzała, a z drugiej strony Jacek chrapał prawie tak intensywnie jak mój tata. A ja byłem przekonany, że to ty tak chrapałaś. Ledwie zdążyło mi się coś przyśnić, a usłyszałam "Wormsy, wstawać!". Dostaliśmy kanapki na drogę  i wsiedliśmy do autobusu, który zawiózł nas na koniec świata, a może jeszcze dalej. Kosa wtedy zrezygnował. Na drugim etapie trochę krążyliśmy i łaziliśmy pod choinkami. Skończyły nam się zapasy chusteczek i powoli jedzenie. Wtedy przydałyby nam się przewodnik Bear'a Grylls. Szybko leciał etap dzienny. No i też szybko go opisałaś. Etap drugi to był labirynt gdzie w sumie bez większych kłopotów sobie poradziliśmy. Gdy dotarliśmy na metę, okazało się, że jesteśmy pierwsi! YEAH! Spełniliśmy zimowy obowiązek-ulepiliśmy bałwana- i poszliśmy do bazy. Po drodze spotkaliśmy odśnieżającego Wicię Juniora. W bazie delektowaliśmy się smakiem drożdżówki i innych przysmaków. Pobyczyliśmy się trochę i był koniec zawodów. Jacek, Zidek i ja poszliśmy łapać stopa, a Beata, Kosa z opatrunkiem na ślepiu i Dżeki poszli na pociąg. 

No tak i taki był koniec. Teraz by się jakieś podsumowanie przydało ale ja też napisze w wielkim skrócie.
Marsz był świetny. Dziękujemy za uwagę. Do zobaczenia wkrótce.

0 komentarze :

Prześlij komentarz

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets