Cały czas padało. Ale co nas to obchodziło? Dotarliśmy aż tutaj, na ziemię spaloną słońcem, która akurat teraz siąknęła deszcz. Skakaliśmy z radości po kałużach które formowały się w porcie, następnie zlewały się z Adriatykiem. Skakaliśmy tam jak gumisie po gumijagodach śpiewając przeboje Drupiego i cały czas z niedowierzaniem rozglądaliśmy się dookoła. A więc to są Włochy! O, tak, to są właśnie Włochy! Klimatyczne kamiennice, żaglówki dryfujące po niebieskiej (bardziej niebieskiej niż u nas) wodzie, palmy! Tam nawet palmy były, takie prawdziwe! To już był inny klimat, klimat śródziemnomorski. I pomimo, że akurat tego dnia lało tam niemiłosiernie to i tak mieliśmy zamiar jak najbardziej nasiąknąć tym klimatem. Ale jak na razie od deszczu nasiąkały tylko nasze ubrania więc w końcu trzeba było się opanować, ujarzmić w sobie radość i szukać jakiegoś schronienia. Ale jak tam padało! I nie zanosiło się żeby w najbliższym czasie miało się to zmienić... Nie wiedzieliśmy teraz szybko gdzie się chować więc usiedliśmy na schodach, przy wejściu do jakiegoś banku chyba. Siupnęliśmy i spoglądaliśmy na port pełen żaglówek, na góry które otaczały to miasto, na domy, na miasto, na ludzi którzy również na nas lampili się jak na ślimaki noszące na plecach swoje domy. No bo tak mniej więcej wyglądaliśmy. Chyba od tego patrzenia w morze Kosie zachciało się lać więc rozpoczął akcję pod kryptonimem "lej na mur" W ogóle jeśli chodzi o sprawy jelitowe (spodobało mi się to określenie) oraz sprawy pęcherzowe to Kosa miał niezłą udrękę. Ale radził sobie z tymi problemami, to trzeba przyznać. Często wyglądało to tak, że podczas postoju na stacji benzynowej kierowca napełniał zbiornik, a Kosa korzystając z okazji zbiornik opróżniał. Ogólnie to miałem z tego wszystkiego ubaw, a i Kosa sam się z tego śmiał nie raz.
Kosa poradził sobie z tym fantem i tym razem. A sprawy typu jelitowego to jest tak w ogóle śmiechowy temat. Wiecie jak to jest w podróży, takie rzeczy nie raz cię nękają, a nie zawsze toaleta jest na miejscu. Dlatego też wiele niepozornych miejsc może służyć jako toaleta ale o tym rozpisywał się już nie będę.
Wreszcie, po kilku dniach ciszy nawiązaliśmy też kontakt z Polską. Dzień wcześniej podładowałem trochę telefon na stacji i daliśmy znak życia. Ale było zaskoczenie gdy nasi dowiedzieliśmy się gdzie jesteśmy! Właściwie to my sami byliśmy tym faktem zaskoczeni. Jeśli chodzi o kontakt to też wyglądało to jak kontakt z cywilizacją pozaziemską. Tzn kontaktu z nami właściwie nie było. Bo albo nie miałem kasy na koncie, albo telefon się rozładował. Także na dobrą sprawę byliśmy zaginieni w akcji, nikt nie wiedział raczej co się z nami dzieje i gdzie jesteśmy. Istniała też możliwość, że Ber (matka Kosy) wysłała już za nami list gończy do Interpolu bo Kosa w sumie nawet tak do końca nie powiedział gdzie zamierzamy jechać ani nic. No i w zasadzie dużo się nie pomyliliśmy bo Ber niejednokrotnie nawiedzała jak ciemny duch moich rodziców aby zasięgnąć informacji na nasz temat. Aż się Kosa wkurzał. Zobaczcie, jesteśmy tysiące kilometrów od domu, a nawet tutaj potrafią Kosę wkurzyć. To już trzeba mieć talent.
Na tych schodach spędziliśmy jakąś godzinę. A było już coś koło 18, no i było szarawo przez te chmury. Wkurzało nas, że nie możemy sobie zwiedzać przez ten deszcz. Tzn mogliśmy ale by nas zlało, a my po pamiętnej nocy w górach mieliśmy dość takich przygód. Eh co za pech. Postanowiliśmy nie tracić czasu i przeznaczyliśmy tą posiadówkę na zaspokojenie naszej gastrofazy czyli zrobiliśmy sobie mały podwieczorek. Pomimo, że był już wieczór i my prędzej liczyliśmy na ujrzenie blasku księżyca niż promieni słonecznych to jednak w końcu zza chmur wyszło słońce! Nie mieliśmy zamiaru ślęczeć ani minuty na tych schodach i ruszyliśmy czym prędzej na podbój miasta. Witaj Trieste!
Rozpoczęliśmy zwiedzanie miasta. Kręciliśmy się wszędzie gdzie się tylko dało. Atmosfera tego miejsca była świetna. Było dokładnie tak jak można wyobrazić sobie Włochy. Ludzie niczym dżdżownice po deszczu wyszli na ulice. Wszędzie pełno skuterków, takich małych samochodzików co to się można nimi wszędzie wcisnąć, kawiarnie zawalone były turystami oraz miejscowymi. Wszędzie pełno włochów! Pełno elegancików, capuccino, elegantos albinos. Na ulicach wrzawa i gwar. Pomimo, że był już wieczór. Głośno tam było, włosi chyba raczej nie rozmawiają ze sobą, oni na ogół do siebie krzyczą tym ich melodyjnym językiem. My kręciliśmy się po krętych uliczkach, raz tu, raz tam, chodziliśmy tak bez celu obserwując wszystko dookoła. A działo się tam wiele. To ktoś tu śmiga skuterkiem, tu jeden z drugim rozmawia przez okno, to ktoś idzie i śpiewa, zaraz za nami ktoś trąbi. To miasto żyło! Zupełnie inaczej niż w Salzburgu. Tam był spokój, wszystko było poukładane, a wieczorem miasto popadało w stagnacje. Tutaj było na odwrót. Im później tym więcej życia było w Trieste.
To było urocze miejsce. I nie tylko pod tym względem różniło się od Salzburga. Inny był też styl tego miasta. tutaj te kamienice były takie jakby bogatsze, bardziej gustowne i wykwintne. Tak jakby więcej przepychu się tu zrobiło, jakieś takie barokowe roco coco. Zwykle jest tak w dużych miastach, że jakaś część jest starym miastem i najczęściej jest to najbardziej atrakcyjna część miasta. A tutaj wyobraźcie sobie, że całe Trieste było takim właśnie starym miastem! Tam wszystko było w takim właśnie starym stylu, normalnie old school. A jak to wszystko było utrzymane. W idealnym stanie, no mucha nie siada. I też nie lata, a komary to też nie. Dziwne ale podczas całej naszej podróży nie było z tym problemów. Może wszystkie komary przeniosły się do Polski? To było piękne miasto. Ale też już nie tak czyste jak Salzburg. To trzeba niestety przyznać, gdzieniegdzie był jakiś napis na murze, to gdzieś jakieś śmieci. Nie było tego wiele, wszystko było ładnie pięknie ale jednak miejscami było trochę tych brudów. A więc aż taki picuś glancuś tam nie panował.
Robiło się coraz później. Teraz było już ciemno, a ulice i kamienice mocnym światłem oświetlały latarnie. Aż jasno było! My nadal zwiedzaliśmy, kręcąc się po uliczkach. To w górę, to w dół. Trieste było pięknie położone. Pomimo, że leżało nad samym morzem to całe miasto wybudowane jest na wzniesieniach. Sprawia to niesamowity efekt. I tak chodząc po mieście nagle coś nas natchnęło i powiedziało do nas: "A pizza? Chodźmy na pizzę!" To pewnie nasze puste żołądki się odezwały. Bo jedliśmy dość oszczędnie, a sama myśl o pizzy wywoływała w nas ślinotok. "OooOo! Pizzaaaaaaaaaa mmmmmmm! Chodźmy na pizzę! Prawdziwą włoską pizzę!" O tak! To było to! This is this, nie możemy sobie odmówić tej przyjemności!
Od teraz zaczęliśmy szukać odpowiedniego lokalu. Kawiarenek było tam multum ale jak na złość byliśmy w takim miejscu gdzie nie było żadnej. Mało tego, wcześniej mijaliśmy po drodze miliony kawiarenek, a teraz jakoś nie było żadnej! O co tu chodzi, co oni pozwijali interes? Sanepid się dowalił czy jak? Nagle zniknęły wszystkie kawiarenki. To my teraz się nastawiliśmy na pizzę i nie ma jej nagle gdzie zjeść? No ej. Trzeba było szukać. Wróciliśmy z powrotem w kierunku centrum bo chyba daleko odeszliśmy. Na głodnego to się głupio szuka. Ale wreszcie znaleźliśmy! Pełno ludu przy stolikach, wszędzie gawędziarze i jakiś koleś który koniecznie chciał nam zagrać na akordeonie i za nami łaził. Ta kawiarenka była malutka, jak taka kanciapa. Ale łoooooooo jaki klimat tam panował! Ulala! Jaki nastrój, jaki wystrój! U nas w Polsce często próbuję się stylizować pizzerie właśnie na taki klimat jaki tu panował. Tylko, że u nas muszą kombinować żeby wytworzyć taki nastrój a tutaj ten nastrój był całkowicie naturalny i niewymuszony! I to było w tym wszystkim najfajniejsze! Okazało się, że to jest jakaś winiarnia. A może oni tam bimber pędzili? W każdym bądź razie można sobie tam było tylko żłopnąć naleweczki. A nam nie w głowach były teraz trunki i inne alpagi. My chcieliśmy pizzy!
Wróciliśmy aż nad sam port. O, tam to było multum pizzeri i kawiarni. Jedna na drugiej. Wybraliśmy pierwszą lepszą. Wyglądała na prawdę stylowo i poważnie. Wchodzimy. Już na wejście słyszymy krzyki "bondżorno!" i coś tam po włosku klepali. A my hello, hello, siema, siema. Momentalnie doskoczyło do nas 3 kelnerów, jeden z nich był chyba jakimś takim ich szefem. Powitali nas jak starych kumpli, których wyczekiwali od tygodni. Może nas z kimś pomylili? My nie wiedzieliśmy co się dzieje. Co oni nas tu znają czy co? Zasypali nas pytaniami, byli ogromnie życzliwi, wzięli od nas plecaki, zaprowadzili do stolika. No francja elegancja panie i panowie. Obchodzili się z nami jak z królami, jakbyśmy my tutaj byli najważniejsi. No ja cię kręcę, aż się wierzyć nie chciało. Patrzyliśmy na siebie jak takie dzięcioły i nie dowierzaliśmy. A oni do nas z uśmiechem na ustach:
- "Where you come from?"
- "From Poland" odpowiedziałem jakby od tego miało zależeć to czy nadal będą nas tak pięknie obsługiwać
- "O! Holland, Holland! Numero Uno, numero uno!" Krzyczała trójka kelnerów nadal uśmiechając się szeroko
- "No, no, no. Not Holland but Poland" sprostowałem czym prędzej.
Na to niczym nie zrażeni kelnerzy wykrzyknęli razem z wielkim uznaniem:
- O! Poland! Numero uno, numero uno!"
Ah ta włoska gościnność! Dla nich wszyscy są numero uno! A potem jeszcze krzyczeli, coś o papieżu i Zbigniewie Bońku. Swoją drogą to te włoskie uliczki wyglądały właśnie tak jakby za chwilę miał z którejś z nich wyskoczyć Boniek, a nie to w Barcelonie było. No tak. No więc w pizzeri było szalenie miło i ugościli nas jak prawdziwych królów. Albo jak papieża. Takiego przyjęcia to jeszcze w życiu nie doświadczyliśmy. I cały czas wokół nas latali żeby nam dogodzić. Cały czas byli w pogotowiu, czujni jak ważka. Zamówiliśmy najtańszą pizzę ze względu na oszczędność, poza tym budżet Kosy wyglądał już blado. A i tak ta pizza była droga, bo ta restauracja po prostu zbyt ekskluzywna była. No i nic do tej pizzy nie chcieliśmy to na koszt firmy zaserwowali nam coś do picia! Ha! Taka tu jest królewska gościnność, życzliwość i dobroć dla klienta! Czuliśmy jakbyśmy to my byli tu najważniejsi i o to im pewnie chodziło. Ale ta wizyta w restauracji to była jedna z najprzyjemniejszych chwil na tej wycieczce. A sama pizza była zdecydowanie jednym z lepszych posiłków. Podziękowaliśmy pięknie, policzyli nam też po królewsku. Jakbyśmy mieli kasy jak sknerus mckwacz. No ale co tam, trzeba było zaszaleć. Jeszcze jak wychodziliśmy to też nas pięknie pożegnali, pytali gdzie teraz chcemy iść i w ogóle dalej było cukierkowo i miło. I nawet nam machali na pożegnanie! Nie no klasa! To byli goście z klasą, ekstraklasą!
Na dworzu zrobiło się teraz bardzo przyjemnie. Tak rześko i cieplutko. Piękny wieczór, idealny na spacery. A skoro był ku temu idealny to dalej ruszyliśmy na miasto. Dalej krążyliśmy i chłonęliśmy tą atmosferę. I tak się szwędamy jakby nigdy nic aż tu nagle... trafiliśmy na pralnię. O! To się nam trafiło! Nie ma wyjścia, trzeba z niej skorzystać i wreszcie wyprać ten nieszczęsny plecak Kosy. W pralni też było wesoło. Nie wiedzieliśmy jak używać tych maszyn. Na szczęście była tam taka facetka i wszystko wyjaśniła. Drogie to diabelstwo było. 6 euro za wypranie i 1 euro za 10min suszenia. No ale cóż, trzeba było to zrobić. To był nieprzewidziany wydatek ale trzeba było wyciągnąć trochę grosza i zabulić. Kosa wszystko ładnie wyprał, ahhh aż pachniało! Na reszcie koniec z tym kłopotem, to było jak wybawienie! Ale tak średnio było nam wesoło bo Kosa mocno się tym praniem wyportkował. Musiał jeszcze dwa razy to suszyć i wykartkował na ten cały pralniczy zabieg aż 8 euro. A za tyle to my potrafiliśmy 2 dni nawet przeżyć. Uuuuu przykra sprawa... Kosie kończył się powolutku budżet...
cdn...
0 komentarze :
Prześlij komentarz
Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)