poniedziałek, 21 września 2009

Depniemy 18-19.09.2009 - relacja


Ci starożytni myśliciele to jednak mieli głowy na karku. Łeb jak sklep jak to się mówi. I to taki z dużym asortymentem. Sokrates, Sofokles, Ezop, Platon, Herkules, Lojaos i cała reszta tej kliki. Dlaczego? Bo ich złote myśli są ponadczasowe niczym skarpeta na Polskich bezdrożach. O co chodzi? O sentencję, która pasuje idealnie do debiutujących w roli organizatorów Wici i Sprinterze. A brzmi ona dokładnie tak: "Czym skorupka nasiąknie za młodu, tym na starość trąci." Panowie od szczenięcych lat siąknęli i chłonęli jak gąbki marszową atmosferę pod skrzydłami Luks Polu i teraz sami postanowili wyfrunąć i poświergotać po swojemu. Pozostałe ptaszki ćwierkały o tym nie raz nie dwa, na lewo i prawo. I stało się. 18 września cały InOwski świat (chociaż sądząc po liczbie uczestników to raczej półświatek zaledwie) zjechał się do Czerska, by na własnej skórze przekonać się jak bardzo te skorupki zaczęły trącić. Jak wypadł debiut Sprintera i Wici? Rewelacyjnie! I na tym w sumie można by skończyć bo Depniemy to była pierwsza liga, a kto wie czy nie liga mistrzów nawet. No ale napisze coś tam jeszcze no bo co.

Po tym jak na Szago z naszego składu wystartował tylko Zidek wiadome było, że tym razem nie damy plamy i zrobaczy nas się tutaj trochę więcej. Tylko trochę... Bo pojawiliśmy się w zaledwie 3 osobowym składzie. Beata, Zidek and Szogun vel Dżeki. To nie tak miało być... Z początku to mieli się zjawić prawie wszyscy, no ale z czasem każdy się wykruszył jak mak z rogala. Największym rozczarowaniem była z pewnością abs(tyn)encja Czępy. Kosa miał jednak ważny powód - znalazł pracę. Podobno złe wieści rozchodzą się szybko ale wydaję mi się, że te dobre to jeszcze szybciej. Wiadomość o pracującym Mariuszku rozeszła się bowiem jak burza. Reakcję na tę radosną nowinę były przeróżne ale najczęstszym pytaniem było: "ciekawe na jak długo?" Z pewnością każdy by wolał żeby nasz kapitan był na Depniemy no ale w życiu tak to już jest. Robota niestety jest zającem i ucieka dlatego trzeba ją łapać i o ścianę chlapać. Zabrakło Kosy i zabrakło też trochę w tym wszystkim piątego elementu czyli tzw. szoł ale o tym za chwilkę.

W bazie, którą była hala nieopodal LO pojawiliśmy się kilka minut po 18. Mimo, że znam Czersk jak własną kieszeń co udowadniałem nie raz to o tym, że stoi tam hala sportowa to nie wiedziałem. Wiadomo człowiek uczy się całe życie. Ale co tam ja. Taki Wojtek, rodowity czerst..czerszzz, czereśniak to nigdy w tej hali wcześniej nie był! Taki z niego bąbel. Zaraz w wejściu przywitały nas dziewczyny pełniące rolę hmmmm hostess? Tradycyjne przywitanie gości chlebem i solą czym chata bogata odeszło do lamusa. Dziś najeźdźców wita się soczkiem i waflem czekoladowym! Już od początku zrobiło się słodko. Mało tego bo już na wejście dostaliśmy ekologiczne reklamówy z upominkami, odblaskowe miśki i inne bajery. W pewnym momencie zastanawiałem się czy czasem to już nie jest zakończenie marszu i nagrody bo taki obładowany byłem. I dziewczyny. Moja opinia o dziewczynach w Czersku została podtrzymana i to z nawiązką (a może i podwiązką). Na pytanie: "Pańska godność?" przez ułamek sekundy straciłem język w gębie, a nie często się to zdarza. Kulturka niczym w tvp kultura. Z drugiej strony to nie wiedziałem nawet komu odpowiedzieć bo tyle tam było tych dziewczyn. I jeszcze ta akcja z sesją fotograficzną. Nie wiem czy to było sfingowane czy jak ale ejjjj takie motywy to tylko tu. Nie wiem czy ja tu taki sławny jestem czy co, ale przez chwilę poczułem się jak Micz Djukanen. Wielki plus ode mnie! Wzór! Wzór! Takie atrakcje powinny być na marszach chłopaki! Wtedy to bez wątpienia frekwencja by podskoczyła jak inflacja w Dżibuti. Drogie panie - gratuluję pozytywnego nastawienia! Ale dość już tego bo się pojawią głosy, że coś ten tego.

Powoli zjeżdżało się coraz to więcej uczestników ale niestety licznik odwiedzin zatrzymał się na liczbie 49. Szkoda tak niskiej frekwencji, powinno być zdecydowanie więcej osób. No ale pojawił się nawet Plichcik! I wreszcie mogliśmy poznać jego siostrę. Kosa żałuje jeszcze bardziej:) A więc pomimo iż bolilolów nie było zbytu wielu to i tak przyjechała sama elita. Nastąpiło uroczyste rozpoczęcie, przemówienie Sprintera do ludu i rozlosowanie minut startowych. Kluczowym pytaniem było: "Na diabła ten czerwony brystol?" O godz. 20:30 nadjechał autobus, który miał nas zawieść na start. Ale jaki to był autobus! Szpan na maksa panowie i panie, takim autobusem to nawet niemieccy emeryci się nie bujają na wakacyjnych wojażach. Musiałem się uszczypliwie uszczypnąć bo przez chwilę miałem wrażenie, że mój sen o trasie Londyn-Rzym-Londyn staje się rzeczywistością. Zajęliśmy miejsca i ruszyliśmy. Ni stąd ni zowąd pojawili się Spadiki. No ale jak to się mówi - lepiej wcale niż późno.

Wywieziono nas w ciemny, głuchy las. Tam w pobliżu jakiegoś jeziorka był start. Jakieś pół godziny później razem z Beatą jako drużyna SW4 wystartowaliśmy. Zidek tym razem szedł w koalicji z członkiem Anarchii Sebastianem Dorawą. Otrzymaliśmy mapki z rąk organizatorów siedzących w czerwonej torpedzie. Pierwszy kontakt z mapą był co najmniej odtrącający ponieważ (o zgrozo!) pojawiła się królowa nauk, prześladowczyni tegorocznych maturzystów - matematyka. I to był problem numero uno. Bo PK należało zbierać wg kolejności matematycznej rosnącej. Do kaduka! Ile to jest pierwiastek z dwóch? Co to za skrót tan 60? I co robi ten wykrzyknik koło 2? Pytania mnożyły się jak grzyby po deszczu. Nawet nie próbowaliśmy rozszyfrowywać tych kodów z tajemnicy twierdzy szyfrów. Szliśmy w ciemno. Bo przecież to była noc. Co niektórzy uczestnicy korzystali z telefonu do przyjaciela. Spadik np. zadzwonił ok. 12 w nocy do kumpeli z pytaniem ile wynosi tangens 60 stopni. I uzyskał odpowiedź! To ciekawe, budzisz kogoś ze snu, zadajesz pytanie z kosmosu i bez zająknięcia otrzymujesz odpowiedź. Chociaż w sumie to nie było takie trudne pytanie... W nocy Wicia wypytywał się Marka o kluczyki od Czołgu. I Sprinter wszystko nam wyśpiewał jak na spowiedzi! "Rosomak i ****!" To się nazywa potęga podświadomości! Wróćmy jednak do samego marszu. Depnęliśmy od samego początku i... za Chiny ludowe nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Coś nam się pokręciło. Ale nie tylko nam. Gdzieś w okolicach PK C spotkaliśmy kilka ekip i gdyby tylko było jaśniej to na ich twarzach z pewnością można by zauważyć miny w stylu: "o co kaman doktorze?" Okazało się iż PK C nie ma, więc skupiliśmy się na kolejnych. Dość szybko odnaleźliśmy P i Q. I wtedy zaczęły się schody. Nie mieliśmy kompletnie żadnego pomysłu jakby tu przejść na kolejny fragment mapy, więc poszliśmy gdzieś tam. Idąc tak gdzieś dojdziemy na pewno. Tylko gdzie? W ciemnościach ujrzałem światło i poszliśmy w stronę tego błysku. Po jakimś czasie okazało się, że to nie latarka a oczęta jakiegoś zwierzaka. Dotarliśmy na skrzyżowanie z drogowskazem Dąbki/Kurcze. Poszliśmy w stronę Dąbków. Już wtedy coś przeczuwałem, że możemy być poza mapą. No ale to w naszym stylu. Dotarliśmy do tej wioski i naszym oczom ukazał się znak - Czersk 7km. I to w stronę, z której właśnie przyszliśmy. Wtedy już wiedzieliśmy, że jesteśmy na straconej pozycji. Idąc z powrotem spotkaliśmy Cisa i Spadika. Nie mniej zagubionych niż my. Chwilę poszukaliśmy z nimi PK R w okolicach Dąbków (w rzeczywistości ten PK był w Czersku...) ale, że oni tez byli zakręceni jak śledzie to postanowiliśmy wracać na metę. Wróciliśmy asfaltem do Czerska, omijając właściwie całkowicie trasę marszu. Znaleźliśmy jeszcze PK A i B. Przyszliśmy do bazy.

A baza świeciła pustkami. Prawie nikt jeszcze nie dotarł. Omówiliśmy mapkę, podzieliliśmy się wrażeniami z trasy (hmm tak częściowo tylko), pożywiliśmy się wafelkami i w czilałtowych nastrojach czekaliśmy na kolejnych uczestników. Wicia natomiast siedział jak na szpilkach (dobrze że nie W szpilkach). Wyglądał na kłębek nerwów i zadawał sobie pytanie: "Czy aby na pewno etap dzienny nie jest zbyto pokręcony?" Jak się później okazało jego obawy można było rozbić o kant tyłka. Powoli schodziło się coraz to więcej drużyn. W bazie krążyły plotki o jakimś śmierdzącym kitajcu, który wyłonił się z mrocznych bagien. Każda plotka ma w sobie ziarno prawdy i tak też było tym razem. Nie był to jednak kitajec, a Sunday, który zafundował sobie kąpiel błotną po pachy. Szur jeden. Ale wiadomo, kto pod kim dołki kopie ten sam w nie wpada. Jeszcze nie dawno to on na Sunday InO zorganizował nam błotne spa. Na noc zaplanowane były wariacje. Ale wariacji niestety nie było... Miało być karaoke i nie było. Miał być szoł i nie było. Dlaczego? Bo wszyscy poszli spać! Tego to chyba nikt nie przewidział. Zabrakło tym razem nocnych marków, a raczej Mariusza. Myślę, że gdyby Czępa był to jakieś wariacje by się rozkręciły. Tymczasem nikt chyba nawet o tym nie myślał. Wszyscy jak jeden mąż postanowili leżakować. Trochę szkoda tego bo była okazja żeby coś pokuźlować, a tu zonk. Widząc co się dzieje postanowiłem za bardzo się nie wychylać i sam spróbowałem zasnąć. No i dostałem z pięści w pysk. To był znak! To był znak, że muszę się z zmywać bo potęga podświadomości nie śpi. Często jest tak, że gdy ktoś nie może spać to idzie pobaraszkować trochę po kuchni. Ja postanowiłem iść sobie na siłkę bo wyczułem tam zapach drożdżówki. A w pakerni mieściło się biuro zawodów wyposażone w hantle, atlas i drukareczkę do wysyłania faxów i wystawiania fakturek. To żeśmy sobie z chłopakami trochę pogadali łuhuhuuuuuuuuuu o starych czołgach, rosomakach, sprawach organizacyjnych i innych takich niuansach. Dowiedziałem się o kilku ciekawostkach dotyczących Depniemy i chylę czoła chłopaki. Włożyliście w to dużo pracy i było perfekt. Nie ma to jak noc spędzona w siłce na wywodach na każdy temat. Nie ma to jak nocny spacer zatłoczonymi przez hiphopowców uliczkami Czerska. Po godzinie szatana, po bluesie o czwartej nad rano i po opróżnieniu kilku soczków przychodzi taki czas, że człowieka zaczyna mulić. Ofiarą sukuba padł Sprinter, który odjechał w przeciągu kilku sekund. My mocno trzymaliśmy się na glinianych nogach jak z waty. Wicia zajął się sesją fotograficzną z Markiem i drogowym pachołkiem w roli głównej. Natomiast Wojtek i ja postanowiliśmy twórczo wykorzystać brystol. Zrobiliśmy z niego statek powietrzny o kryptonimie Rosomak. Coś tam nawet latał. Za oknem zaczęło się przejaśniać i uczestnicy zaczynali się budzić ze swych nocnych fantazji. Kilka chwil na otrząśnięcie śpiochów, poranny dżoging i szoł mast goł on. Wicia rozpoczął rozprawę o mapce etapu dziennego.

Start etapu dziennego mieścił się w samym centrum Czerska. Dodatkowo śledziły nas kamery! Wizjalokalna.tv na żywo transmitowała start drugiego etapu. No czegoś takiego jeszcze nie było, cały świat nas oglądał a ja tu nieogolony. Wyruszaliśmy jako pierwsi. Mapka rzeczywiście wyglądała na zakręconą. Sami zobaczcie. Jednak nie taki diabeł straszny jak go malują. Aż tak trudno nie było. A jeszcze łatwiej by było, gdybyśmy słuchali Wici o tym jak mówił, że wszystkie wycinki są w planie mapy. Ruszyliśmy przez miasto. Pierwszy PK odnaleźliśmy bez problemu. Na torach sobie skubany leżał. Kolejny PK i lopka też śmignęliśmy jak perszingi. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu Beata nawigowała razem ze mną! Tyle razy ją do tego namawiałem, a teraz z własnej nieprzymuszonej woli sama zaczęła nawigować! Dlaczego? "Bo już mi się nie chce błądzić" No cóż każdy powód jest dobry:) Gdy dotarliśmy do następnego PK ciągle jeszcze przecierałem gały ze zdumienia. Ahhh jestem taki dumny. Z PK B przez jakąś chwilę podziwialiśmy widoki. Pomimo iż znam Czersk jak własną kieszeń to tu jeszcze nie byłem. Na prawdę piękne tereny. Aż się chciało zatrzymywać i podziwiać no. Chyba nas to trochę rozkojarzyło bo poszliśmy w drugą stronę i PK K i P wzięliśmy odwrotnie niż wszyscy. Nie spieszyło nam się zbytnio. Ja od samego rana strasznie zamulałem po tej nieprzespanej nocy i bardzo dobrze, że Beata pilnowała dokąd zmierzamy. Zrobiliśmy jeszcze z dwa kółeczka wokół PK E i M (tak to jest jak się przechodzi koło lampionu i się go nie widzi) i udaliśmy się w stronę mety po to by zmieścić się w czasie. Pogoda fantastyczna, tereny wspaniałe, trasa fajowa, punkty fajnie rozmieszczone. Duży plus za ten etap.

W bazie pojawiliśmy się jako pierwsi. A nie, jeszcze Plichcik był. Też z najlepszym czasem. My to jednak reprezentujemy starą dobrą szkołę robienia szybkościówek na marszach. Taka już nasza natura. Tym razem drużyny schodziły się już szybciej bo i czasu było mniej. Osób było niewiele więc cała impreza przebiegała jeszcze szybciej niż to było zaplanowane. Ja ciągle zamulałem. Wreszcie odezwała się również i moja podświadomość, która zdecydowanie kazała mi się wyspać. Nawet mało co pamiętam co tam się działo. Wiem tylko, że cały czas przygrywała nam muzyka. Tytuły piosenek takie jak nazwy tras. Świetny pomysł. Każdy się gdzieś kręcił, każdy łaził, orgowie podliczali wyniki. Dla nas nie były one zaskoczeniem. Możecie je sprawdzić na stronce STK. My zajęliśmy ostatnie, 10 miejsce no ale ktoś musi być ostatni. Gratulację dla zwycięzców. Nastąpiło uroczyste rozdanie nagród. Nagrody były chyba najlepsze w cały PBT jak na razie (nie jestem pewny bo jak na razie to jeszcze nic nie wygrałem:)). Szczególnym rarytasem był z pewnością oficjalny soundtrack Depniemy. 6 unikalnych płyt dla najlepszych, dla prawdziwych InOwskich melomanów. Szalenie nowatorski i świetny pomysł. Brawo panowie!

Ten marsz zrodził wiele pytań. Na wiele z nich poznaliśmy odpowiedzi. Po co ten brystol? Ile to jest tan 60 stopni? Czy Ramirez bez dzikiego wąsa nadal wyglądał by tak sexi? Co to wgl miało być? (pytanie zadane przez Plichcika). Czy da się przejść Mario w lewo? Czy chłopaki poradzą sobie w roli organizatorów? Czy stary Luks Pol może spać spokojnie? Odpowiadam: 3 razy tak! tak, tak, tak! Bo na trzy pierwsze pytania nie znam odpowiedzi. Od strony technicznej ten marsz to były organizatorskie wyżyny. Nie zabrakło niczego: dziewczyny jak maliny, żarcia full, wafle, soczki, gorące kubki, reklamówy, gadżety, wodotryski, złote klamki, odblaskowe miśki, naklejki inne cuda i rarytasy. Czego dusza zapragnie. Wzór. Na prawdę od strony organizacyjnie już teraz wiem, że był to najlepiej zorganizowany marsz w PBT. Mapki i trasa równie świetne. W nocy to za dużo nie zobaczyliśmy no ale... Ogólnie to trudność map wg mnie była w sam raz. Z tymże było na odwrót - noc była trudniejsza od dnia i to nie tylko dlatego że była to noc. Trasa, mapki, wykonanie tego no nie mam się do czego przyczepić, nawet gdybym chciał być chamem to nie miał bym jak. Nie daliście mi nawet szansy. Podsumowując już bo mi się nie chce więcej pisać, a tekst i tak wyszedł za długi to debiut Wici i Sprintera wypadł rewelacyjnie. Od takich debiutantów to się można uczyć. Wzór! Panowie wielkie brawa za depniemy! W rozmowie ze Sprinterem stwierdziliśmy jednak, że tylko jednej rzeczy zabrakło. No może oprócz większej ilości uczestników. Zabrakło takiej wariacji, takiego depnięcia, takiej wisienki na torcie, czegoś takiego, że można by warknąć AHHH!!! No ale za to już orgowie nie odpowiadają, a uczestnicy. Także apel do uczestników: Ludzie więcej czadu! Tak czy siak Depniemy to jeden wielki sukces! wDepniemy? DEPNIEMY!

Zdjęcia dzięki uprzejmości Szymona Belki oraz Piotra Łudzika widnieją już w naszej galerii.

Pozdro Rosomaki

PS. Jakby ktoś szukał kluczyków od czołgu to są w czerwonej torbie, w małej kieszonce. Te od rosomaka.

Playstation2. Obrazek u góry tekstu to moja propozycja na baner stronki STK.


0 komentarze :

Prześlij komentarz

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets