środa, 7 lipca 2010

Pogoda dla bogaczy - relacja z Monopoly, 03.07.2010

Wielu milionerów zaczynało od pucybuta. Choćby taki Sknerus McKwacz, z tymże on miał jeszcze trudniej bo musiał płetwy czyścić. I taki milioner zanim dorobił się swojego majątku musiał przejść dłuuuugą, wyboistą drogę. Wiecie od zera do milionera. W ten weekend również i my zapragnęliśmy wkroczyć w świat biznesu i siedmiocyfrowych sum. Okazja ku temu była świetna bo właśnie 3 lipca w miejscowości Ostrowite odbyła się InO Monopoly. My co prawda nie zaczynaliśmy od pucybutów (choć moje trampki przydałoby się wypucować) ale za to przebyliśmy równie długą drogę by zasilić swoje konto. Nasza droga do sukcesu wiodła z Bytoni (konkretnie to z przyczepy Flamenco) aż do Ostrowitego. A wszystko zaczęło się w piątek...

BIDA AŻ PISZCZY
Pomysł aby na marsz udać się z buta narodził się w mojej głowie dzień wcześniej. W biznesie trzeba być jak rekin i szybko podejmować decyzje dlatego też wiele się nie zastanawiając postanowiłem wprowadzić ten (biznes)plan w życie. Warto mieć w interesach wspólnika więc do współpracy zaprosiłem speca od długów i pożyczek długoterminowych (piszącego kolorem niebieskim) Czępę. Nasz budżet wyjściowy wynosił zaledwie 20zł + 3 buły + 4 banany + woda. Miało być skromnie, oszczędnie i survivalowo. Taki nakreśliliśmy plan. Do Kosy wpadłem o godz. 13:00, ten szybko się przygotował i wziął krótkoterminową pożyczkę od znajomej w postaci śpiwora. Kobieta ta akurat zażywała kąpieli słonecznej w wydaniu toples kiedy zjawił się u niej Kosa. Przez chwilę mógł więc poczuć się niczym milioner Hugh Hefner. Wzięliśmy jeszcze ze sobą znak rozpoznawczy flagę Toronto. I ruszyliśmy.

13:36 START
Słońce dawało po czapach. Grzało równo. My szliśmy dość wrzawo. Flaga ładnie powiewała. No, a słońce dawało popalić. I taki oto był początek naszej wanogi.

14:20 KESZ (a może cash?)
To był nasz pierwszy przystanek. Skrzyneczka na drodze między Iwicznem, a Łążkiem. Ja zdobyłem ją już dzień wcześniej więc Czępa dopełnił formalności. Trwało to może z pięć minut. Szybko ruszyliśmy dalej bo moskity urządziły sobie z nas krwiodawców.

15:24 UZUPEŁNIENIE PŁYNÓW
Byliśmy gdzieś w połowie drogi między Piecami, a Lubikami gdy zrobiliśmy sobie pierwszy postój. Tempo było na prawdę niezłe. A, że czas to pieniądz to też długo nie siedzieliśmy i po krótkiej chwili ruszyliśmy dalej.

15:54 KACPER
O tej godzinie byliśmy już w Lubikach. Przystanęliśmy przy przydrożnym krzyżu i najwyraźniej Bóg zesłał nam małego pomocnika - Kacpra. Trochę pogadaliśmy sobie z tym malcem. Dziarski gość. Porobił nam foty, my jemu. Opowiedział nam trochę o pobliskich terenach. Poświrował trochę na rowerze. Ostrzegł nas przed bykami na polu. Kacper twierdził, że z Lubik do Gdańska jest zaledwie 8m. I mówił to z takim przekonaniem, że byłem skłonny mu uwierzyć. Pomyślałem, że jak już zbijemy tą fortunę na Monopoly to zatrudnimy Kacpra. Chłopak ma zadatki na speca od public relations albo jakiegoś speca od negocjacji. W Lubikach byliśmy jakieś pół godz. Posililiśmy się, zrobiliśmy małe zakupy. Dowiedzieliśmy się od mieszkańców gdzie kierować się dalej. I poszliśmy.

16:16 DZIEWUCHY
Zawędrowaliśmy do Zimnych Zdroi (Zdrojów?). Tam posiedzieliśmy sobie trochę na drewnianym mostku. Pod nami, we Wdzie pluskali się jacyś osobnicy i z zainteresowaniem przyglądali się nam - wanożnikom. Postanowiliśmy zagadać, tym bardziej, że wśród nich były dziewuchy. To była okazja dla Kosy żeby zaświrować. Powiadają, że kobiety ciągną do pieniędzy. Ja w to osobiście nie wierzę ale chyba te dziewczyny wyczuły, że już niedługo się wzbogacimy. No chyba że tacy z nas dobrzy bajeranci. hmm.

16:40 ASFALTEN SIE BITTE
Dalej kierowaliśmy się najpierw do miejscowości Jastrzębie, skąd chcieliśmy odbić do Szarego Kierza. I teraz uwaga, pomimo że Zimne Zdroje swoją zabudową niewiele różni się od plemiennych wiosek z rejonu Makczupikczu to... drogowcy lali tam asfalt! Kto by pomyślał. Taka wiocha, a tam asfalt leją. Widocznie ktoś sypnął kasą. Z asfaltu zeszliśmy na taką polną drogę. Tam trochę się zagmatwaliśmy ale jakiś pijak który leżał w krzakach wskazał nam drogę. Pijak zaimponował swoją orientacją w terenie. Bo pomimo że sam nie był wstanie wstać i zataczał się jak bączek to drogę wyjaśnił nam bez zarzutu. Gdzieś tak o 18:10 byliśmy w Szarym Kierzu.

18:30 micro kesz
A w tej właśnie miejscowości ukryty został kesz o nazwie Boro IX. To był nasz kolejny cel. Rozpoczęliśmy poszukiwania. Najpierw weszliśmy nie do tego lasu co trzeba i tam strasznie pocięły nas komary. Przez to byliśmy trochę zrezygnowani ale szukaliśmy dalej. Aż wreszcie dotarliśmy do miejsca ukrycia. I szukaliśmy. Tyle to ja jeszcze nigdy nie szukałem. 45min zajęło nam znalezienie tego mikro. Czaicie to? Dobrze że nas tam nikt nie widział bo chyba wpakowali by nas w kaftany bezpieczeństwa widząc jak obmacujemy każdy fragment ściany i próbujemy wkładać paluchy w najmniejsze szczeliny. No ale, udało się!

19:15 BORSUK
O tej godzinie wyszliśmy dalej. Robiło się już późno, a przed nami jeszcze kilka kilometrów. Postanowiliśmy więc pójść na skróty. Stara mądrość głosi jednak, że zwykle skróty okazują się dwa razy dłuższe. I tak też było tym razem. Pokręciliśmy coś, drogi poszły nie tak jak miały, wyszliśmy na jakieś pola. Dzwonił do nas Filip z pytaniem gdzie jesteśmy. Także od tego momentu mieliśmy kontakt z bazą. I tak krążyliśmy po tych polach, aż tu nagle patrzymy - jakiś zwierzak się przemieszcza. Bez zawahania niczym ludzie z national geographic wskoczyliśmy w krzaki i przyczailiśmy się na zwierza. Ale ten dupek sprytnie się przed nami chował! Udało nam się go jednak ujrzeć, niestety fota nie bardzo wyszła. Coś tam widać, takie biało-czarne coś. A po chwili uciekło. Stwierdziliśmy że był to borsuk, choć równie dobrze mógł być to tchórz bo tak przed nami zwiewał. Goniliśmy go ponad 20min. Potem ruszyliśmy dalej. Tak mniej więcej chyba w dobrym kierunku. Przez jakieś najbliższe pół godziny nie byliśmy pewni czy idziemy dobrze. Ale jakoś doszliśmy do jakiejś wiochy. Ciągle utrzymywaliśmy kontakt z bazą. Cała wiocha ogrodzona była kolczastym płotem i to jeszcze pod prądem. Nie wiem, co to strefa 51 "Koślinka" czy co? A może w podziemiach tej wiochy nielegalnie produkują deski do prasowania albo coś? Nie wiem, może to nie zboża tam rosły tylko zioła babuni? Coś nam tam nie grało i musieliśmy okrążyć obóz nieprzyjaciela. Jakoś wyszliśmy na główną drogę do Klaskawy. A tam...

20:37 KOMITET POWITALNY
A tam czekał już na nas Filip. A to zaskoczenie! Czępa aż przyśpieszył kroku z wrażenia, albo chciał się popisać że jeszcze tak szybko chodzi. W każdym bądź razie nastąpiło spotkanie z jednym z organizatorów. I tak już do końca tego dnia właściwie mieliśmy obstawę. Później zjawił się również Piotr i w takim towarzystwie śmigaliśmy razem do Ostrowitego. Panowie byli jednak wyraźnie zmartwieni faktem, że zamierzamy spać pod gołym niebem. Postanowili więc załatwić nam nocleg w luksusowych warunkach. To się nazywa organizatorska troska! 


21:30 TU KRADNĄ I ZABIJAJĄ
Po setkach telefonów do znajomych i kilku kilometrach dalej dotarliśmy wreszcie do celu naszej podróży! Oto Ostrowite owiane złą sławą! "Nie zostawajcie tu bo was zabiją, a w najlepszym przypadku okradną!" Tak właśnie zapewniali nas organizatorzy. No cóż, miał być survival i spanie pod gołym niebem tymczasem panowie tak nalegali, że musieliśmy zrezygnować z tego pomysłu. No a gdzie w takim razie mieliśmy spać? Pod namiotem w Czersku! Ale jak tam się dostać skoro do Czerska jest kawał drogi? Rowerami! Sęk w tym, że rowery były dwa a nas było czterech.


21:50 U! A! Ha! ROWERY DWA
Zaczęliśmy szaloną przejażdżkę. Filip z Czępą na bagażniku. Piotr ze mną jako pasażerem na ramie. Takim sposobem to już całe lata nie podróżowałem. Śmigaliśmy równo. Wiadomo, wiatr we włosach, migoczące światła, szybkość rakiety. To była wariacka podróż. Byliśmy królami szosy! Szkoda, że nikt nie nagrywał tej szalonej jazdy. łeeee. Byłby świetny materiał dla Kubicy pt. "jak sprawnie wchodzić w zakręty nie tracąc nic na szybkości" Zsiedliśmy z rowerów. Tyłek tak mnie bolał jakbym wypił z 3 litry herbaty paskowej. Po chwili byliśmy już u Piotra.


22:30 PIĘCIOGWIAZDKOWY NAMIOT
Tutaj zostaliśmy niesamowicie gościnnie przyjęci. W namiocie mieliśmy luksus jak królowie. Cieplutko, śpiwory i jeszcze prąd nam tam Piotr dociągnął! Szczęka opada! My tu się nastawiamy na survival a tymczasem spotyka nas taki luksus. Szybko zasnęliśmy i tylko nad ranem budziła nas jakaś skrzecząca papuga lub jakieś inne wredne ptaszysko. Tak czy siak wyspaliśmy się elegancko!

Zaraz po tym jak papuga wyrwała nas z objęć Morfeusza poszliśmy na miasto. Słońce nadal ostro grzało. My zmierzaliśmy w kierunku sklepu po jakieś śniadanko u Tiffany'ego. Trafiliśmy do Polo. Tam zrobiliśmy skromne zakupy marząc przy okazji o zapowiadanych kiełbaskach z ogniska i życiu w dalekich krainach. Usiedliśmy przy fontannie żeby można nas było trochę w kamerce pooglądać. Po kilku chwilach kulaliśmy się w stronę szkoły. 

Przy LO były zapisy. Miejsce za pewne dla wszystkich znane, kto chodzi na marsze Borowiackie, gdyż zawsze tam się gromadzimy i potem zostajemy wywiezieni gdzieś w las i tam zaczynamy zawody. Trochę posiedzieliśmy i przyszli Biegaczowaci wykrzykując pod nosem (w końcu cisza wyborcza była) hasła typu "Zgoda buduje bo Polska jest najważniejsza!" i "Chcemy równouprawnienia dla surykatek w Dżibuti!" Chłopaki z zaskoczeniem przyjęli wiadomość, że my jako wanożnicy przyszliśmy tu pieszo. Uznali nas za hardkorów i myślę, że w przyszłych wyborach możemy liczyć na ich poparcie. Chwilę później zjawili się Piotr razem z Filipem oraz Justyna, a także kolejni uczestnicy. W międzyczasie pogadaliśmy o starych ruskich czołgach, rosomaku też oczywiście. Nie zabrakło oczywiście dyskusji na temat gry w której 22 facetów ugania się za piłką. Powspominaliśmy też czasy gdy s-kadra goliła frajerów, a Marek Jóźwiak szalał we francuskim Gęgą. Panowie biegaczowaci skomentowali również obecną sytuację w piłkarskim Czersku. Nie jest źle - Borowiak będzie grał w Serie C czyli Catennacio zawita do Czerska, a po ulicach, slalomem pomiędzy znakami drogowymi biega Kaka. O futbolu totalnie totalnym można by rozprawiać do białego rana ale nie po to się tu zjawiliśmy. Pojawił się również Radek, który chciał porozmawiać z Czępą na osobności. Czyżby tam miało dojść do jakichś przekrętów i machlojek?! Na szczęście pojawił się biały bus (z białego domu?), który przewiózł nas nad jeziorko. 

Zostaliśmy wywiezieni, lecz nie w las, ale na plażę przy jeziorze Ostrowite. Tam była baza zawodów jak i też stamtąd zaczął się marsz. Na dzień dobry już przy jeziorku można było się częstować cukierkami - Raczki oraz żelkami - Rybki (chyba pstrągi). Nad jeziorkiem, pod altanką czekały już Natalia i Oliwia. Byli też kolejni uczestnicy. Czas to pieniądz dlatego też nastąpiło szybkie rozpoczęcie. I na rozpoczęciu o mały włos, a nie doszło by do omdleń i innych osłabień. Ujrzeliśmy mapkę. Mapkę - planszę monopolową. Przez chwilę poczułem się jakbym obalił cały sklep monopolowy bo pomysł (pomimo że spodziewaliśmy się mapki właśnie w takim stylu) był genialny i mi osobiście zawrócił w głowie. Nie dość tego, że fajna mapka, to na dodatek zrobiona na sztywnym papierze. No i świetnie została wydrukowana ta mapka i dla drukarni też gratulacje, ale i tak przecież najlepsze gratulacje dla pomysłodawców. Panowie pokrótce wyjaśnili o co w Monopoly chodzi. Wytłumaczyli o co w tej planszomapie chodzi, jak się na niej poruszać (byliśmy tylko pionkami w tej grze) oraz w jaki sposób potwierdzać PK. Jednak nie tylko super pomysłem była mapka, ale i też lampiony. Została zmieniona zasada spisywania kodu lampionu, gdyż zamiast spisywania kodu było przy lampionie małe papierowe pudełeczko, a w nim banknoty. Naszym zadaniem było wziąć jeden banknot i iść dalej. To nie były lampiony tylko bankomaty! To był fantastyczny i niesamowicie klimatyczny pomysł! Marsz miał dwie kategorie: Kategoria TJ (Trasa Juniorska) i TO (czyli Trasa Open). Pierwszym etapem był marsz a drugim.. O tym później. Po tych wszystkich wrażeniach, gdy już wiedzieliśmy co nas będzie czekać za kilka minut, razem z Czępą postanowiliśmy ochłonąć. Wskoczyliśmy do Ostrowitego żeby nasiąknąć wodą. Bo finansową atmosferą to już byliśmy przesiąknięci do szpiku kości. Co prawda woda do czystych nienależy, ale aż tak źle też nie było, bo jednak zawsze ochłodzić ciałko można dla przyjemności. Mogliśmy jeszcze dziś zostać milionerami! Pierwsi uczestnicy ruszali już na trasę. Sprinter stwierdził, że jestem Slumdogiem. I gdyby się tak bliżej temu przypatrzeć to jest to nawet trafne określenie. A gdyby tak jeszcze rozbić to słowo na dwa człony Slum i dog i wziąć pod uwagę moją psią ksywę Dżeki to trafniejszego określenia być nie mogło! No i tak jak już wspomniałem my SW4 wyruszyliśmy jako ostatni i skorzystaliśmy z jeziorka. Tzn. skorzystaliśmy z jeziorka i wtedy wyruszyliśmy. Pierwszy bliski kontakt z mapą, jeszcze ostatnie wskazówki i... kości zostały rzucone! Ruszyliśmy w trasę. 

Szło nam bardzo dobrze. Bez zbędnych problemów zdobywaliśmy kolejne punkty. Zarabialiśmy pieniądze! Ten marsz był jak wyścig szczurów bo wygrać miał ten, kto zbierze jak najwięcej kasy. A nam udawało się to świetnie! Jeszcze nigdy tak łatwo nie zarabiałem pieniędzy. Po trzech punktach (a raczej wizytach przy bankomatach) mieliśmy już na swoim koncie ponad milion! Budżet SW4 został w ultraszybki i łatwy sposób podreparowany! Ale nie mieliśmy zamiaru na tym poprzestawać, trzeba złapać byka za rogi i zarabiać dalej!
Praktycznie całą trasę szliśmy bez większego problemu. Od jakiegoś punktu tak chyba szóstego czy siódmego spotkaliśmy Radka. No i szliśmy sobie razem tak na luzie. Zresztą my zawsze chodzimy na luzie. Byliśmy nawet na małej, kilkuminutowej siescie w Kręgu. Tym razem nie był to wcale zamknięty krąg. No i jeszcze wrócę do mapki, to mapka była trzygatunkowa. Raz była 25, raz 10 no i Google Maps. No tak, od tego czasu założyliśmy spółkę akcyjną razem z Radkiem, która miała nam wszystkim przynieść spory dochód. Po drodze z Radkiem opowiadaliśmy sobie o przygodach. No Radek dawał nam wskazówki jeżeli gdzieś się wyjedzie, czy to za granicę, czy gdziekolwiek na stopa, to trzeba uważać na wszystkich, gdyż ci co się zatrzymują, to nie tylko są ludzie w porządku, ale także można trafić na pedałów. No i tak sobie gadamy i gadamy i powoli czas mijał i szukaliśmy kolejne punkty, a raczej banknoty. To może teraz kilka słów na temat trasy. Podobała nam się. Tereny świetne, pomiędzy trzema jeziorami, na granicy województw. Tak właśnie powinna wyglądać trasa na LATInO, to był idealny przykład. Bo było i jeziorko (a raczej trzy), złote zboża, malownicze pola, prawie tropikalne lasy z jagodami, rówki, górki, bagienka. Także tereny też fajne i zróżnicowane. To był strzał w dziesiątkę. Było wszystko co być powinno! Trasa bardzo przyjemna pomimo tego, że słońce dawało czadu. Czas również wymierzony w sam raz. Do tego trasa była bogata w atrakcje typu: banknoty czy skrzynka geocachingowa. No i opowiadając sobie o wszystkim, też znaleźliśmy tą skrzynkę po drodze. Tylko w dwóch miejscach mieliśmy małe problemy: z lopką gdzie niepotrzebnie łaziliśmy po bagnach oraz z PK przy jeziorze Długim gdzie zwyczajnie nie mogliśmy go namierzyć. Przy jednym punkcie zgubiłem trochę banknotów - byłem rozrzutny. Na szczęście w porę się skumaliśmy. Końcówka była jednak męcząca gdyż strasznie nas suszyło, a Słońce ani na chwilę nie przestało grzać. I tylko Czępie chciało się gadać np. o tym w jaki sposób powstało okoliczne bagienko. Gdzieś tak po 4 godzinach dotarliśmy do mety by zostawić pieniądze w banku. Nie był to jeszcze jednak koniec imprezy. Czekał na nas jeszcze drugi etap

Drugi etap był kolejnym zaskoczeniem, gdyż nie była to żadna trasa, ani nic, tylko graliśmy Monopol. To już była całkiem udana impreza, gdyż po marszu jeszcze jak fajnie się można bawić. W sumie to był drugi etap, ale to było coś świetnego. Graliśmy jako w piątkę, czyli pięć drużyn. Ja byłem jako grający, Dżeki moim doradcą. Obok mnie Radek, potem Buła, obok niego Sprinter i jeden pan z Osieka. Graliśmy pół godziny, bo tyle było wyznaczone, dla graczy. No i graliśmy. Aha jeszcze coś. Gdy z marszu mieliśmy tę kasę uzbieraną, (te banknoty, które uzbieraliśmy) to z taką kwotą graliśmy. No i my SW4 wypadliśmy z kasą nawet dobrze. Jednak tu kolejne zaskoczenie, to to, że dostaliśmy jeszcze kartę, w której była nabita nasza kwota i tą kartą się posługiwaliśmy przez całą grę. No i nam w grze niestety nie szło dobrze, bo albo komuś płaciliśmy, albo mieliśmy pecha na zakupienie czegoś, gdyż często płaciliśmy innym, za to, że stanęliśmy na ich posesje. No, ale to wszystko było dla zabawy i wariacji, więc nawet się nie przejmowałem tym. No cóż przy stole już nam tak świetnie nie poszło, bo po pierwszym etapie prowadziliśmy. Aha jeszcze drużyna CZKTWiP Biegaczowaty ciągle się doczepiała nas i Radka za tramwaj. No, ale i tak to było na wesoło. Fajne są imprezy tego typu, gdyż można się fajnie i na luzie pobawić, nawet, gdy to jest marsz. Dlatego fajnie, że są imprezy typu Pucharu LatInO.

Ponowie po tych wszystkich wrażeniach wskoczyliśmy do wody. Razem z nami Junior. Ale zimno już nam było. Wyskoczyliśmy na kiełbachy z ognicha. W międzyczasie zajadaliśmy pyszną drożdżówkę. Organizacja stała na najwyższym poziomie. Wszystko na tym marszu stało na najwyższym poziomie, bez wątpienia była to czołówka MnO w tym roku. A ja tam nawet jestem zdania, że był to jeden z najlepszych marszy na jakich byliśmy w ogóle. Bo tu wszystko albo było rewelacyjne albo świetne. I poniżej tego poziomu organizatorzy nie zeszli ani na moment. No idealnie! Należy też tutaj wspomnieć o wkładzie rodziców organizatorów, którzy również dużo pomogli. Brawo! Wszystko to tworzyło wspaniałą atmosferę. I jeszcze nawet na ośrodku specjalnie z tej okazji imprezę zorganizowali! Bijemy pokłony, zorganizować tak doskonały marsz to wielka sztuka!  

No i gdy już wszyscy skończyli grać, to pod koniec oczywiście wyniki każdej kategorii. Tj to tylko jedna drużyna. TZ aż trzy. Więc w TZ pierwszy była drużyna CZKTWiP Biegaczowaty, drugi Radek, a trzecie miejsce my Wormsy. No i było jeszcze ognisko i zjedliśmy sobie kiełbaski i drożdżówkę upieczoną. Więc organizatorzy zrobili wszystko by impreza się udała w 100% i tak też było. Wspaniała impreza oby takich więcej. Do zobaczenia na kolejnym marszu, czyli na jakże dziwnej nazwie Sellrow, który będzie w najbliższą sobotę. 

Na zakończenie jeszcze tylko powiem, że był to marsz w każdym calu rewelacyjny. Mapki, tereny, organizacja, pomysły, towarzystwo, poczęstunek. No wszystko! Oby więcej takich imprez? Heh wejść na taki poziom organizacyjny to potrafi mało kto! W moim osobistym rankingu ten marsz to osobista czołówka!
Brawo, brawo, brawo dla organizatorów, rodziców oraz wszystkich którzy przyczynili się do organizacji Monopoly!

PS. Gdzie można wymienić kasę z Monopoly na polskie nominały?

1 komentarz :

  1. Organizatorzy8 lipca 2010 09:44

    Kasę można wymienić w bankomatach na trasie, ponieważ wprowadziliśmy wczoraj tę usługę. Zatem wymieniajcie, o ile wszystkie bankomaty nie zostały już zdemontowane.

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets