piątek, 20 sierpnia 2010

Wormsy autostopem przez Europę cz.1


Nie wiem jak zacząć. Może od tego, że wreszcie udało nam się. Udało nam się wyjechać w podróż którą zapamiętamy do końca życia. Przeżyliśmy wspaniałą przygodę, poznaliśmy ciekawych ludzi, zobaczyliśmy wiele pięknych miejsc. Doświadczyliśmy tego wszystkiego na własnej skórze. Już na wstępie mógłbym tutaj dużo, dużo pisać ale oszczędzę wszystkim czasu i przejdę od razu do relacji.

Wyglądało to tak. Od dość dawna już po głowie chodziła mi myśl o tym aby wyjechać gdzieś tam daleko. Tak wiecie, na zupełnym luzie. Wziąć plecak, jakieś klepaki i jechać w nieznane. I fajnie jest sobie marzyć o takich rzeczach ale kiedyś w końcu trzeba przejść do etapu o nazwie: realizacja planu. Ja do tego wyjazdu byłem szalenie zdeterminowany. Właśnie w te wakacje miałem zamiar wyjechać. Przyszło lato i wakacje, gdy się spełnić miały sny. I co? No i coś nie zanosiło się na to że uda się stąd wyrwać. Plany były, najpierw Skandynawia, chcieliśmy płynąc promem, lecieć samolotem, łapać stopa. Potem planowaliśmy obrać inny kierunek. Potem mieliśmy znowu problemy finansowe. I ciągle coś stawało na przeszkodzie. Sami mówiliśmy sobie: "pojedziemy, pojedziemy" ale to wszystko wydawało się coraz bardziej odległe. No i tak przekładaliśmy ten wyjazd, aż do 29 sierpnia kiedy to okazało się, że jeśli chcemy jechać to musimy to zrobić na dniach. 29 sierpnia pozałatwialiśmy kilka spraw (m.in ubezpieczenie), 30 sierpnia skołowaliśmy plecaki bo swoich nie mieliśmy (dzięki Kuba), a 31 ruszyliśmy. I zobaczcie, niby tyle planowania, to tamto, a tak na prawdę to wyszedł z tego taki spontan. Ten kompletny brak organizacji i jakiegokolwiek planu zapowiadał dużą dawkę wariacji. Wariacje były, było też i dużo więcej innych wrażeń. Aha no i jakiś tam plan był, chcieliśmy dojechać do Austrii i zobaczyć na własne oczy Alpy. Taki był plan na podróż życia.

A podróż życia zaczęła się w... Szlachcie:)

Obiecaliśmy Rybakowi, że pojawimy się na jego marszu i tak też zrobiliśmy. To teraz będzie taka relacja w relacji bo mam zamiar wszczepić tu kilka słów na temat Wąsów Szlachcica. Ogólnie to Rybak, tym że chce organizować marsz, zaskoczył mnie tak bardzo jak niegdyś kisiel z doktora Etkera, który wsypałem do przegotowanej wody i mi się takie kluchy zrobiły. No tylko że Rybak zaskoczył mnie pozytywnie! Ten marsz to taka niewiadoma była, po kilku latach Artur wraca do gry lub jak to ujął Gromuś "a ty co żeś wylazł z jaskini po tylu latach?!" I z tej niewiadomej zrobił się czarny koń LATInO bo marsz był kapitalny. A może nie czarny koń, a raczej marsz żałobny bo takiej tematyki to na InO jeszcze nie było. Dziwne, że tam mochery szlacheckie żadnego krzyża nie postawiły nigdzie i koronek do Rydzyka nie odmawiały bo żeby bawić się w klimatach pogrzebowych to me oczy jeszcze takiego czegoś nie widziały. A wszystkie mochery to pewnie akurat na festynie akurat szaliki dziergały albo kartofle skrobały tam czy coś. No nie wiem. Frekwencja była słaba (tym lepiej że przyjechaliśmy). A szkoda, wielka szkoda i żałoba... Co też było takiego fajnego na tym marszu? Ano klimat. Klimat jak z grobowca. Z jednym małym ale, atmosfera nie była ponura jak na pogrzebie, a wesoła niczym na stypie! I to nam się podobało! Już na początku Rybak aka Manuel dorobił się wąsów. Szlacheckich oczywiście. Potem otrzymaliśmy karty startowe stylizowane na wstążki z ostatnim pożegnaniem. No wypas! Chociaż wiecie, przed wyjściem w trasę dostać wstążkę z napisem "ostatnie pożegnanie" to nie nastraja najlepiej. No ale cóż, każdy niesie na swojej drodze swój krzyż. Potem dostaliśmy mapki - nagrobki. Myślę że niejeden zapalony InOwiec w swoim testamencie chętnie zaznaczył by że po śmierci chce mieć właśnie taki ekstrawagancki, marszowy nagrobek. No wypas po raz kolejny! Mapka w kształcie nagrobka. Jakby takie groby robili to umarli by z nich powstawali, żeby sobie na takie cuda popatrzeć. Brawa dla organizatora! No i poszliśmy. Marsz żałobny. My jak takie hieny cmentarne. Pomysł na mapkę, śmiertelnie fajny można rzecz. Wykonanie prześwietne. I jeszcze nekrolog jako tekst do mapy. No ah i oh! Zebraliśmy kilka PK. Wszystko gładko, bez problemu. Trasa fajna. No ale my chcieliśmy się zmywać bo o 14 mieliśmy pociąg do Czerska i stamtąd chcieliśmy ruszyć już stopem w podróż. No i Beata i ja wróciliśmy na luzie. W tempie marszu żałobnego. A tymczasem Czępa i Wojt gdzieś zaginęli. "No coś tu jest nie tak!" Powoli się wkurzałem. Potem przypomniałem sobie, że Czępa słuchał kiedyś brutal heavy metalowego zespołu o jakże idealnie pasującej nazwie do tego marszu - Nekrophil. I to mnie zaniepokoiło i aż mną wzdrygało... Czas mijał, ja już tam odstawiałem na dworcu dance macabre, a ich dalej nie było. Pociąg odjechał, a ich dalej nie ma. Wreszcie przyszli, zbłądzeni tacy. Okazało się, że w drugą stronę poszli... To co oni, światełka w tunelu nie widzieli? Żadnego światła? No ej no. Trochę się powkurzałem, nadeszła godzina 16:00 i ruszyliśmy do Czerska.

W Czersku małe zakupy (bo wiadomo w Polsce najtaniej) i udaliśmy się na koniec Czerska by tam przy berlince łapać stopa. Postaliśmy może z 10 min i nadjechał gościu, niewielkim czarnym samochodem. "Do Chojnic jedzie pan?" - tak się go spytałem. "Jade, jade, wsiadajcie" I tak sobie jedziemy, gadka się nie klei. To kolo się pyta po co my do tych Chojnic jedziemy. A my bla bla, że ruszamy w podróż. Gościu się zdziwił i się pyta:
-"to nie chcecie dzisiaj dalej jechać?"
-"no jasne że chcemy, im dalej tym lepiej. A pan jedzie dalej?"
-"ja na woodstock jadę"
-"ooooo! To jedziemy na Woodstock!"
Lepiej trafić nie mogliśmy. Pierwszy samochód i od razu zawiezie nas aż pod samą granicę! Oł je! I jeszcze woodstock zaliczymy! Jabadabadu! Mieliśmy radochę. Jechaliśmy tam chyba z pięć godzin czy jakoś tak. Gościu nie był zbyt rozmowny. Wyglądało to tak, że raz na jakieś pół godziny albo on zagadywał albo my. Krótka wymiana zdań i dalej pół godziny ciszy. Nie lubię takich sytuacji. Starasz się jakoś zagadać bo droga się dłuży, a gościu tylko coś tam mruczy. I fajczy. I fajczy. I jeszcze denną muze słuchał. Joy division i Zion Train, myślałem że dodatkowo zaliczę jeszcze psychodelic trip przy tej muzie. I jeszcze te fajki, my nie znosimy fajek. Ale kit, jakoś udało nam się dojechać, ważne że w bardzo szybkim czasie zrobiliśmy sporo kilosów i byliśmy tuż przy granicy! Dojechaliśmy - witaj Kostrzyn! Witaj Woodstock!

Kostrzyn był tak obstawiony policją, że jeszcze tam tylko brakowało CSI i KGB do kompletu. Wszędzie same gliny. No, a po mieście mimo późnej pory, kręciło się sporo woodstockowiczów. Jakiś kolo nakierował nas na busy, które transportują lud na pole woodstockowe. I takim wypchanym po brzegi busem dojechaliśmy na miejsce. W busie trafiliśmy akurat na podpitą grupę mieszkańców Kostrzynia. Ile te sztuczniaki się nastękały, o losie. 3 dni tylko ten woodstock jest, a stękania tyle jakby im codziennie po suficie różowy koń na wrotkach jeździł i spać nie dawał. No dajcie spokój.

Pierwsze wrażenia z Woodstocku? Niespecjalne. Wszędzie pełno meliniarzy, mordziaków, torfiarzy, ćpunów, pijaków, śmieci, sikawek. Ludzie doją gdzie popadnie, tam gdzie stoją tam doją.  Gorzej niż świnie czasem. Stoi sobie grupka ludzi i o czymś żywo dyskutuje. A w tej grupce koleś ze sprzętem na wierzchu opróżnia zbiornik. I takich sytuacji tam jest pełno. Czępę też oczywiście przydusiło. No i każdy tak jak stoi, to leje gdzie popadnie. Tylko nie Czępa oczywiście. Ten to polazł gdzieś 3km w las (się kurde cnotliwy zrobił) i oczywiście zgubił się i nie mógł mnie znaleźć. Ale jakoś się udało. Trochę się tam pokręciliśmy. Gdzieś tak z 3, 4 godzinki łażenia. Siedzenia. Taka tradycyjna obczajka. Ogólnie to gdybym miał określić woodstock (tak z boku bo nie uczestniczyłem przecież w tym wszystkim) to jedno wielkie śmietnisko, ryjowisko i pijaństwo. Momentami to tam nie dało się iść, tyle śmieci wali się pod nogami! Pijaków całe stada. Występowanie różne. Jeden gdzieś tam biega i szaleje, inny gdzieś tam w grupie śpiewa, krzyczy i wyzywa. Inny jest tak zalany, że leży na środku drogi i ludzie się o niego przewracają. Tak trochę obraz nędzy i rozpaczy. Idziemy dalej, robimy obczajkę. Kosa cały czas w strachu, pełna czujność i giętkie nogi. Podbiega koleś i krzyczy czy mamy prąd na ropę. Za chwilę inny typ zdziera gardło: "dotknij pały mocy, a nie prześpisz tej nocy!" czy jakoś tak. Tuż za nim jakiś spaślak kula się w damskim staniku prosząc ludzi aby go obmacywali po cyckach. Takich scen tam jest pełno. Pewnie inaczej byśmy na to spojrzeli gdybyśmy uczestniczyli w tym wszystkim, ale tak z boku to na prawdę wygląda jak stado czubków. Akurat grał Możdżer, trochę posłuchaliśmy.  Heh jaki kontrast w ogóle, ludzie się w błotku taplają, a na scenie Możdżer gra Chopina na fortepianie. Chciałem rozbijać namiot gdzieś na polu Woodstockowym ale Czępa nie chciał. Zresztą, tam to byśmy średnio się wyspali pewnie. 

Odjechaliśmy busem z powrotem na miasto. Tam spotkaliśmy dziadka, który akurat szedł łapać stopa (a było już grubo po 1:00 w nocy!). Krótka rozmowa, bla bla bla. Dowiedzieliśmy się, że tuż za granicą, po stronie niemieckiej jest stara, opuszczona jednostka wojskowa. Doskonałe miejsce na nocleg! Poszliśmy tam, krótka obczajka. Skok przez płot, i jesteśmy na terenie jednostki. Wszystko okej. Rozbijamy namiot. Gdzieś pod jakimś opuszczonym budynkiem. Ciemno było i rozstawienie namiotu w naszym wykonaniu wyglądało jak jakaś szmata rzucona na stos gałęzi. Ale co tam, ciemno było, a my bez dobrego światła. Wchodzimy do namiotu, próbujemy zasnąć. Ja usnąłem raz dwa. Czępa zaczął świrować i wkręcać sobie filmy że ktoś tu ciągle chodzi. Jakieś niemcy! Taa jasne, gestapo z karabinami z opaskami trzeciej rzeszy. Hitler na hulajnodze po nocach jeździ i gra marsyliankę na flecie. No litości ludzie... Albo nie wiem, tam był taki las i sobie gałęzie pękały. Wiadomo, w lesie nigdy nie jest cicho, a Czępa sobie wkręcał, że tu ktoś jest, tu ktoś jest Dżeki! Ehh no nie każdy może oglądać filmy wojenne... Ale później faktycznie jakieś Niemcy tam chodziły! Aż mnie Czępa z przerażeniem wybudził. Ale się wtedy klimacik zrobił - my w opuszczonej, niemieckiej bazie wojskowej, a w pobliżu kręcący się gdzieś Niemcy, świecący naokoło latarkami, krzyczący coś po Niemiecku. Mówię wam, przez chwilę poczułem się jak tajny szpieg! Fajne to było. Czępa trząsł się całą noc, ja smacznie spałem. Tak minęła nam pierwsza noc podróży. Pierwsza i już za granicą Polski! Nazajutrz planowaliśmy przez Niemcy dostać się jak najdalej na południe, do Austrii.

cdn...

3 komentarze :

  1. Czekam niecierpliwie na dalszą część relacji :)

    Pozdro

    OdpowiedzUsuń
  2. "I jeszcze denną muze słuchał. Joy division"
    Z tym przesadziłeś :)

    Włóczykij

    OdpowiedzUsuń
  3. No bo nie dość tego że to Joy division było to to jeszcze jakieś kiepskie covery były:)

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets