Wiecie kto to taki Benoit Mandelbrot? 14 października facet zakończył swój żywot na ziemskim padole ale pozostawił po sobie sporą spuściznę. To ten właśnie matematyk tak się kiedyś nudził, że wymyślił fraktale. A fraktale to w wielkim skrócie takie fajne coś co jest takie same jak część samego siebie. A zresztą, poszukajcie sobie w wikipedii. No, a co z tymi fraktalami? Otóż przez to Mandelbrot udowodnił, że matematyka istnieje wszędzie, również w naturze. Bo takim fraktalnym obiektem może być nawet kalafior czy chmurka. O zgrozo! Otacza nas matematyka! A ja z matmy to na ogół byłem leszczem... Nigdy nie lubiłem kalkulować. A więc aby choć trochę oderwać się od tej liczbowej rzeczywistości, aby nie kalkulować tylko po prostu śmigać do przodu, postanowiliśmy wziąć udział w jubileuszowym harpaganie, który tym razem odbywał się w Kościerzynie. Tutaj będziemy liczyć już tylko na siebie! Niestety ucieczka od cyferek udała się średnio i wpadliśmy niczym z deszczu pod rynnę bo ten harpagan otoczony był magią liczb. Dlatego też dużo liczb w tej relacji się pojawi.
Było nas trzech. Trzy to dobra liczba. Trzech było muszkieterów. Były trzy wróżki. Trzy to również dobra ocena (szczególnie na sprawdzianie z matmy). Można też pieprzyć trzy po trzy co nie raz w tej relacji się zdarzy. Trzy były też świnki. No i zwykło się mówić do trzech razy sztuka. I tak też było w naszym przypadku, to był nasz trzeci start. I tak jak te świnki, z których każda miała inny domek tak my stawialiśmy sobie inne cele na tym harpaganie. Zidek chciał przechrumkać swój rekord wynoszący 21km a w miarę możliwości rąbnąć jedną pętle. Czępa mnożył miliardy opcji i wyszło mu, że może zrobi stówę, a jak nie to pobije poprzedni rekord (60.5km), Ja (Szogun) nie kalkulowałem i mierzyłem w stówę.
Z domu wyruszyliśmy na 4 godziny przed startem. Mieszkamy 40km od Kościerzyny więc to tylko kawałek. Doświadczeni poprzednimi harpaganami (szczególnie pierwszym kiedy to na trasie szukaliśmy kogoś kto mógłby nas wyżywić albo chociaż paśnika) tym razem postanowiliśmy zrobić porządne zakupy. Podjechaliśmy pod Lidla, zrobiliśmy zapasy i trzeba przyznać że były one bardzo owocne. Choć żadnych owoców nie kupowaliśmy. Zaszalał szczególnie Czępa, który wykartkował na wszystko prawie 80zł. A co ten człowiek tam nakupował! Z 10 batonów, jakaś bomboniera, z dwie paczki paluszków, krakersy, budynie Monte, kiełbasy itd, itp. Pełno było tego wszystkiego. Żeby dowieść to żarło do kasy należałoby użyć raczej wózka widłowego niż zwykłego wózka sklepowego. A że przezorny zawsze ubezpieczony w tym asortymencie nie zabrakło również 4 rolek papieru toaletowego, które Czępa wziął razem ze sobą na trasę. To było z pewnością najbardziej ekstramalne wyposażenie plecaka podczas tego harpaganu.
Po tych wyczynach w sklepie, w bardzo dobrych nastrojach stawiliśmy się w bazie. Tutaj mieliśmy malutkie kłopociki bo zapomnieliśmy dowodów, a Zidek nie miał pieczątki. Proponowałem aby zrobić pieczątkę z kartofla, to by znaczyło, że rodzice na wykopkach byli i mu tak podbili. Ale i bez tego przy pomocy dziewczyn przy zapisach udało nam się wreszcie zameldować. Otrzymaliśmy numerki 246, 247, 248 poczuliśmy w powietrzu zapach czegoś miętowego i od teraz pełną gębą czuliśmy już tą niepowtarzalną atmosferę. Kosa przegryzł kabanosa. Do bazy przybywali kolejni uczestnicy, robiło się tłoczno, a za oknami zapadł zmrok. Zbliżała się godzina startu.
Na krótko przed 21:00 spod szkoły wszyscy jak jeden mąż ruszyliśmy na rynek. Bo tam właśnie był start i meta tym razem. Fakt ten wzbudzał nawet małe kontrowersje. Szybko policzyliśmy, że droga tam i z powrotem to dodatkowe 2km! Aż dwa kilosy więcej! To może przesądzić o naszym wyniku! Niektórym wyraźnie podniosło się ciśnienie ale nie było wyjścia, trzeba było ruszyć się na rynek. O renomie harpagana świadczy choćby fakt, że specjalnie na tą edycję władze Kościerzyny wyremontowały tą część miasta. Nie do końca ale i tak wyglądało to ładnie i zgrabnie. Przed samym startem ok. 600 osób wysłuchało jeszcze kilku przemówień, my w tym czasie kręciliśmy się przed obiektywem kamery, żeby było nas jak najwięcej widać. Na starcie obecny był również pomysłodawca harpagana (nie pamiętam nazwiska). A więc to przez niego to całe zamieszanie - pomyśleliśmy my, a razem z nami mieszkańcy miasta którzy przyszli obadać co tu się dzieje. Na trzy minuty przed startem staliśmy już w kolejce po mapy by chwilę później trzymać je w swych szponach. Ja nawet się jej nie przyglądałem. Wiedziałem, że do pierwszego punktu poniesie nas fala z morza świateł. I tak było.
Start! Jakieś okrzyki, każdy krzyczał po swojemu. Prawie 600 ludzi ruszyło spod rynku za radiowozem. Nigdy chyba jeszcze tak chętnie nie poruszałem się za radiowozem. Fala świateł ruszyła. Pierwsze przepychanki, krzyki, kozackie teksty, pierwsze kroki. W taki sposób kroczyliśmy do pierwszego PK. Ten pierwszy odcinek zawsze jest taki konformistyczny, tylko biegacze wyłamują się z tej wielkiej grupy, indywidualiści jedni. Reszta idzie w wielkim orszaku. Zawsze mnie to ciekawi, kto tam to wszystko prowadzi? Tam ktoś stoi na czele? Jedna osoba prowadzi, reszta ślepo za nim podąża? No może nie ślepo bo latarki momentami wytwarzały łunę światła. Tym razem też nie dowiedziałem się kto za kim idzie, kto to prowadzi. Bo my to tylko momentami upewnialiśmy się czy wszystko jest ok. No i było. Razem z pielgrzymką szybko doszliśmy do pierwszego PK. Tempo było niezłe. Zastanawialiśmy się gdzie już mogą być biegacze? Pewnie już do dwójki dobiegają - myśleliśmy. Ale do głowy by nam nie przyszło gdzie oni byli tak na prawdę. Harpaganowa machina ruszyła, już teraz nikt jej nie zatrzyma.
Do drugiego PK postanowiliśmy nawigować już sami. Szybko podbiliśmy jedynkę, rzut okiem na mapę. Łee prościutka droga. Idziemy do krzyża i potem w prawo. Luzik guzik. Poszliśmy. Tempo nadal dobre. Zrobiło się trochę mniej tłoczno. Ale nadal natężenie ruchu przypominało godziny szczytu w Tokio. A my nawet przyśpieszyliśmy, a co tam. Trzeba się trochę rozgrzać. Pogoda była wyśmienita, idealna wręcz. Chłodno, bezwietrznie, rześko, przyjemnie. I szło nam świetnie! Początek mieliśmy udany jak nigdy. Ale zasada jest taka, że jak idzie za dobrze to można być pewnym, że w końcu coś pójdzie nie tak. A na nas prawa Murphy'ego działają bezbłędnie. No i coś nam się pogibało w drodze do dwójki. Chcieliśmy sobie skrócić drogę, nagle skumaliśmy się że tylko my tędy idziemy. I byliśmy z siebie dumni przez moment! "Wow patrzcie, tylko my tutaj idziemy a idziemy na pewno dobrze! My to jesteśmy co!" Ale po kilku minutach okazało się, że się przeliczyliśmy i jesteśmy w błędzie. A nawet nie tylko w błędzie ale jeszcze w dodatku w bagnach. Po raz kolejny okazało się, że skrót to najdłuższa droga między dwoma punktami. Straciliśmy tam gdzieś z pół godziny, aż w końcu wyszliśmy na asfalt prowadzący do dwójki. No jooooo... a weźcie, a tak dobrze szło. Jak szliśmy tym asfaltem to mijało nas pełno ludzi, taką przewagę nad nami mieli. Nieco nas to podbiło ale kit z tym, to dopiero początek. Szybko śmignęliśmy na dwójkę. Bez problemu. Teraz przed nami PK3.
No i grzejemy podeszwy do tej trójki, najpierw asfaltem. A za mną jakieś niepokojące dźwięki. Coś dyszy. Coś z lekka jęczy. Oglądam się ukradkiem za siebie, a to Zidek. Patrzy na mnie i się uśmiecha ale ja widzę, że coś tu ewidentnie nie gra. A pytanie Zidka "kiedy zrobimy sobie krótki postój" tylko mnie w tym utwierdziło. Chcieliśmy trochę nadrobić ale plany uległy zmianie. Zrobiliśmy krótką przerwę pod krzyżem. Wiadomo, jak trwoga to do Boga. Ale, że każdy musi nieść swój krzyż ruszyliśmy dalej, znowu w kierunku asfaltu. Z Zidkiem było coraz gorzej, chłopak słabł w oczach. Teraz już nie dyszał po cichutku jak myszka ale syczał jak parówa smażąca się na ognisku. Nie dobrze, oj nie dobrze! Zidek wyraźnie wymiękał, musieliśmy zrobić kolejny postój. Przysiedliśmy na takich schodkach w Gostomiu. Zidka najwyraźniej skręcało, aż rozpaczliwie wyjął nogę z buta. Niestety wiedzieliśmy, że powoli Zidek będzie musiał kończyć swoją przygodę z H40. Po chwili szliśmy już do trójki. Zidek coraz bardziej odstawał, poza tym nakładał sobie sporo drogi bo tak go skręcało, że aż się zataczał. Gdyby teraz jechał przed nami radiowóz to chyba kazali by mu dmuchać w alkomat. Doszliśmy do trójki. Przy takim fajnym bunkrze była. Po kilku chwilach dotarł również i Zidek. Podbił kartę i padł na ziemie zupełnie tak jakby w tym bunkrze siedział snajper i załatwił go headshotem. Ale to nie snajper. To nogi Zidka odmówiły posłuszeństwa i wykręcały go w tak makabryczny sposób, że najlepsi breakdancerzy mogliby poczuć się zawstydzeni tymi pozycjami. Taki był smutny koniec Zidka na tym harpaganie. Smutny bo był to zaledwie trzeci punkt ale i w tym przykrym finiszu można dopatrzeć się nutki pozytywizmu bo tym sposobem Zidek pobił swój rekord! O dwa kilometry chyba, ale pobił!
Teraz zostało nas już tylko dwóch. No i te pozostałe ponad 500 osób na trasie. Byliśmy dopiero na 350 miejscu i postanowiliśmy podkręcić nieco tempo. Na punkcie czwartym byliśmy już na miejscu 276 co bardzo nas uradowało i dodało nam skrzydeł. Na punkcie piątym byliśmy już chyba na miejscu 228 czy jakoś tak. Awansowaliśmy przez 12km o jakieś 120 pozycji! O! I o to nam właśnie chodziło! Teraz już w ogóle się nie zatrzymywaliśmy, cały czas szliśmy, szybko podbijaliśmy karty i dalej w drogę. Szło się świetnie, tempo mieliśmy znakomite. W dobrym czasie znaleźliśmy PK6. Tutaj byliśmy już na miejscu 201. Było coraz lepiej! Nie zatrzymując się kierowaliśmy się do Łubiany, a następnie do siódemki. W drodze do siódemki po raz kolejny słyszałem jakieś niepokojące dźwięki. Upewniłem się czy to czasem nie Zidek ale nie, Zidek przecież został. No i dźwięki były inne, jakieś burczenie jak ze studni, jak stary robur. Po raz kolejny coś tu było nie tak. Sprawa szybko się wyjaśniła. Czępę dopadły problemy jelitowe! Czyli mówiąc mniej fachowo Czępa polazł w krzaki i w ruch poszedł miękki jak aksamit papirus. Czępa prosił mnie abym nie wdawał się w szczegóły tych problemów ale ja nawet nie mam takiego zamiaru. Nadmienię tylko, że od tego czasu problemy jelitowe nasilały się co z pewnością nie ułatwiało marszu. Zresztą do tego delikatnego tematu wrócę jeszcze na sam koniec.
Sytuacja z jednej strony śmiechowa. Z drugiej nie do pozazdroszczenia. Ale co tam, śmiech to zdrowie więc śmiałem się z bombermana. Przed Łubianą spotkaliśmy gościa, który biegł w drugą stronę. Okazało się, że był już na drugiej pętli. Czyli będziemy wracać tą samą drogą? Bez sensu trochę. Po tym jak bomberman załatwił swoje potrzeby mogliśmy znowu przyśpieszyć tempo. I w fajnym czasie byliśmy już niedaleko PK7. Były ogromne szanse ku temu aby pierwszą pętle przejść poniżej 9 godzin! A zakładaliśmy że jak zmieścimy się między 10 a 11 to będzie ekstra. No ale tutaj po raz kolejny dało o sobie znać prawo Murphy'ego. Znowu coś nam się spierwiastkowało. Obeszliśmy jeziorko przy siódemce od wschodniej strony i napotkaliśmy najpierw na chaszcze (co za licho je tam posiało?) a następnie na dość szeroki ciek. No super. I co teraz? A jakieś 50m za rówkiem był PK. Łaziliśmy tam w kółko jak żuki i nie wiedzieliśmy co teraz. Aż w końcu męska decyzja - pomykamy przez rów. Woda była zimna ale orzeźwiająca. I morka była, tak, woda była zdecydowanie mokra. Ale nawet się przydała taka kąpiel. Szybko podbiliśmy karty. Szkoda, że tam tyle straciliśmy.
Kiedy doszliśmy do bazy była 6:22. Jakoś tak. Ciemno jeszcze było! Wow ale dziś dajemy czadu! Byliśmy z siebie bardzo zadowoleni i zmobilizowani do walki o stówę. Mobilizacja była na całego. Czuliśmy się niczym Mario po zjedzeniu grzybka 1Up. Przebraliśmy się, troszkę posiedzieliśmy, pogadaliśmy z Zidkiem który wrócił już do bazy i o 6:54 ruszyliśmy dalej. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że ktoś zrobił pierwszą pętle w niecałe 5h. Mamma mia herbu zielona pietruszka! Z jakiej planety przybył ten, który wykręcił taki czas?! Lekko wstrząśnieci i zmieszani niczym drinki agenta 007 wyszliśmy z bazy. Zrobiło się już jasno. Nooo to teraz pójdzie się lepiej.
Ale nie szło lepiej, ani trochę. Ja czym prędzej rozruszałem gnaty, rozbujałem nogi i uzyskałem jakieś tempo. Ale z Czępą było gorzej. Coś już od początku za bardzo szurał nogami. Czyżby znowu problemy jelitowe? Nie, nie tym razem. To było coś gorszego. Kosa powoli tracił siły.
W drodze do PK9 Kosa miał olbrzymie problemy dotrzymać mi tempa. Musiał mnie nadganiać i podbiegać. To nie wróżyło nic dobrego. Bez problemu znaleźliśmy ten punkt. Ruszyliśmy na kolejny. Z Czępą było coraz gorzej. Był blady jak śmierć. A nawet bardziej. Nazwałem go po indiańsku - blada twarz. No nie było dobrze... Z Czępy powoli robił się albinos, a do tego sporo zostawał z tyłu. Wreszcie dogonił mnie po czym po raz kolejny wskoczył w krzaki. To też musiało mu trochę dać w kość. Jak tak nogi bolą to przecież ciężko jest utrzymać pozycję "na małysza" Czępa jednak wylazł z tych krzaków jakby otrzeźwiony. I od tej pory kroczył już trochę pewniej. Złapaliśmy 10PK. Teraz było już lepiej. Ale trochę zwolniliśmy. Potem raz, dwa mykaliśmy do PK11, który również nie sprawił problemów. Czas mieliśmy świetny. Pozycja już wtedy, trochę poza setką. Coraz lepiej. W drodze z 11 do 12 dopadł nas kryzys. Cały świat dopadł kryzys to i nas w końcu musiał. A był to taki fest kryzys. Czępa już przeszedł kilka wahań i kryzysów podczas tej wędrówki ale mną rzucało pierwszy raz. I nie kumałem o co biega. Dobrze, że się stramwailiśmy z takimi gościami, którzy naprowadzili nas na PK12. Przy tym punkcie oglądam się za siebie. Nie ma Czępy. Co jest? Znowu w krzakach? Poczekałem chwilkę i wynurzył się ślimaczym tempem, a do tego kulał. A z bladych jego ust padły słowa "to koniec, nie dam rady, to koniec" I po tym pobladł jeszcze bardziej. Niestety trzeba było powiedzieć sobie sajonara, Czępa został ja szybko poszedłem dalej. Dalej za tymi samymi gościami.
Z nimi planowałem zrobić ten najdłuższy odcinek z 12 do 13. W tej grupie było chyba z 7 osób. W tym dwóch starszych panów. Ale oni popylali! Już nie raz doświadczyłem tego, że oto niepozorne, chwiejące się babcie na widok autobusu dostają jakiejś nadprzyrodzonej siły ale żeby tak popylać na 60 którymś kilometrze to jeszcze nie widziałem! W starym ciele młody duch! No zwariowałem, nie mogłem uwierzyć, że ci faceci koło sześćdziesiątki tak pędzą. W zastraszająco szybkim tempie doszliśmy do PK13. Zajęło nam to dokładnie 130min co przy ówczesnym moim zmęczeniu było prędkością naddźwiękową. Nasza grupa zmniejszyła się, teraz było nas czworo. Z 13PK szybko ruszyliśmy na 14. Nie sprawiła problemów.
Do końca zostało już zaledwie 11km. I w tym momencie kryzys zaatakował mnie ze zdwojoną siłą po raz drugi. Teraz to ja zataczałem się jak bąk, majaczyłem, a przed oczyma widziałem jakieś kolorowe wzorki. Może to właśnie fraktale były. Było ze mną źle. Ale co by nie było, choćbym na metę miał wejść jak na disco (każda część ciała oddzielnie) to muszę zrobić tą stówę! Mobilizacja ani trochę ze mnie nie zeszła, ja nie jestem dętka żeby ze mnie powietrze uchodziło. Moim towarzyszom też zmęczenie dało się we znaki. Gdy przechodziliśmy obok tego jeziorka przy 14 jeden z nich stwierdził "gdyby mnie wszystko nie bolało powiedziałbym że tu jest nawet ładnie"
Najgorsza była końcówka. Droga do 15PK była koszmarem. Najpierw szliśmy jakąś przecinką, na której narzekałem że chodzić się tu nie da. I kiedy my w końcu wyjdziemy na asfalt? "Na asfalt chcesz iść?" spytali. "No tak, tam przynajmniej jest prosto" odpowiedziałem. Nigdy bym nie pomyślał, że nazwę polskie drogi prostymi ale jak widać harpagan zmienia nasze postrzeganie rzeczywistości. Zamiast na asfaltem szliśmy torami. Na torach co rusz miałem wrażenie, że zaraz ujrzę białe światełko w tunelu. Po jakimś czasie jednak wreszcie byliśmy już blisko 15. A ona jeszcze na takiej sporej górze była. Ja cie, jakby jakoś niżej nie mogła być.
Ale to był już w zasadzie koniec! Baja bongo! Teraz już tylko 5km do mety i jestem harpaganem! Teraz to ja poczułem w sobie jakiś wielki przypływ sił, a świat stał się tak przyjazny i piękny wokoło. Do mety śmigałem jak perszing razem z ekipą, z którą przeszedłem 1/4 całości. Raz, dwa doszliśmy do Kościerzyny i teraz już tylko wystarczyło przejść przez ten ponton z napisem META. Już tylko kilka kroków i jest... jest... jest!
Jestem harpaganem!
Z czasem 19:41 przeszedłem 100km! Udało mi się! Zrobiłem to, spełniłem swoje marzenie!
Teraz pozostało tylko doczłapać się do mety... A po drodze odwiedziłem razem z Zidkiem (który przyszedł w komitecie powitalnym na metę) sklep bo od jakichś 20km miałem ochotę na rożka czekoladowego. Taki kaprys.
W bazie czekał już Czępa. Otrzymałem kolejne gratulacje. Przebrałem się, rzuciłem na karimatę. Odleciałem. Obudził mnie Czępa po raz kolejny człapający w stronę kibla. Jeśli chodzi o problemy jelitowe to Kosa jest niekwestionowanym mistrzem tego harpagana bo podczas całych zawodów odwiedzał kibel (no i krzaki również) aż, uwaga uwaga - 13 razy!!! Prawdziwy bomberman!
Czekaliśmy na wyniki. Zastanawialiśmy się ile ludzi ukończyło, który ja jestem itd. I statystyki ukazały się szybko. Liczby które zaraz podam na prawdę są magiczne! Takich wyników na harpaganie jeszcze nie było!
- mamy nowego rekordzistę. Maciej Więcek okazał się przybyszem z kosmosu i pokonał harpagan w czasie 10:29!!! AAAaaaAaAaa!!! Dobrze, że po drodze nigdzie fotoradarów nie było.
- tego harpagana ukończyła rekordowa liczba - aż 220 osób na trasie pieszej! Takiej liczby jeszcze nie było!
- w tej edycji wystartowało trochę ponad 900 osób. Nie wiem dokładnie ale liczba to ogromna.
- aż 5 uczestników trasy pieszej ukończyło harpagan w czasie poniżej 12 godzin! Obcych jest więcej! Cywilizacja pozaziemska istnieje!
- tym razem komuś udało się ukończyć trasę rowerową! Brawo, to nie zdarza się na każdym harpaganie!
- ktoś ukończył również trasę mieszaną, chylę czoła!
Poczekaliśmy na zakończenie. Odebrałem certyfikat. Chyba go w ramki walnę. 86 chyba byłem ale czekam na oficjalne wyniki. Potem był wielki harpaganowy tort. Potem jedna z wolontariuszek chciała dać mi czarnego kota. Nawet fajny ale ja za dachowcami nie przepadam. Ten podobno przybłąkał się tu za kimś. Mam nadzieję, że nie biegł za czołówką bo to było tempo za szybkie nawet dla czworonoga. Swoją drogą to może właśnie czołówka uciekała przed tym kotem po to tylko aby nie przebiegł im drogi? Któż to wie?
Tego to się raczej nie dowiem ale wiem jedno.
Jestem harpaganem
Do zobaczenia kiedyś tam i gratulacje dla wszystkich którzy ukończyli jak i również tych którym ta sztuka się nie udała. Uda się, kiedyś na pewno się uda.
Wielkie podziękowania również dla organizatorów za świetną organizację!
Dziękuję również wszystkim którzy wytrwali do końca tej relacji. Tacy z was twardziele.
Relacja jak zwykle genialna:) pozdrawiam! i gratuluję ukończenia Harpa!
OdpowiedzUsuńahhh swieta relacja ;]
OdpowiedzUsuńpozostaje tylko napisac odwolanie od wynikow...
pozdro, zidek ;P
świetna relacja, taka długa, a niczym książka przygodowa ;) pozdrawiam
OdpowiedzUsuń