czwartek, 7 października 2010

Wormsy autostopem przez Europę cz.7


Kosa spał bez śpiwora, wszystko co miał leżało na zewnątrz z powodu walorów zapachowych. No dobra bądźmy szczerzy ten fetor był nie do wytrzymania i wątpliwe żeby Kosa otulił się tak smrodliwym śpiworem. Tak więc wszystkie jego rzeczy leżały poza namiotem, liczyliśmy na to że może trochę się przewietrzą. Można by pomyśleć, że mieliśmy wielkie zaufanie do ludzi którzy się tam kręcili, albo że ryzykowaliśmy bo przecież ktoś mógł zwyczajnie podprowadzić to wszystko. Ale to nie tak. My po prostu byliśmy absolutnie pewni, że tych gazowych artefaktów nikt nawet kijem nie ruszy. Namiot na trawniku, a wokół niego wszystkie te lumpy. Niczym fosa pełna krokodyli. Do tego naszego miejsca nawet nikt się nie zbliżał! Nazwaliśmy to miejsce strefą gazy

Kiedy obudziliśmy się, rzeczy były jako takie suche. Przynajmniej nie spleśnieją. Ale nasze nozdrza nadal błagały o litość. No i co teraz? Kosa był z lekka podłamany. No bo co teraz? W czym on będzie chodził? To był problem, i to taki niespodziewany. Ja starałem się mu współczuć ale i tak się z tego śmiałem. No bo to śmieszne w sumie było, no i przecież od smrodu jeszcze nikt nie zginął. Tylko gorsza sprawa, kto teraz weźmie na stopa takich smrodziarzy-torfiarzy? Problem z każdym podmuchem wiatru rozprzestrzeniał się coraz bardziej. W nieco niemrawych humorach poszliśmy łapać stopa. Ja trzymałem Kosę na dystans, tak trochę udawałem, że się przybłąkał do mnie jakiś chochoł i ciągnie się jak smród po gaciach. Gwoli ścisłości dopowiem, że to nie od Kosy śmierdziało ale tylko od jego dwóch plecaków! Żeby nie było żadnych wątpliwości i innych takich nieporozumień! No... Ale o ile na zewnątrz mogliśmy trzymać się na dystans to przecież i tak w końcu musimy razem wsiąść do samochodu. To było nieuniknione. Trzeba było zmierzyć się z przeznaczeniem. 

Najpierw poszliśmy po karton. Kosa nauczył się już prosić o karton na stacjach więc on się tym zajął. Napisaliśmy na tabliczce "Italy" i stanęliśmy przy wejściu do stacji. Tak na spokojnie na razie. Plecaki leżały gdzieś tam w kącie, niby że to nie nasze. Czępa od razu postanowił wziąć sprawę w swoje ręce i zaczął latać po ludziach z pytaniem czy nas nie wezmą. Pięć minut później postanowiliśmy stanąć przy wyjeździe z tabliczką. I staliśmy tam może z trzy minuty, nawet się dobrze nie wyłożyliśmy i już zatrzymał się samochód! Wow ale prędkość! This is this! Szybko podbiegliśmy, fajny czerwony samochodzik, mazda. W środku facet z kobietą. Mówią, że jadą do Włoch i pytają się gdzie chcemy jechać dokładnie. A my na to, że to bez różnicy - anywhere. Pokazali nam szybko na mapie, że mogą nas zawieść do Trieste czy jakoś tam. A nam na myśl o tym, że będziemy we Włoszech tak się pyski cieszyły że nie obchodziło nas gdzie. Byle do makaroniarzy! Ok, to wsiadamy i śmigamy

Wymieniliśmy z Kosą wymowne spojrzenia i wpakowaliśmy plecaki. I z samochodu napędzanego paliwem zrobił się samochód z gazową bombą na pokładzie... No ale co tam, najważniejsze że jeszcze dziś będziemy we Włoszech! W razie czego uchyliliśmy szyby z tyłu. Taki mały myk.

Bardzo szybko złapaliśmy kontakt z naszymi łaskawcami. To była bułgarska para. Niestety nie pamiętamy ich imion, przedstawiali się nam ale jakieś dziwne te imiona były. Ten autostop był jednym z najlepszych jakie udało nam się zaliczyć. Świetni byli ci ludzie, niesamowicie przyjaźni, zabawni, doskonale mówili po angielsku. Aż mi czasem wstyd było jak coś tam kaleczyłem ale wytłumaczyliśmy się w razie czego, że cały czas się uczymy. Oni byli bardzo wyrozumiali pod tym względem. Rozmowa z nimi była szalenie interesująca, autentycznie ciekawiło ich to co mówimy. I my również byliśmy zainteresowani tym co oni chcą nam przekazać. A rozmowy były przeróżne, od takich najzwyklejszych tematów jak pogoda, albo wspólne zachwycanie się widokami aż po rozmowy na tematy polityczne i społeczne, dotyczące naszych krajów. My mówiliśmy jak jest u nas, oni jak u nich. Poczęstowali nas czymś, nie pamiętam czym, dali pić bo ciepło było. Siedzieliśmy sobie tam z tyłu i przez cały czas zachwycaliśmy się górami. Ale tak na maksa, to była jazda na maksa! Co tam były za widoki! Ekstramalnie piękne, to były najprawdziwsze Alpy! A co lepsze, zjechaliśmy z autostrady. Bułgarzy za bardzo zaufali gps-owi i praktycznie całą drogę do granicy jechaliśmy takimi kręconymi jak włosy Roberta Planta wąskimi drogami. Raz w górę, a za chwilkę w dół. I tak w kółko. Ale co tam były za widoki! Aż chciało się zatrzymać i zwariować! Niesamowite, tak zadziwiające, tak majestatycznie! To dopiero były góry, to co było w Salzburgu to jeszcze nic. Tutaj widzi się wszędzie wokół góry i wyłaniające się zza tych gór kolejne góry! Fantastyczne skały, bystre strumyki, łąki i doliny zielone, rozmaite drzewa i chojanki, jakieś malutkie wioski, chatki gdzieś na zboczach gór ale również i gdzieś wysoko, zwierzaki hasające na łąkach. No czego tam nie było! Cudownie! I taka jest praktycznie większa część Austri! Widzieliście kiedyś na opakowaniach np. czekolady Milka są takie obrazki z dziećmi siedzącymi na polanie, a tam w oddali góry. Albo z jakąś łaciatą krową wsuwającą zieleninę gdzieś w górach. Widzieliście takie obrazki? No! To w Austrii tak właśnie jest! Jak na obrazku z czekolady! To jest jak mleczna kraina! To trzeba zobaczyć!

Całą drogę się tak zachwycaliśmy. Ja aż całą szybę prawie obśliniłem z wrażenia. O, i tunele były tam ekstra. Co chwilę był jakiś tunel. I to taki fest długi. Najdłuższy to chyba miał 6km czy jakoś tak. A tych tuneli to naliczyliśmy z 14 chyba. Bułgarzy mieli z nas niezły ubaw. Widzieli, że jesteśmy luzaki i totalnie przeżywamy każdy kilometr naszej podróży i podobało im się to. To byli fantastyczni ludzie. Śmiechowo tam z nimi było, bardzo wesoła atmosfera panowała. Nasz spokój zakłócały tylko te nieznośne plecaki Kosy... I oni też czuli, że jest coś nie tak bo również pootwierali okna. Oczywiście spytali najpierw czy nam nie będzie przeszkadzać, taka kultura to była drodzy państwo! Była obawa, że plecaki będą tak cuchnąć, że nie da się wytrzymać ale jednak jakoś się dało. Bo te plecaki to były jak puszka pandory. W środku siedziało śmierdzące zło tylko czyhające na to aż wydostanie się na zewnątrz. Momentami Bułgarzy też jakoś mieli nietęgie miny ale wspólnymi siłami daliśmy radę! Przekroczyliśmy granicę i sunęliśmy przez Włochy! Ciao Italia!

Włochy przywitały nas ulewnym deszczem i niebem przykrytym grubym płaszczem chmur. Tego dnia to nie była słoneczna Italia. Ale jakie tam były góry! Jeszcze większe! A pewnie były jeszcze bardziej monstrualne tylko, że chmury dużo zasłaniały! Ja cie co za ogrom! Góry we Włoszech szybko się jednak skończyły, nawet nie wiemy kiedy wyjechaliśmy na równiny. Tam to nie było już tak ciekawych widoków, wyglądało to jak u nas. A do tego ten deszcz. Ale roślinność była już inna. Drzewa, krzakory, nie były już takie jak u nas. My jako paszczaki od razu to zaobserwowaliśmy. Nie da się ukryć, to już inny klimat. 

Z Bułgarami jechaliśmy jakieś 6 godzin. Szybko zleciał nam ten czas. Wreszcie dotarliśmy do miejsca, w którym stała tabliczka z napisem Trieste. Nigdy nie słyszeliśmy o tym mieście, a Kosa ciągle myślał, że jedziemy do Treviso. Okazało się, że Bułgarzy specjalnie dla nas zmienili trochę kierunek swojej podróży. Nie planowali wcale wjeżdżać do Trieste ale zrobili to specjalnie dla nas, wyobrażacie to sobie? Co za goście! Złote serca! Dodatkowo mogliśmy wysiąść gdzie tylko chcemy, on ciągle powtarzał "I'm not pushing you, i can go wherever you want" No jak fajnie! Podwieźli nas właściwie aż do samego centrum miasta. Ciągle padało. Ale i tak jak tam było ładnie w tym mieście! Tak włosko jakoś! Te zabudowania takie inne już, kamienice w takim innym stylu, wszędzie włoskie napisy, no tam był taki italiano-disco klimacik! To się czuło! Byliśmy w kraju makaroniarzy!

Pięknie pożegnaliśmy się z Bułgarami. Ja z pół godziny w głowie układałem sobie co im powiedzieć przy pożegnaniu bo byli dla nas tacy mili. Aż szkoda było ich opuszczać. Aż chciało się jechać z nimi do tej Bułgarii. No ale oni w końcu pojechali, a my oddychaliśmy już włoskim powietrzem! Po 6-godzinnej jeździe z tymi plecakami z tym większą przyjemnością braliśmy głębokie oddechy.

O jaaa... 
- "Czujesz to Kosa? Jesteśmy we Włoszech!" krzyczałem do Mariuszka z radością.
- "ja cie, no nie mogę, nie mogę!" odkrzykiwał mi uradowany Mariuszek. 

Tak właśnie marzenia stają się rzeczywistością. Sen o włoskiej ziemi przestał być już snem. To się działo na prawdę. Ciao Italiano!

cdn...

0 komentarze :

Prześlij komentarz

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets