ROK 2007
To był bez wątpienia przełomowy rok w historii STAR WORMS. Przełomowy z kilku względów. Dla nas to był przede wszystkim rok, w którym my sami postanowiliśmy zorganizować MnO. Ale o tym za chwilę. Tak jak wspominałem planowaliśmy porządnie wziąć się za marsze i wcieliliśmy ten plan w życie. Uczestniczyliśmy we wszystkich marszach z cyklu Pucharu Kociewia w tym roku. Co prawda z różnym skutkiem ale ważne, że zbieraliśmy doświadczenie na wszystkich imprezach. Ponadto założyliśmy stronkę internetową, na której zamierzaliśmy umieszczać nasze relacje z MnO. Także chcieliśmy to propagować na całego. To była taka nasza robacza propaganda, ostro wzięliśmy się do roboty i od tego czasu marsze są już dla nas priorytetem. Przede wszystkim jednak zawiązaliśmy nowe znajomości. Lecimy po kolei.
Marszowy rok dość niespodziewanie zaczęliśmy już w lutym, a to dzięki organizowanemu przez p. Irka marszowi o nazwie Bytomir. Była to taka mała, zamknięta imprezka ale jakoś udało nam się wkręcić. Fajnie było tym bardziej, że był to nocny marsz.
Puchar Kociewia rozpoczynał II Bielowszczak, na który wybraliśmy się całą paczką. Z tej wyprawy zostało nam sporo wspomnień. Sama podróż w obie strony była wariacyjna, również pobyt w Tczewie upłynął pod znakiem kuźlowania. To zresztą był stały punkt naszych wypraw - wariacje w Tczewie. Wtedy też po raz pierwszy zakupiliśmy niezapomniany trunek o wybuchowej nazwie Volcano. Przyjęło się iż był to nasz marszowy napój wyskokowy i od tej pory za każdym razem zakupowaliśmy Volcana (no albo też maxa często kupowaliśmy). Wyprawa do Warlubia z pewnością została przez nas zapamiętana jako jedna z najbardziej szaleńczych nawet mimo iż Kosa poważnie myślał wtedy o zakonie, a jego myślą przewodnią była sentencja: "Przyjmę to z pokorą" Z samego Warlubia pamiętamy przede wszystkim autobus, w którym czadziło jakąś miętą. Takim czymś co się wdycha na katar. A może kierowca miał choinkę zapachową o zapachu mięty na katar? Tego się już nigdy nie dowiemy. Bardzo dobrze pamiętamy również bazę zawodów. To był chyba internat. Takiej bazy to jeszcze na oczy nie widzieliśmy. Młodzieżowa muza dudniała z głośników jak w italiano disco. Z samego marszu najśmieszniejsze było wyznaczanie azymutu w naszym wykonaniu, kiedy to ustawialiśmy siebie nawzajem by dojść do celu. Zajęliśmy 6 miejsce. Czępa w księdze gości wpisał zdanie, które na stałe weszło do naszego słownika: "Nie ważne które miejsce się zajmuje ważne że się je komuś ofiaruje" Tak abstrakcyjny tok myślenia cechuję tylko największych geniuszy. To nie był jednak koniec a(bs)trakcji. Do pociągu był jeszcze szmat czasu, my nie mieliśmy co robić, a co gorsza nie było gdzie tyłków ruszyć, a zimno nam było. I w tych momentach nieoceniony okazuję się nasz guru Kosa. Mariusz załatwił nam pozwolenie na przeczekanie kilku godzin w sklepie. Poczuliśmy się jak miejscowi żule. No i oczywiście nie obyło się bez wariacji. Fragment relacji Rafała z pobytu w tymże sklepie: "Pierwsza propozycja była to pod most.Dobrze że zachciało nam się pić, skoczyliśmy po kolejny napój do znanego nam sklepu. Kosa skoczył kupić. Chcieliśmy mu się schować pod schody ale nie dało rady. Po chwili słyszymy delikatny głosik Kosy "chłopaki idziemy do sklepu, tam możemy przeczekać 2 godziny i się ugrzać". Wiele się nie zastanawialiśmy, poszliśmy. Zajęliśmy kolejno miejsca od wejścia: ja, Szymon, Kosa i Michał. Niby takie zadupie w tej miejscowości a ruch jak w biedronce. Nie mieliśmy już słodkiego to kosa kupił za 5 zł, nie wiemy czy z przeceny, czy za ładne oczy, czy za to że wyglądaliśmy jak brudasy z pod mostu bardzo dużo wafli w czekoladzie coś ponad pół siatki. Chyba coś tam zaszło między Kosa a sklepową!!! Dobra, to my tak stoimy, wiercimy się, jemy ciastka, pijemy maxa pomarańczowego nie gazowanego (kupiliśmy kolejny), do tego po bananie. Ludzie kolejno przechodząc, patrzyli na nas jak na czubków. Kosa to na siebie zwracał przede wszystkim uwagę jak prawie zasnął i siedział tak słodko. Pośmieliśmy się z jednym pijakiem, który nie kupił innego lepszego piwa po takiej samej cenie co SPECIAL, które żłpoał jak wykwalifikowany Miszel z pod sklepu u Zośki. Nawiązał z nami kontakt, gdy jakiś pajac wszedł do sklepu i nie zamknął drzwi. Pijak powiedział: a co on w domu worki ma. Nasze nasze nowe znajomości długo nie przetrwały, pijak wyszedł. Czas mijał na wesoło jak nigdy." No w takim sklepie to ja bym mógł codziennie siedzieć! Na sam koniec dnia zbzikował jeszcze Kosa kupując bilety w PKP. Być może nieliczni pamiętają jeszcze ten dialog, który przeszedł do historii linii kolejowych w Polsce
Kosa: - Poproszę bilet do Bytoni
kasjerka - Przez Tczew?
Kosa - nie to jest przez Zblewo
kasjerka - ale przejeżdżacie przez Tczew?
Kosa - tak, tak yyy to jest w stronę Chojnic
kasjerka - to jest za Starogardem czy przed Starogardem?
Kosa - przed Starogardem
kasjerka - ok
kosa - tzn. przed Starogardem od strony Chojnic
kasjerka - czyli za Starogardem?
Kosa - tak za Starogardem i za Zblewem
Kasjerka przeszła pranie mózgu, a my pękaliśmy ze śmiechu. Kosa był w swojej najwyższej kontuzji. A na koniec dosłownie kładąc nas na łopatki Kosa powiedział: "Szymon, teraz na poważnie czy w pociągu jest kibel bo chce mi się srać" No i jak tu nie zwariować. To był bez wątpienia jeden z najbardziej śmiechowych wyjazdów w historii SW4. Kosa natomiast udowodnił wszystkim naokoło dlaczego jest naszym kapitanem. Później powstała nawet relacja z tego marszu autorstwa Rafała. Mam ją nawet na kompie ale z pewnych względów jej nie opublikuję. Szoł na Bielowszczaku zwiastował niesamowicie wariacyjny sezon. Tak też było.
X Łozina odbywała się w Opaleniu co bardzo nas cieszyło bo znowu musieliśmy ruszyć we wschodnie tereny przez Zblewo za Starogard i Tczew. A to oznaczało jak zwykle długie wariacje zarówno w pociągu jak i w Tczewie. Nie dziwne więc, że ludzie patrzyli się na nas jak to ujął Kosa: "jakbyśmy byli zapłodnieni przez invitro" Po tym oraz tym zdjęciu chyba nikogo nie powinno to dziwić. Razem z nami ruszył Zidek i Sunday. Sam marsz był szalenie długi, aż 28km było wtedy dla nas odległością przerażającą. Jak zwykle okropnie się pogubiliśmy i nawet gdy zaczepiliśmy jakiegoś dziadka mroza na trasie, który mówił "na najbliższej drodze w prawo" to my poszliśmy w lewo... Po raz pierwszy pogadaliśmy trochę z Gromusiem, którego wcześniej w sumie nie znaliśmy. Wiadomo jak się człowiek zgubi to się śmielszy robi. Pomimo iż marsz był tak długi to i tak bardzo nam się podobał. Tak długie wędrowanie ma w sobie jakiś urok. Mi tam nawet trochę tego brakuje... I tereny też były świetne. Co ciekawe po raz pierwszy do nazwy drużyny (oczywiście STAR WORMS) dopisaliśmy dopisek. Były to niezapomniane Leśne dziadki. Później przez jakiś czas używaliśmy tego przydomku. Wgl cały marsz upłynął nam pod hasłem Leśne Dziadki. Były te wariacje! Kosa jak zwykle błysnął i zaprezentował nam imitację gdekania kurczaka. Zachowało się nawet oryginalne nagranie z tamtego dnia. Po marszu byliśmy wykończeni, a prowiantu brakowało. W Tczewie mieliśmy zaledwie chwilę na przesiadkę ale uzgodniliśmy, że szybko kupimy sobie jeszcze volcana. Później w swojej relacji z Łoziny tak opisałem tą akcję: "Kosa nie wracał, a czas leciał... No i wtedy jakiś stary chrachol z lizakiem (chyba czupa czups to był) dał znak że już czas na odjazd. O cie florek tego nie było w planach! Ciuchcia odjechała, a my zostaliśmy jak takie kołki bo nam się pić zachciało. Wracamy powiedzieć Kosie że pociąg odjechał, a on o niczym nie wiedząc biegnie jak wariat z napojem Volcano i krzyczy do nas w niebogłosy - "SZYBKO BIEGNIEMY!!!". Zwariowaliśmy w tym momencie. Ludzie patrzyli się na nas jak bysmy z psychiatryka uciekli. Następny pociąg jechał o 20:06 więc mieliśmy ponad 2 godziny czasu. Jakoś nikomu nie chciało się już pić tego napoju. Przyjeliśmy to z pokorą bo co mieliśmy zrobić. Poszliśmy do baru, brudni jak diabły i siedzieliśmy jak takie czubki. Zrobiliśmy się głodni i zamówiliśmy sobie cztery Pizze. Spalone gumacze maja pewnie lepszy smak niż te pizze. Ale co się dziwić jak je przecież robią z radioaktywnych odpadów. Zapiliśmy to wszystko Volcanem i od razu humorek się wszystkim poprawił. Czas szybko leciał, dyskutowaliśmy o tym żeby kupic jakieś fajne koszulki dla naszej drużyny. Postanowiliśmy że odtąd barwami STAR WORMS będą kolor jasno niebieski (tak jak niebo) i biały (tak jak gwiazdy). Dyskusja była ostra, mózgi i pół-mózgi pracowały na najwyższych obrotach, hormony buzowały. Kupiliśmy więc jeszcze jednego Volcano którego wyżłopaliśmy w 3 minuty."
To był istotnie ważny dzień w historii STAR WORMS, nasza działalność nabrała nieco rozpędu. Rozkręcaliśmy się coraz bardziej. Samo STAR WORMS wreszcie zaczęło nabierać jakichś kształtów. Było coraz fajniej. To były świetlane czasy.
Po tym marszu wpadliśmy na pomysł aby pisać relacje naszych wypraw na MnO. Kilka dni później wziąłem się za pisanie relacji z Łoziny. Cały czas mam ją jeszcze na kompie. Zamierzaliśmy od tego momentu prowadzić taką naszą kronikę marszy. Jak się później okazało był to świetny pomysł i z przerwami kontynuujemy tą inicjatywę aż do dziś.
Następna była X Wandrówka. Zamierzaliśmy tam dać czadu bo przecież to odbywało się prawie na naszych terenach. Prawie bo start był w Hucie Kalnej. A to już tereny mniej znane. Znowu startowaliśmy w czwórkę i co ważne zaprezentowaliśmy się w naszych robaczych koszulkach! To był prawdziwy szoł, czuliśmy na sobie zazdrosne spojrzenia. No ale nie każdy może sobie pozwolić na taki wyskok. A ile było strachu o te koszulki. Żeby się nie poniszczyły schowaliśmy je do plecaków. Z marszu pamiętam kilka rzeczy: fajne tereny (tamte okolice zawsze nam się widziały), świetny początek marszu w naszym wykonaniu, późniejsze błądzenie przez to że nie mogliśmy przejść przez Wdę, sporą ilość PK (prawie 30 ich tam było) oraz beznadziejną jakość mapy. Sumując to wszystko było ok, choć bez większych rewelacji. Wariacji też raczej większych nie było. Trasa miała z jakieś 20km i wstyd się przyznać ale na mecie zdychaliśmy... A tymczasem taki Radek sobie grał z dzieciakami w piłe na boisku. W późniejszej rozmowie z Radkiem padło pytanie chyba Kosy: "Radek jak ty to robisz, że masz tyle sił?" Odpowiedź szczególnie wryła mi się w czoło i w trudnych momentach dodajemy nią sobie otuchy, a brzmiała ona tak: "Ból jest w twojej głowie" Wgl coraz więcej zaczęliśmy zaznajamiać/kumplować się z RL i Billym, tak sobie zwykle przy okazji trochę pogawędziliśmy. No chociaż z tymi panami to wcześniej od czasu do czasu sobie gadaliśmy. I tak właściwie to na Radku i Billu, starych znajomych oraz ludziach z Bytoni nasze marszowe znajomości się kończyły... Byliśmy raczej mało otwarci na nowe znajomości. Na całe szczęście jednak wkrótce zmądrzeliśmy. Wesoły był nasz powrót do domu. Szliśmy bowiem całą paczką z Pieców, pieszo lasami do Bytoni. Śmiechowo było. Kosa całą drogę szedł na skarpetach skarpeciarz jeden. A w Łążku jeszcze przechodząc przez płot rozwalił całe przęsło. Kto by pomyślał, że już niedługo Mariusz stanie się cichym i niepostrzeżonym ninją? Zajęliśmy bdb 4 miejsce. Aha i jeszcze jeden ważny szczegół. Na mecie rozdawano ulotki/zaproszenia na Borowiacki MnO. Spodobała nam się ta inicjatywa i w swoim czasie również i my wykorzystaliśmy ten pomysł.
W międzyczasie zaczęliśmy się udzielać na stronce Pucharu Kociewia trochę tam komentując pewne sprawy. Co prawda marsze ciągle nas bawiły ale pojawiło się jedno małe ale. Wydawało nam się, że poziom marszy spada. Brakowało tego czegoś co kiedyś... To już nie było to samo. Każdy marsz był taki sam, nic nowego, no z tą tylko różnicą, że nie było już tak fajnie jak kiedyś. Tak jakby ktoś robił to na odwal się. Zaczęliśmy mówić o tym trochę przebąkiwać. I nie tylko my. Pojawiło się więcej takich głosów. Organizacja większości marszy jak i całego Pucharu (szczególnie aktualizacji stronki) wołała o pomstę do nieba. Puchar Kociewia niestety zaczął staczać się po równi pochyłej w dół...
W przeciwieństwie do Borowiackiego MnO, który cały czas trzymał równy wysoki poziom. Tym razem Boro było w Czarnej Wodzie i żałowaliśmy trochę, że nie w Czersku bo lubiliśmy (ba! nadal lubimy) tamtejsze powietrze. Dzięki koszulkom czuliśmy, że zostaliśmy w jakiś sposób zauważeni. Co niektórzy zaczęli nas rozpoznawać. A my ciągle znaliśmy tak mało ludzi... Wkrótce jednak miało się to zmienić. Na start wywieziono nas do jakichś lasów. Jak zwykle zrobiliśmy kombinacje i połączyliśmy swe siły. Popełniliśmy największą foźbę jaka dotąd nam się przytrafiła. Przekombinowaliśmy... Pocięliśmy mapkę (która była stosunkowo prosta), na maleńkie kawałki, następnie po wielu dyskusjach i ok. 1,5 godz. główkowania skleiliśmy ją. A ze startu ruszyliśmy się o zaledwie kilkanaście metrów... To nie był błąd, to był wielbłąd. Straciliśmy masę czasu i pomimo, że szukanie PK szło nam całkiem nieźle to nie zdołaliśmy już nadrobić straconych minut. Na metę dotarliśmy jako ostatni, nie było już nikogo... Wszyscy zmyli się już z bazy zawodów. Ale to było dla nas upokorzenie... O mały włos a nawet byśmy sklasyfikowani nie byli. Trochę się wtedy posprzeczaliśmy bo planowaliśmy powalczyć o dobre miejsce, a tu kicha. Trochę bardzo nawet. Dla nas więc był to najgorszy Borowiacki. Ale! Po raz kolejny po prostu muszę wspomnieć o świetnej mapie i fajowym pomyśle! To co podobało mi się w tym najbardziej to to iż marsz polegał na analizie tekstu i powiązaniu tego z mapką. Bomba!
Następny w kolejce był długo wyczekiwany przez nas V Kwiat Paproci. Jak się później okazało był to najgorszy Kwiat w historii. Jedna, wielka beznadzieja. Z początku były wesoło, a nawet i trochę wariacyjnie. Przyszliśmy z buta z Bytoni, atmosferka na dworcu PKP była spoko. Potem jak się ściemniło przyczepił się do nas jakiś nabrandzlowany mały koksik o ksywce Gonzo. No i dowalił się do nas. Do Michała rzucił tekstem, który nie jednego by powalił: "śmierdzisz gównem!" To był absolutny nokaut, tekst, którego od tego momentu używaliśmy z dużą częstotliwością. Gonza odciągnął jego szemrany kumpel i nie doszło do żadnych nieprzyjemnych incydentów. A śmiechowe wspomnienia zostały. Trasa była fatalna. 22km kiepskiej trasy. Aż się iść nie chciało. I ostatnia długa prosta... Jakieś chyba z 7km cały czas jedną drogą prosto. Nic tylko w łeb się palnąć. Trasa była tragiczna pod każdym względem. Wariacji nie było. Wszystko tam było do bani. W bazie w Ocyplu też nieciekawie, widać było słabe nastroje uczestników. Do domu wróciliśmy busem z harcerzami. Mocno zniesmaczeni. Jeden z najlepszych naszych marszy pogrążył się i szkoda nam tego było. Z pucharem było coraz gorzej. A wyników z tego marszu to się nigdy nie doczekaliśmy... Żal.
13 października swój debiut w pucharze miał I RnO Wygoniec organizowany przez 1.KDH. Rajd - to brzmi groźnie. Nie wiedzieliśmy w sumie czego się po tym marszu spodziewać, miało być inaczej, bardziej hardkorowo, bardziej ekstramalnie. To nam pasiło. Ale do czasu... To co nam zaserwowali harcerze to był pół-harpagan. Trasa dzienna i nocna liczyły razem prawie 50km. Chyba nikt nie był na to przygotowany. Noc była tragiczna. Przez pół trasy śmierdziało na maksa. Smród nie do wytrzymania! Co niektórzy wprost odlatywali od tych smrodów. Nawet jak przechodziliśmy obok jakichś PK to ich nie szukaliśmy żeby tylko jak najszybciej z tamtędy uciec. Po hardkorowej nocy nastał równie survivalowy dzień. Oj było ciężko. Pamiętam, że po tym marszu byliśmy strasznie nie zadowoleni i ostro skrytykowaliśmy na eKociewiu organizację marszu... Sory chłopaki dziś wiemy, że choćby nie wiem co to nikt nie zasługuje na takie teksty. No ale takie było nasze rozczarowanie, a że takie z nas wtedy nerwusy były to tak wyszło. Ale! Z tych wszystkich minusów wyłania się jeden wielki plus! Wariacje jakie miały miejsca w bazie zawodów (tak a propos najlepsza baza jaka kiedykolwiek była, toż to mini hotel był!). To właśnie na Wygońcu Kosa zabłysnął niczym chrząstka w salcesonie i ukazał wszystkim jakim jest odlotowym gościem! Po tej nocy Mariusz stał się gwiazdą, a jego wykonanie piosenki desperado obiło się szerokim echem na 4 końce świata. Szoł jakiego jeszcze nie było! Brawo Czępa! O ile się nie mylę był to też debiut Pondżola na InO. W harcerskich barwach.
Ostatnim marszem w tej edycji pucharu była Buczyna. Pojechaliśmy na nią w trójkę bo przed marszem znowu trochę sie popsztrykaliśmy z Rafałem i w wyniku nie porozumienia nie pojechał z nami. Marsz był w sumie niezły jak na Buczynę. Tzn. nic szczególnego tam nie było, prosta trasa, jakieś PK znowu tam były trochę źle porozwieszane. Norma. Ale fajne były oczywiście lasy o tej porze roku. Jak z obrazka. Jakby ktoś tam fotoszopem przejechał. Ahhh ta złota Polska jesien. Każdy pewnie pamięta obecność nieustraszonego ninjy na dworcu. To właśnie na Buczynie Kosa po raz pierwszy zaprezentował się szerszej publiczności w stroju ninji. To była wariacja. To co najbardziej zapamiętałem to nasze spotkanie z Radkiem na trasie. Dalej szliśmy już razem, a Radek dał nam cenne wskazówki co do organizacji marszu bo było to już wtedy po Wormsaku. A po Buczynie najpierw Kosa zapowiedział kolejnego Wormsaka a potem odbył się historyczny meczyk w naszym wykonaniu. Nasz skład był mniej więcej taki: Czępa w bramce (czyli tzw. szał w trampkach), Sprinter (bayern fan, napastnik, lis pola karnego), Michał, Zidek (obrońca z wyboru) Dżeki. Po przeciwnej stronie między innymi Radek oraz błyskotliwy lewoskrzydłowy Plichcik Ji Sung oraz atletycznie grający Pondżol. Mecz zakończył się naszym zwycięstwem i przeszedł do historii Polskiego-inowskiego futbolu. O wysokim poziomie meczu świadczy choćby to, że mieliśmy tylko w pierwszej połowie chyba z 8 rzutów rożnych!!! Z Pelplina wracaliśmy razem z harcerzami z drużyny im. Bądkowskiego.
Na sam koniec podsumowania tego roku zostawiłem sobie deser w postaci Wormsaka. Nie będę się tu jednak na ten temat zbyt wiele rozpisywał, kiedy indziej napiszę jakiś dłuższy tekst o naszym marszu. W telegraficznym skrócie. Wormsak był naszym debiutem jeśli chodzi o organizację InO. Od jakiegoś czasu o tym przebąkiwaliśmy i wreszcie w dniach 31 sierpnia i 1 września udało się! Uczestników nie było zbyt wielu ale marsz okazał się wielkim sukcesem! Zaprezentowaliśmy nieco inną formę InO i to się spodobało. Co najważniejsze w tym wszystkim na I Wormsaku pojawili się ludzie z Czerska oraz Kalisk. Dzięki temu zawiązaliśmy nowe znajomości, które trwają do dziś! Dzięki chłopaki to wy pierwsi wyciągnęliście do nas ręce i jesteśmy wam za to wdzięczni. Od tego momentu zupełnie inaczej zaczęliśmy patrzeć na marsze i poznaliśmy wielu ekstra kolesi. Wielkie dzięki! Tyle na razie o Wormsaku, dłuższy tekst walnę kiedy indziej.
Tak więc kończąc już ten rok był dla nas największym przełomem. Wystąpiliśmy we wszystkich marszach pucharu kociewia. Zadebiutowaliśmy z własnym marszem. A przede wszystkim poznaliśmy wielu super kolesi! Od tego roku było już tylko lepiej i lepiej. A jeśli chodzi o Puchar Kociewie to było coraz gorzej i gorzej... Krytyka pucharu była coraz większa, zanosiło się na wielkie zmiany:)
?? lutego - Bytomir (Rafał, Szogun, Michał)
17 marca – II Marsze na Orientację BIELOWSZCZAK 2007 – Warlubie (Szogun, Kosa, Rafał, Michał)
31 marca - X Wiosenne Marsze na Orientację ŁOZINA 2007 – Opalenie (Szogun, Kosa, Rafał, Michał) (Zidek)
12 maja - X Kociewski Marsz na Orientację WANDRÓWKA – Piece (Kosa, Szogun, Michał, Rafał) (Zidek)
26 maja - VII Borowiacki Marsz na Orientację – Czersk (Kosa, Szogun, Michał, Rafał) (Zidek)
23 czerwca – V Nocne Marsze na Orientację KWIAT PAPROCI 2007 – Ocypel (Kosa, Szogun, Michał, Rafał)
13 października – I Rajd na Orientacje WYGONIEC – Kaliska (Kosa, Szogun, Michał, Rafał) (Zidek)
27 października - VIII Jesienne Marsze na Orientację BUCZYNA 2006 – Pelplin (Kosa, Szogun, Michał) kat. TZ 4 miejsce (Pondżol, Zidek)
31 sierpnia/01 października - I WORMSAK - Bytonia, organizatorzy (Kosa, Szogun, Rafał, Michał) Zidek jako uczestnik
A tutaj jeszcze takie małe bonusy:
Galeria z MnO 2007
Link do Pucharu Kociewia 2007
cdn...
To był bez wątpienia przełomowy rok w historii STAR WORMS. Przełomowy z kilku względów. Dla nas to był przede wszystkim rok, w którym my sami postanowiliśmy zorganizować MnO. Ale o tym za chwilę. Tak jak wspominałem planowaliśmy porządnie wziąć się za marsze i wcieliliśmy ten plan w życie. Uczestniczyliśmy we wszystkich marszach z cyklu Pucharu Kociewia w tym roku. Co prawda z różnym skutkiem ale ważne, że zbieraliśmy doświadczenie na wszystkich imprezach. Ponadto założyliśmy stronkę internetową, na której zamierzaliśmy umieszczać nasze relacje z MnO. Także chcieliśmy to propagować na całego. To była taka nasza robacza propaganda, ostro wzięliśmy się do roboty i od tego czasu marsze są już dla nas priorytetem. Przede wszystkim jednak zawiązaliśmy nowe znajomości. Lecimy po kolei.
Marszowy rok dość niespodziewanie zaczęliśmy już w lutym, a to dzięki organizowanemu przez p. Irka marszowi o nazwie Bytomir. Była to taka mała, zamknięta imprezka ale jakoś udało nam się wkręcić. Fajnie było tym bardziej, że był to nocny marsz.
Puchar Kociewia rozpoczynał II Bielowszczak, na który wybraliśmy się całą paczką. Z tej wyprawy zostało nam sporo wspomnień. Sama podróż w obie strony była wariacyjna, również pobyt w Tczewie upłynął pod znakiem kuźlowania. To zresztą był stały punkt naszych wypraw - wariacje w Tczewie. Wtedy też po raz pierwszy zakupiliśmy niezapomniany trunek o wybuchowej nazwie Volcano. Przyjęło się iż był to nasz marszowy napój wyskokowy i od tej pory za każdym razem zakupowaliśmy Volcana (no albo też maxa często kupowaliśmy). Wyprawa do Warlubia z pewnością została przez nas zapamiętana jako jedna z najbardziej szaleńczych nawet mimo iż Kosa poważnie myślał wtedy o zakonie, a jego myślą przewodnią była sentencja: "Przyjmę to z pokorą" Z samego Warlubia pamiętamy przede wszystkim autobus, w którym czadziło jakąś miętą. Takim czymś co się wdycha na katar. A może kierowca miał choinkę zapachową o zapachu mięty na katar? Tego się już nigdy nie dowiemy. Bardzo dobrze pamiętamy również bazę zawodów. To był chyba internat. Takiej bazy to jeszcze na oczy nie widzieliśmy. Młodzieżowa muza dudniała z głośników jak w italiano disco. Z samego marszu najśmieszniejsze było wyznaczanie azymutu w naszym wykonaniu, kiedy to ustawialiśmy siebie nawzajem by dojść do celu. Zajęliśmy 6 miejsce. Czępa w księdze gości wpisał zdanie, które na stałe weszło do naszego słownika: "Nie ważne które miejsce się zajmuje ważne że się je komuś ofiaruje" Tak abstrakcyjny tok myślenia cechuję tylko największych geniuszy. To nie był jednak koniec a(bs)trakcji. Do pociągu był jeszcze szmat czasu, my nie mieliśmy co robić, a co gorsza nie było gdzie tyłków ruszyć, a zimno nam było. I w tych momentach nieoceniony okazuję się nasz guru Kosa. Mariusz załatwił nam pozwolenie na przeczekanie kilku godzin w sklepie. Poczuliśmy się jak miejscowi żule. No i oczywiście nie obyło się bez wariacji. Fragment relacji Rafała z pobytu w tymże sklepie: "Pierwsza propozycja była to pod most.Dobrze że zachciało nam się pić, skoczyliśmy po kolejny napój do znanego nam sklepu. Kosa skoczył kupić. Chcieliśmy mu się schować pod schody ale nie dało rady. Po chwili słyszymy delikatny głosik Kosy "chłopaki idziemy do sklepu, tam możemy przeczekać 2 godziny i się ugrzać". Wiele się nie zastanawialiśmy, poszliśmy. Zajęliśmy kolejno miejsca od wejścia: ja, Szymon, Kosa i Michał. Niby takie zadupie w tej miejscowości a ruch jak w biedronce. Nie mieliśmy już słodkiego to kosa kupił za 5 zł, nie wiemy czy z przeceny, czy za ładne oczy, czy za to że wyglądaliśmy jak brudasy z pod mostu bardzo dużo wafli w czekoladzie coś ponad pół siatki. Chyba coś tam zaszło między Kosa a sklepową!!! Dobra, to my tak stoimy, wiercimy się, jemy ciastka, pijemy maxa pomarańczowego nie gazowanego (kupiliśmy kolejny), do tego po bananie. Ludzie kolejno przechodząc, patrzyli na nas jak na czubków. Kosa to na siebie zwracał przede wszystkim uwagę jak prawie zasnął i siedział tak słodko. Pośmieliśmy się z jednym pijakiem, który nie kupił innego lepszego piwa po takiej samej cenie co SPECIAL, które żłpoał jak wykwalifikowany Miszel z pod sklepu u Zośki. Nawiązał z nami kontakt, gdy jakiś pajac wszedł do sklepu i nie zamknął drzwi. Pijak powiedział: a co on w domu worki ma. Nasze nasze nowe znajomości długo nie przetrwały, pijak wyszedł. Czas mijał na wesoło jak nigdy." No w takim sklepie to ja bym mógł codziennie siedzieć! Na sam koniec dnia zbzikował jeszcze Kosa kupując bilety w PKP. Być może nieliczni pamiętają jeszcze ten dialog, który przeszedł do historii linii kolejowych w Polsce
Kosa: - Poproszę bilet do Bytoni
kasjerka - Przez Tczew?
Kosa - nie to jest przez Zblewo
kasjerka - ale przejeżdżacie przez Tczew?
Kosa - tak, tak yyy to jest w stronę Chojnic
kasjerka - to jest za Starogardem czy przed Starogardem?
Kosa - przed Starogardem
kasjerka - ok
kosa - tzn. przed Starogardem od strony Chojnic
kasjerka - czyli za Starogardem?
Kosa - tak za Starogardem i za Zblewem
Kasjerka przeszła pranie mózgu, a my pękaliśmy ze śmiechu. Kosa był w swojej najwyższej kontuzji. A na koniec dosłownie kładąc nas na łopatki Kosa powiedział: "Szymon, teraz na poważnie czy w pociągu jest kibel bo chce mi się srać" No i jak tu nie zwariować. To był bez wątpienia jeden z najbardziej śmiechowych wyjazdów w historii SW4. Kosa natomiast udowodnił wszystkim naokoło dlaczego jest naszym kapitanem. Później powstała nawet relacja z tego marszu autorstwa Rafała. Mam ją nawet na kompie ale z pewnych względów jej nie opublikuję. Szoł na Bielowszczaku zwiastował niesamowicie wariacyjny sezon. Tak też było.
X Łozina odbywała się w Opaleniu co bardzo nas cieszyło bo znowu musieliśmy ruszyć we wschodnie tereny przez Zblewo za Starogard i Tczew. A to oznaczało jak zwykle długie wariacje zarówno w pociągu jak i w Tczewie. Nie dziwne więc, że ludzie patrzyli się na nas jak to ujął Kosa: "jakbyśmy byli zapłodnieni przez invitro" Po tym oraz tym zdjęciu chyba nikogo nie powinno to dziwić. Razem z nami ruszył Zidek i Sunday. Sam marsz był szalenie długi, aż 28km było wtedy dla nas odległością przerażającą. Jak zwykle okropnie się pogubiliśmy i nawet gdy zaczepiliśmy jakiegoś dziadka mroza na trasie, który mówił "na najbliższej drodze w prawo" to my poszliśmy w lewo... Po raz pierwszy pogadaliśmy trochę z Gromusiem, którego wcześniej w sumie nie znaliśmy. Wiadomo jak się człowiek zgubi to się śmielszy robi. Pomimo iż marsz był tak długi to i tak bardzo nam się podobał. Tak długie wędrowanie ma w sobie jakiś urok. Mi tam nawet trochę tego brakuje... I tereny też były świetne. Co ciekawe po raz pierwszy do nazwy drużyny (oczywiście STAR WORMS) dopisaliśmy dopisek. Były to niezapomniane Leśne dziadki. Później przez jakiś czas używaliśmy tego przydomku. Wgl cały marsz upłynął nam pod hasłem Leśne Dziadki. Były te wariacje! Kosa jak zwykle błysnął i zaprezentował nam imitację gdekania kurczaka. Zachowało się nawet oryginalne nagranie z tamtego dnia. Po marszu byliśmy wykończeni, a prowiantu brakowało. W Tczewie mieliśmy zaledwie chwilę na przesiadkę ale uzgodniliśmy, że szybko kupimy sobie jeszcze volcana. Później w swojej relacji z Łoziny tak opisałem tą akcję: "Kosa nie wracał, a czas leciał... No i wtedy jakiś stary chrachol z lizakiem (chyba czupa czups to był) dał znak że już czas na odjazd. O cie florek tego nie było w planach! Ciuchcia odjechała, a my zostaliśmy jak takie kołki bo nam się pić zachciało. Wracamy powiedzieć Kosie że pociąg odjechał, a on o niczym nie wiedząc biegnie jak wariat z napojem Volcano i krzyczy do nas w niebogłosy - "SZYBKO BIEGNIEMY!!!". Zwariowaliśmy w tym momencie. Ludzie patrzyli się na nas jak bysmy z psychiatryka uciekli. Następny pociąg jechał o 20:06 więc mieliśmy ponad 2 godziny czasu. Jakoś nikomu nie chciało się już pić tego napoju. Przyjeliśmy to z pokorą bo co mieliśmy zrobić. Poszliśmy do baru, brudni jak diabły i siedzieliśmy jak takie czubki. Zrobiliśmy się głodni i zamówiliśmy sobie cztery Pizze. Spalone gumacze maja pewnie lepszy smak niż te pizze. Ale co się dziwić jak je przecież robią z radioaktywnych odpadów. Zapiliśmy to wszystko Volcanem i od razu humorek się wszystkim poprawił. Czas szybko leciał, dyskutowaliśmy o tym żeby kupic jakieś fajne koszulki dla naszej drużyny. Postanowiliśmy że odtąd barwami STAR WORMS będą kolor jasno niebieski (tak jak niebo) i biały (tak jak gwiazdy). Dyskusja była ostra, mózgi i pół-mózgi pracowały na najwyższych obrotach, hormony buzowały. Kupiliśmy więc jeszcze jednego Volcano którego wyżłopaliśmy w 3 minuty."
To był istotnie ważny dzień w historii STAR WORMS, nasza działalność nabrała nieco rozpędu. Rozkręcaliśmy się coraz bardziej. Samo STAR WORMS wreszcie zaczęło nabierać jakichś kształtów. Było coraz fajniej. To były świetlane czasy.
Po tym marszu wpadliśmy na pomysł aby pisać relacje naszych wypraw na MnO. Kilka dni później wziąłem się za pisanie relacji z Łoziny. Cały czas mam ją jeszcze na kompie. Zamierzaliśmy od tego momentu prowadzić taką naszą kronikę marszy. Jak się później okazało był to świetny pomysł i z przerwami kontynuujemy tą inicjatywę aż do dziś.
Następna była X Wandrówka. Zamierzaliśmy tam dać czadu bo przecież to odbywało się prawie na naszych terenach. Prawie bo start był w Hucie Kalnej. A to już tereny mniej znane. Znowu startowaliśmy w czwórkę i co ważne zaprezentowaliśmy się w naszych robaczych koszulkach! To był prawdziwy szoł, czuliśmy na sobie zazdrosne spojrzenia. No ale nie każdy może sobie pozwolić na taki wyskok. A ile było strachu o te koszulki. Żeby się nie poniszczyły schowaliśmy je do plecaków. Z marszu pamiętam kilka rzeczy: fajne tereny (tamte okolice zawsze nam się widziały), świetny początek marszu w naszym wykonaniu, późniejsze błądzenie przez to że nie mogliśmy przejść przez Wdę, sporą ilość PK (prawie 30 ich tam było) oraz beznadziejną jakość mapy. Sumując to wszystko było ok, choć bez większych rewelacji. Wariacji też raczej większych nie było. Trasa miała z jakieś 20km i wstyd się przyznać ale na mecie zdychaliśmy... A tymczasem taki Radek sobie grał z dzieciakami w piłe na boisku. W późniejszej rozmowie z Radkiem padło pytanie chyba Kosy: "Radek jak ty to robisz, że masz tyle sił?" Odpowiedź szczególnie wryła mi się w czoło i w trudnych momentach dodajemy nią sobie otuchy, a brzmiała ona tak: "Ból jest w twojej głowie" Wgl coraz więcej zaczęliśmy zaznajamiać/kumplować się z RL i Billym, tak sobie zwykle przy okazji trochę pogawędziliśmy. No chociaż z tymi panami to wcześniej od czasu do czasu sobie gadaliśmy. I tak właściwie to na Radku i Billu, starych znajomych oraz ludziach z Bytoni nasze marszowe znajomości się kończyły... Byliśmy raczej mało otwarci na nowe znajomości. Na całe szczęście jednak wkrótce zmądrzeliśmy. Wesoły był nasz powrót do domu. Szliśmy bowiem całą paczką z Pieców, pieszo lasami do Bytoni. Śmiechowo było. Kosa całą drogę szedł na skarpetach skarpeciarz jeden. A w Łążku jeszcze przechodząc przez płot rozwalił całe przęsło. Kto by pomyślał, że już niedługo Mariusz stanie się cichym i niepostrzeżonym ninją? Zajęliśmy bdb 4 miejsce. Aha i jeszcze jeden ważny szczegół. Na mecie rozdawano ulotki/zaproszenia na Borowiacki MnO. Spodobała nam się ta inicjatywa i w swoim czasie również i my wykorzystaliśmy ten pomysł.
W międzyczasie zaczęliśmy się udzielać na stronce Pucharu Kociewia trochę tam komentując pewne sprawy. Co prawda marsze ciągle nas bawiły ale pojawiło się jedno małe ale. Wydawało nam się, że poziom marszy spada. Brakowało tego czegoś co kiedyś... To już nie było to samo. Każdy marsz był taki sam, nic nowego, no z tą tylko różnicą, że nie było już tak fajnie jak kiedyś. Tak jakby ktoś robił to na odwal się. Zaczęliśmy mówić o tym trochę przebąkiwać. I nie tylko my. Pojawiło się więcej takich głosów. Organizacja większości marszy jak i całego Pucharu (szczególnie aktualizacji stronki) wołała o pomstę do nieba. Puchar Kociewia niestety zaczął staczać się po równi pochyłej w dół...
W przeciwieństwie do Borowiackiego MnO, który cały czas trzymał równy wysoki poziom. Tym razem Boro było w Czarnej Wodzie i żałowaliśmy trochę, że nie w Czersku bo lubiliśmy (ba! nadal lubimy) tamtejsze powietrze. Dzięki koszulkom czuliśmy, że zostaliśmy w jakiś sposób zauważeni. Co niektórzy zaczęli nas rozpoznawać. A my ciągle znaliśmy tak mało ludzi... Wkrótce jednak miało się to zmienić. Na start wywieziono nas do jakichś lasów. Jak zwykle zrobiliśmy kombinacje i połączyliśmy swe siły. Popełniliśmy największą foźbę jaka dotąd nam się przytrafiła. Przekombinowaliśmy... Pocięliśmy mapkę (która była stosunkowo prosta), na maleńkie kawałki, następnie po wielu dyskusjach i ok. 1,5 godz. główkowania skleiliśmy ją. A ze startu ruszyliśmy się o zaledwie kilkanaście metrów... To nie był błąd, to był wielbłąd. Straciliśmy masę czasu i pomimo, że szukanie PK szło nam całkiem nieźle to nie zdołaliśmy już nadrobić straconych minut. Na metę dotarliśmy jako ostatni, nie było już nikogo... Wszyscy zmyli się już z bazy zawodów. Ale to było dla nas upokorzenie... O mały włos a nawet byśmy sklasyfikowani nie byli. Trochę się wtedy posprzeczaliśmy bo planowaliśmy powalczyć o dobre miejsce, a tu kicha. Trochę bardzo nawet. Dla nas więc był to najgorszy Borowiacki. Ale! Po raz kolejny po prostu muszę wspomnieć o świetnej mapie i fajowym pomyśle! To co podobało mi się w tym najbardziej to to iż marsz polegał na analizie tekstu i powiązaniu tego z mapką. Bomba!
Następny w kolejce był długo wyczekiwany przez nas V Kwiat Paproci. Jak się później okazało był to najgorszy Kwiat w historii. Jedna, wielka beznadzieja. Z początku były wesoło, a nawet i trochę wariacyjnie. Przyszliśmy z buta z Bytoni, atmosferka na dworcu PKP była spoko. Potem jak się ściemniło przyczepił się do nas jakiś nabrandzlowany mały koksik o ksywce Gonzo. No i dowalił się do nas. Do Michała rzucił tekstem, który nie jednego by powalił: "śmierdzisz gównem!" To był absolutny nokaut, tekst, którego od tego momentu używaliśmy z dużą częstotliwością. Gonza odciągnął jego szemrany kumpel i nie doszło do żadnych nieprzyjemnych incydentów. A śmiechowe wspomnienia zostały. Trasa była fatalna. 22km kiepskiej trasy. Aż się iść nie chciało. I ostatnia długa prosta... Jakieś chyba z 7km cały czas jedną drogą prosto. Nic tylko w łeb się palnąć. Trasa była tragiczna pod każdym względem. Wariacji nie było. Wszystko tam było do bani. W bazie w Ocyplu też nieciekawie, widać było słabe nastroje uczestników. Do domu wróciliśmy busem z harcerzami. Mocno zniesmaczeni. Jeden z najlepszych naszych marszy pogrążył się i szkoda nam tego było. Z pucharem było coraz gorzej. A wyników z tego marszu to się nigdy nie doczekaliśmy... Żal.
13 października swój debiut w pucharze miał I RnO Wygoniec organizowany przez 1.KDH. Rajd - to brzmi groźnie. Nie wiedzieliśmy w sumie czego się po tym marszu spodziewać, miało być inaczej, bardziej hardkorowo, bardziej ekstramalnie. To nam pasiło. Ale do czasu... To co nam zaserwowali harcerze to był pół-harpagan. Trasa dzienna i nocna liczyły razem prawie 50km. Chyba nikt nie był na to przygotowany. Noc była tragiczna. Przez pół trasy śmierdziało na maksa. Smród nie do wytrzymania! Co niektórzy wprost odlatywali od tych smrodów. Nawet jak przechodziliśmy obok jakichś PK to ich nie szukaliśmy żeby tylko jak najszybciej z tamtędy uciec. Po hardkorowej nocy nastał równie survivalowy dzień. Oj było ciężko. Pamiętam, że po tym marszu byliśmy strasznie nie zadowoleni i ostro skrytykowaliśmy na eKociewiu organizację marszu... Sory chłopaki dziś wiemy, że choćby nie wiem co to nikt nie zasługuje na takie teksty. No ale takie było nasze rozczarowanie, a że takie z nas wtedy nerwusy były to tak wyszło. Ale! Z tych wszystkich minusów wyłania się jeden wielki plus! Wariacje jakie miały miejsca w bazie zawodów (tak a propos najlepsza baza jaka kiedykolwiek była, toż to mini hotel był!). To właśnie na Wygońcu Kosa zabłysnął niczym chrząstka w salcesonie i ukazał wszystkim jakim jest odlotowym gościem! Po tej nocy Mariusz stał się gwiazdą, a jego wykonanie piosenki desperado obiło się szerokim echem na 4 końce świata. Szoł jakiego jeszcze nie było! Brawo Czępa! O ile się nie mylę był to też debiut Pondżola na InO. W harcerskich barwach.
Ostatnim marszem w tej edycji pucharu była Buczyna. Pojechaliśmy na nią w trójkę bo przed marszem znowu trochę sie popsztrykaliśmy z Rafałem i w wyniku nie porozumienia nie pojechał z nami. Marsz był w sumie niezły jak na Buczynę. Tzn. nic szczególnego tam nie było, prosta trasa, jakieś PK znowu tam były trochę źle porozwieszane. Norma. Ale fajne były oczywiście lasy o tej porze roku. Jak z obrazka. Jakby ktoś tam fotoszopem przejechał. Ahhh ta złota Polska jesien. Każdy pewnie pamięta obecność nieustraszonego ninjy na dworcu. To właśnie na Buczynie Kosa po raz pierwszy zaprezentował się szerszej publiczności w stroju ninji. To była wariacja. To co najbardziej zapamiętałem to nasze spotkanie z Radkiem na trasie. Dalej szliśmy już razem, a Radek dał nam cenne wskazówki co do organizacji marszu bo było to już wtedy po Wormsaku. A po Buczynie najpierw Kosa zapowiedział kolejnego Wormsaka a potem odbył się historyczny meczyk w naszym wykonaniu. Nasz skład był mniej więcej taki: Czępa w bramce (czyli tzw. szał w trampkach), Sprinter (bayern fan, napastnik, lis pola karnego), Michał, Zidek (obrońca z wyboru) Dżeki. Po przeciwnej stronie między innymi Radek oraz błyskotliwy lewoskrzydłowy Plichcik Ji Sung oraz atletycznie grający Pondżol. Mecz zakończył się naszym zwycięstwem i przeszedł do historii Polskiego-inowskiego futbolu. O wysokim poziomie meczu świadczy choćby to, że mieliśmy tylko w pierwszej połowie chyba z 8 rzutów rożnych!!! Z Pelplina wracaliśmy razem z harcerzami z drużyny im. Bądkowskiego.
Na sam koniec podsumowania tego roku zostawiłem sobie deser w postaci Wormsaka. Nie będę się tu jednak na ten temat zbyt wiele rozpisywał, kiedy indziej napiszę jakiś dłuższy tekst o naszym marszu. W telegraficznym skrócie. Wormsak był naszym debiutem jeśli chodzi o organizację InO. Od jakiegoś czasu o tym przebąkiwaliśmy i wreszcie w dniach 31 sierpnia i 1 września udało się! Uczestników nie było zbyt wielu ale marsz okazał się wielkim sukcesem! Zaprezentowaliśmy nieco inną formę InO i to się spodobało. Co najważniejsze w tym wszystkim na I Wormsaku pojawili się ludzie z Czerska oraz Kalisk. Dzięki temu zawiązaliśmy nowe znajomości, które trwają do dziś! Dzięki chłopaki to wy pierwsi wyciągnęliście do nas ręce i jesteśmy wam za to wdzięczni. Od tego momentu zupełnie inaczej zaczęliśmy patrzeć na marsze i poznaliśmy wielu ekstra kolesi. Wielkie dzięki! Tyle na razie o Wormsaku, dłuższy tekst walnę kiedy indziej.
Tak więc kończąc już ten rok był dla nas największym przełomem. Wystąpiliśmy we wszystkich marszach pucharu kociewia. Zadebiutowaliśmy z własnym marszem. A przede wszystkim poznaliśmy wielu super kolesi! Od tego roku było już tylko lepiej i lepiej. A jeśli chodzi o Puchar Kociewie to było coraz gorzej i gorzej... Krytyka pucharu była coraz większa, zanosiło się na wielkie zmiany:)
?? lutego - Bytomir (Rafał, Szogun, Michał)
17 marca – II Marsze na Orientację BIELOWSZCZAK 2007 – Warlubie (Szogun, Kosa, Rafał, Michał)
31 marca - X Wiosenne Marsze na Orientację ŁOZINA 2007 – Opalenie (Szogun, Kosa, Rafał, Michał) (Zidek)
12 maja - X Kociewski Marsz na Orientację WANDRÓWKA – Piece (Kosa, Szogun, Michał, Rafał) (Zidek)
26 maja - VII Borowiacki Marsz na Orientację – Czersk (Kosa, Szogun, Michał, Rafał) (Zidek)
23 czerwca – V Nocne Marsze na Orientację KWIAT PAPROCI 2007 – Ocypel (Kosa, Szogun, Michał, Rafał)
13 października – I Rajd na Orientacje WYGONIEC – Kaliska (Kosa, Szogun, Michał, Rafał) (Zidek)
27 października - VIII Jesienne Marsze na Orientację BUCZYNA 2006 – Pelplin (Kosa, Szogun, Michał) kat. TZ 4 miejsce (Pondżol, Zidek)
31 sierpnia/01 października - I WORMSAK - Bytonia, organizatorzy (Kosa, Szogun, Rafał, Michał) Zidek jako uczestnik
A tutaj jeszcze takie małe bonusy:
Galeria z MnO 2007
Link do Pucharu Kociewia 2007
cdn...
generalnie wszystko sie zgadza:)faktycznie to był chyba najlepszy rok pod względem naszych szaleństw nawet do białego rana bo przecież i tak czasem bywało:)
OdpowiedzUsuńRaFi