piątek, 21 maja 2010

II Chorągwiany MnO Wanoga, 24.04.2010 - relacja

Od Wanogi minął już prawie miesiąc, a relacja jak dotąd nie pojawiła się na stronce. Taki stan rzeczy spowodowany był w głównej mierze tym, że byliśmy całkowicie pochłonięci przygotowaniami do Wormsaka. Ale tak to właśnie jest jak organizuje się MnO w PBT - zupełnie zmienia się tryb życia, inowiec przestawia swoje funkcjonowanie o 180 stopni. A wszystko po to aby dobry marsz nie był zły. I teraz przyszła pora (na telestwora) aby wreszcie nadrobić zaległości i zrelacjonować to co działo się 24 kwietnia. 

Pewne zgrzyty dotyczące Wanogi zaczęły się zanim jeszcze... rozpoczął się sam marsz. Myślę tu o regulaminie, który wg. regulaminu powinien ukazać się w regulaminowym czasie (czyli 2 tyg. przed marszem) aby wszystko było zgodnie z regulaminem. Tym czasem oczekiwanie wydłużyło się i regulamin pojawił się gdzieś tak zaledwie 3 czy 2 dni przed marszem. Być może organizatorzy chcieli potrzymać nas w napięciu i niepewności ale niestety takie zachowanie może skutecznie zniechęcić. I po co już na starcie w taki sposób zbierać minusy? No nic, był mały niesmak w tej całej sytuacji. Nie można wsypać za dużo soli do zupy bo zupa będzie za słona. Pamiętajcie. 

I kiedy już w końcu regulamin wypłynął na szerokie wody internetu my marudziliśmy nadal. Ale to już taka narodowa cecha raczej. Trzeba przecież nad czymś pozrzędzić. Akurat my stękaliśmy na godzinę rozpoczęcia marszu. Ta była tak wczesna (tzn. godzina o której odjeżdżał pociąg do Łęga), że każdy szanujący się kogut we wsi popukał by się w czoło gdyby tak prędko musiał użyczać swojego głosu kukuryku. A skoro już jesteśmy w temacie drobiu i pasztetów to posłuchajcie jakże urzekającej piosenki w (jak zwykle) fantastycznym wykonaniu Czępy. Przed wami "Kurza melodia"! My stękaliśmy na wczesną pobudkę, Kosa natomiast tak stękał na swój rower (dorobił się już nowego), że w efekcie nie pojechał. I Star Worms tym razem reprezentował duet, który nigdy jeszcze nie zawiódł (no bo jak oczekiwania są żadne to jak tu można kogoś zawieść?) czyli Zidek i Dżeki. 

Podróż pociągiem, choć krótka to była szalenie śmiechowa. Jak to zwykle bywa w przypadkach gdy cały wagon po brzegi wypchany jest harcerzami z po brzegi wypchanymi plecakami. I tak właśnie krótka podróż minęła nam na nasłuchiwaniu rozmów o tym kto jakie chipsy kupił, a kto ma kokosowe draże włoskie. Pozytywnie bo przypomniały się czasy kiedy to przejażdżka do Łęga była prawdziwą wyprawą. Gdy wysiedliśmy, harcerze natychmiast uformowali dwuszereg i przemaszerowali na drugą stronę peronu. Wszelka musztra zawsze wywoływała we mnie przerażenie i malowała na twarzy nieciekawy wyraz twarzy. To też czym prędzej kopsnęliśmy się w stronę sklepu aby zakupić prowiant. Krótki spacer był wręcz niezbędny bo było tak zimno, że zastanawiałem się czy czasem ta Wanoga nie powinna rozgrywać się w pucharze ZIMnO. Do sklepu udaliśmy się z Patichą - naszym tutejszym przewodnikiem. Zwiedziliśmy pół wiochy, ja z ciekawością przyglądałem się pobliskim domom. To taki mój nawyk. W sklepie za dużo nie kupiliśmy bo byliśmy odpowiednio przygotowani. Ja miałem w kieszeniach kabanosy co też niektórych wprawiało w zaskoczenie. Ale stary wie co dobre! Kabanos z rana jak śmietana! I ma w sobie to coś. Zapamiętajcie te słowa - kabanos jest dobry. A jogurt (naturalny) jest zły. Ale to tak na marginesie. 

Ludziska na starcie trzęśli się z zimna i wyglądało to całkiem zabawnie dopóki i my nie dołączyliśmy do tych trzęsiawek. To tak jest, jeden z elementów zbiorowości. Widzisz, że grupa się trzęsie więc też zaczynasz się trząść. Oszzzz te psychomanipulacje... Ciągle jeszcze zachowywałem trzeźwość umysłu i starałem się namówić Patichę aby dołączyła do naszej drużyny. "No chodź z nami. My nie biegamy. My się tylko gubimy." I chyba byłem słabo przekonujący tego dnia bo jednak z nami nie poszła. 

Do naszego startu zostało zaledwie kilka minut. Pan Irek stwierdził jeszcze przed naszym startem, że miał krótką noc. To mnie jednak nie zaskoczyło bo przecież noce są teraz coraz krótsze. A tak na poważnie już mówiąc i pisząc to robienie map na ostatnią sekundę nigdy nie było najlepszym pomysłem. I niewyspanie Druha Irka nie było niestety jedynym efektem ubocznym tego procesu...
Ruszyliśmy. "Nie po torach!" Ktoś tam za naszymi plecami się wydziera. Spoko, luz, wystarczyło zrobić start kawałek za torami i oszczędzilibyśmy sobie wszyscy tej nerwówki. Weszliśmy w pierwszy kontakt z mapą. Zapowiadało się dużo azymutów. A raczej zapowiadały się same azymuty. Permamentne azymuty na Wanodze. W poprzedniej edycji też były. I tym razem czekała nas długa do przebycia - jakieś 19 kilosów. I to 19km jednym długim tunelem. Dobrze chociaż, że na końcu nie było światełka. Mapa wyglądała dość płytko i odpychająco. Czuliśmy że będziemy się kręcić i zrobimy z dwa razy dłuższą trasę ale... okazało się, że trasa jak i mapa były całkiem przyjemne. A na dodatek pięknie się wypogodziło! Mało tego - trasa była zdecydowanie najlepszą w tym PBT oraz jedną z lepszych w ogóle na przełomie kilku lat. I nie jest to wyłącznie nasza opinia.

No i ten. My to mamy duży respekt do azymutów i podchodzimy do nich bardzo asekuracyjnie. Jak pies do jeża. A tu tym razem wszystkie azymuty wychodziły nam wręcz podręcznikowo! Byliśmy usytasy, usytasy, he he he. Początek trasy to jednak wątpliwości już przy pierwszym punkcie. I nie były to niestety jedyne wątpliwości bo później z biegiem czasu trochę się ich namnożyło. W MnO fajne jest to, że trzeba podejmować decyzje i wybory. Z tymże niefajnie jest jeśli dochodzi się do niedokładnie rozstawionego PK i trzeba podjąć decyzję typu "wpisać czy nie? Lepiej mieć 125 w plecy czy może 25?" No bardzo niefajnie bo takie niedokładności psują marsz. A było ich jednak trochę za dużo... Zresztą, o tym to akurat na forum dyskutowano więc co tu dużo pisać. Każdy wie o co kaman. 

Na dobry początek rzucono nas na bagienka i liczne rówki. A zamoczenie to to co tygryski lubią najbardziej. Poskakaliśmy trochę, poobserwowaliśmy dzieła bobrów i wyszliśmy jakoś z bagienek. Doszliśmy do rzeczki. Nieopodal rzeczki stanęliśmy oko w oko z sarenką. Ale jakaś zakręcona ona była bo biegła, biegła i wyrżnęła się w płot. Stwierdzenie - biegać jak sarenka nabrało nowego znaczenia. Szkoda, że tego nie nagraliśmy, byłby film na miarę animal planet. Następnie przez dłuższy czas kręciliśmy się wzdłuż rzeczki. Spotkaliśmy m.in Radka i Grabarza, powiedzmy sobie średnio zadowolonych. A my tam jak zwykle na czilałcie. Ważne że słonko dawało radę. Odszukaliśmy wspólnie 2PK i zaczęliśmy szukać mostku na rzecze. Pobiegliśmy wzdłuż rzeki jakieś dobre 700m, znaleźliśmy coś po czym można było przejść i cofnęliśmy się. Okazało się, że mostek był dużo, dużo bliżej... Ale panowała tam taka kolejka do przejścia, że chyba i tak zyskaliśmy na czasie. Ludzi zebrało się tyle co zwierzaków przy wodopojach w czasie suszy. Pośmieliśmy się i ruszyliśmy dalej. Po drodze natknęliśmy się na koparkę. Uwieczniliśmy ją oczywiście robiąc zdjęcia. Taką maszyną to można kopać rowy! Poszliśmy dalej, szło nam świetnie. Ani razu się nie zgubiliśmy. Ja przez chwilę bawiłem się w tygryska. Ogólnie to podobało nam się. Ale po jakimś czasie zaczęło robić się nudno. To chyba przez te długie przeloty. Zdecydowanie za długie. I tak łazikowaliśmy, i trochę klapnęliśmy. Dłużyło nam się. Co nie zmienia faktu, że trasa była fantastyczna. Tzn. tereny fantastyczne bo trasa w pewnym miejscu zakręciła się w kółko. Całkiem nie potrzebnie, chyba tylko po to by nabić trochę kilosów. Ale szło nam na prawdę nieźle. Mieliśmy wszystkie PK, stowarzyszy nie łapaliśmy bo ich nie było. To kolejny minus marszu. I co dziwne nie gubiliśmy się. 

Do czasu. Bo przy PK 13 kręciliśmy się z jakieś 1,5h. Ale tam dużo osób poległo na tym punkcie. W końcu go odnaleźliśmy ale trochę nas to zniechęciło do dalszej drogi. Łaziliśmy już tak aby iść, wrzuciliśmy jeszcze większy luz. Ale nadal szło nam dobrze. Potem znowu jednak się pokręciliśmy jak to my. Za dużo tych azymutów było jednak. Pomyliliśmy PK i dopiero Szymon i Ania wyprowadzili nas z błędu. Skumaliśmy się gdzie jesteśmy, wyliczyliśmy że trzeba odpuścić jakieś 2PK booooo, no bo nie chciało nam się już latać za nimi i czasu było niewiele. Poszliśmy gdzieś tam, do takiego rówka. PK nie było bo ponoć jakiś rolnik go zerwał. A to bamber jeden! I stamtąd ruszyliśmy przed siebie licząc, że jakoś dojdziemy do mety. Spotkaliśmy pewną dziewuchę, która nakierowała nas na Czarną Wodę. Odtąd wyszliśmy z tunelu azymutów i szliśmy już na czuja. Po drodze spotkaliśmy Malo. Jak się później okazało niedaleko tego miejsca był PK ale my już odpuściliśmy. Droga znowu się dłużyła... I jeszcze końcówka tradycyjnie torami. W chudych minutach stawiliśmy się wreszcie na mecie.

A najlepsze było to, że cały czas nosiłem dla Malo plakaty PBT w plecaku. I nie zgadniecie co też było na tych plakatach. Fragment mapy, właśnie tego terenu na którym rozgrywał się marsz. Trzeba było iść wg plakatu, a nie mapy! Następnym razem też wezmę plakat, nigdy nie wiadomo kiedy się przyda. 

Na mecie luzik. Krzątali się harcerze. Właściwie wszyscy doszli już na metę. Herbatka, grochówa dla chętnych. Wszystko jak należy. Miejscówa spoko. Na koniec rozdaliśmy jeszcze plakaty naszego Wormsaka i zaproszonka. Przyjęto je z entuzjazmem co bardzo nas ucieszyło. Wyszliśmy na dwór. Po harcerzy zjeżdżali się rodzice więc i my skorzystaliśmy z tego środku transportu. I tak dotarliśmy elegancko do domu.

Jaka była Wanoga? Taka se. Teren fantastyczny, trasa okej, rozstawienie PK nie bardzo, brak stowarzyszy..., mapki spoko, koncepcja map ryzykowna ale wypaliła. Tak nie wiem, ciężko ocenić. Mamy trochę mieszane uczucia, każdy chyba miał. Z jednej strony git majonez, z drugiej cienka gumka. Bo ogólnie to ta Wanoga fajna była ale tych niedociągnięć było jednak za dużo. Niestety. Mógł być odlotowy marsz, a tak to był tylko spoko marsz z błędami na cudownych terenach. Kropka. Bo i tak się rozpisałem. No to kropka.

0 komentarze :

Prześlij komentarz

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets