Bytonia dnia 16.04.2009. Wieś położona przy słynnej Berlince pamiętającej jeszcze czasy Hansa Klo(p)sa, ruskich czołgów oraz maszerujących tu niegdyś krzyżaków (takie małe pająki to są). Wioska smerfów to nie jest - ruch tu u nas zwykle niewielki. Jakichkolwiek atrakcji nie stwierdzono. Nudy aż piszczy w uszach... Liczba ludności ok. 800 osobników.
Bytonia dnia 17.04.2009. Piękna pogoda, kolejny zwy... Liczba ludności ok. 1800?! What?! To chyba jakieś błędy w statsach! Siostro kalkulator, szybko! 800 + 1000 = 1800. No faktycznie, o cie florek... To się nazywa przyrost naturalny. Hiper mega inflacja, prawie jak w Zimbabwe. Co? Huragan? Jak? Achhh Harpagan! No i wszystko jasne! To właśnie harpagan ściągnął do Bytoni więcej ludzi niż liczy sobie ta wioska. Tym razem stawiło się prawie 900 osób!
Wiecie jaka powinna być definicja Harpagana? "Ekstra Ekstramalny Rajd na Orientację dla hardkorów, którzy za mało się w życiu nałazili, lubiących bóle każdej części ciała (nawet takich części o których wcześniej nie miało się pojęcia), wierzących w słowa impossible is nothing, you sexy thing. Harpagan zwykle powoduje ogromne zwiększenie gęstości zaludnienia w miejscu, w którym się odbywa. U 99% uczestników wywołuje coś na kształt kilkugodzinnej ataksji" Jakby tego nie zdefiniować to i tak jedno jest pewne. Harp to rzeźnia na maksa. Hardkor!
Wszędzie tam gdzie jest owa rzeźnia musi być jakieś mięso armatnie. A tam gdzie jest mięso są też wygłodniałe wariacji robaki SW4! Poniżej krótka charakterystyka postaci:
Czępa - kapitan Ameryka łacińska (ze względu na słownictwo). Jego celem jest zemsta na samym sobie i pomszczenie samego siebie za poprzedni harp.
RaFi - debiutant, żółtodziób (czyli ptak z ulicy sezamkowej). Cel - wyjście na drugą pętle
Miszel - drugi harp w życiu. Ostro kozakował, 2 tygodnie przed harpem zaczął trenować. Cel - 100km...
Zidek - debiutant na pokładzie. Bojowo nastawiony choć nie miał na sobie bojówek.
Pondżol - od początku miał problemy ze sprzętem. Konkretnie to mówił coś o jajach... Na co komu jajka na harpie???
Sunday - Pielgrzym. Ma za sobą 2 pielgrzymki ale tym razem będzie musiał się obejść bez różańca. God save the queen!
Wicia - Tego kolesia widziałbym w polityce. Kiedyś postanowił sobie że pójdzie na harpa i zrobił to. Tylko, że on by się nie sprawdził na scenie potylicznej z takim podejściem...
Dżeki - czyli ja! the Mysterious superunknown we własnej osobie. Tym razem wcieliłem się w rolę ósmego pasażera nostromo i nawet nie zapisałem się. Powód - kontuzja. Byłem wielką niewiadomą niczym Euro 2012 w Polsce.
Oprócz tego z naszego środowiska naturalnego startowały takie hardkorowe osobistości jak: Radek Literski, Artur Fankidejski, Gromuś (TM) oraz Patryk Nagórski.
Ten harp upłynął nam pod hasłem JESTEM HARDKOREM!
Let's Rock! Zaczynamy!
W bazie stawiliśmy się jakieś 2 godziny przed startem. Mariuszek był już szybciej się zapisać bo doczekać się nie mógł. W powietrzu czuć było tlen. I taką atmosferę wyczekiwania na coś hardkorowego. Wkroczyliśmy do szkoły. Ludzi full. A teraz jestem tuuuu ludzi tłum, a w życiu jakby piękniej. Niezły hardkor. Udaliśmy się do sekretariatu Barta. Ja kombinowałem żeby zapisać się jako Spadik ale okazało się, że cwaniak wcześniej się jednak wypisał. Odnaleźliśmy resztę naszej ekipy. Nastroje były jak najbardziej pozytywne i hardkorowe. Trochę sobie pogadaliśmy i czas wesoło mijał. Miszel, RaFi, Sunday i Pondżol zakupili sobie jakiś podejrzany proszek na wzmocnienie. Ponoć miał dać efekt (jojo) lepszy niż sok z gumijagód. Smakował jak commandos zmieszany z siarczanem siarki. Jakaś dziwna mikstura z tego wyszła, reszta ekipy szła na trzeźwo.
W momencie gdy oni poili się tym trunkiem, a reszta hardkorów spędzała czas na ploteczkach ja postanowiłem przejść się po bazie z aparatem w celu wyłapania jakiś fajnych lasek. Moja misja nie powiodła się niestety, ludzi było tyle, że przejść się nie dało. Baza była chyba jednak za mała. Dziwiłem się, że harpagan znowu zawitał do Bytoni. Tutejsza szkoła do największych przecież nie należy.
Powoli robiło się późńo. Wszystkie mordziaki coraz intensywniej zaczęły się przygotowywać. Ładowały baterie, akumulatory, ładowarki, latarki, talarki. Przygotowanie sprzętu po prostu. My tym razem dzięki doświadczeniu nabranym w Sierakowicach byliśmy lepiej przygotowani niż ostatnio. Oprócz słodyczy kupiliśmy nawet trochę pożądnego jedzenia, a to oznacza że byliśmy gotowi na wszystko. Co niektórzy jeszcze coś tam zajadali przed wyjściem. Inni obgryzali paznokcie. Gumisie popijali swój soczek. Czępa stwierdził, że i tak gówno im to da. Radek trafnie zauważył, że cokolwiek zjesz to i tak wyjdzie z tego gówno. Ale nie ma się co dziwić, nauczyciel biologii to wie takie rzeczy. Do startu pozostawało kilkanaście minut. Wyszliśmy na dwór. Wiało jak na góralu na Uralu. Było hardkorowo. Zapowiadała się zimna, ciemna, głucha, kwietniowa, księżycowa, hardkorowa noc, a przebąkiwali coś nawet o deszczu. Powiało grozą...i czymś miętowym. Wstrętny zapach. Na szczęście jak się później okazało zimno było, a jeśli nie liczyć padających ze zmęczenia uczestników to obyło się również bez opadów.
Ostatnie minuty przed startem. Emocje wibrują gdzieś w powietrzu. Wysłuchaliśmy jeszcze (słuchał ktoś?) słów wójta i kogoś jeszcze (a może to echo było?). Uczestnicy ustawiali się w kolejki górskie wg. odpowiednio: numeru buta, wzrostu, koloru oczu oraz numerów startowych do punktu wydawania map. Te kolejki to bardzo fajne nawiązanie do czasów komuny. Trzeba przyznać, że harpagan ma ten komunistyczny klimat. Pierwszy kontakt wzrokowy z mapką (eye of the tiger), wow aż do Ocypla! Pytanie Wici: "chłopaki wiecie jak iść?" Odpowiedź: Jasne, że tak! Bez mapki dojdziemy!" Rzeczywistość jak się później okazało znowu rąbnęła nas niespodziewanie młotkiem w łeb.
Nastąpiło odliczanie! Gentelman star your engines! 3! 2! 1! I otwieramy szampana! A nie to nie to... I ruszamy! Słychać było bojowe okrzyki typu: "Sparta!" "Zostawcie tytanika!" "Uwolnić orkę!" "Flaga na maszt!" Prawdziwa defilada. Brakowało tylko kolorowych baloników z festynu. Start wyglądał niczym w zwolnionym tempie. Wszyscy chcieli szybko ruszyć ale się nie dało bo za dużo nas było. My już na pierwszych metrach stworzyliśmy tramwaj (a raczej ciuchcię) i złapaliśmy się siebie tak jak to się robi np. na weselach. Dzięki temu nie rozdzieliliśmy się. Ma się te swoje sposoby! Na starcie zebrali się nasi fani, a nawet całe rodziny. Czułem się jakbym szedł w drogę, z której nie ma już powrotu. Wyszliśmy na prostą, która była krzywa. Biegacze zapewne w tym czasie docierali już do 4PK. My jak dzikie zwierzęta wypuszczone z klatek schodowych szybkim tempem przemieszczaliśmy się w stronę 1PK. Co chwilę spoglądaliśmy za siebie żeby podziwiać widoki. Setki malutkich światełek. Widok jak z gwiezdnych wojen. Jak statki na niebie! Ach i pomyśleć, że każde światełko to jakiś człowiek, i taki każdy człowiek ma swoje własne życie i... Poczułem się dokładnie jak robak, a mówiąc precyzyjniej jak mrówka w stadzie zwierzaków. Trzeba było uważać, żeby nie dać się zadeptać. Poczułem się taki malutki! To skłoniło mnie do myślenia nad sensem ludzkiego istnienia. W tym czasie gdy ja bujałem w obłokach fala poniosła nas prawie pod pierwszy punkt kontrolny. Prawie bo musieliśmy się trochę cofać. Tak to jest jak się idzie ślepo za tłumem. Sprawdziły się słowa Terry'ego Pratchetta "Iloraz inteligencji tłumu równy jest IQ najgłupszego uczestnika, podzielonego przez liczbę uczestników tłumu" No nic, cofnęliśmy się kawałeczek i zaliczyliśmy pierwszy PK! Panowie to jest sukces! Plan minimum wypełniony! Pierwsze kilometry za nami, równe 3500m. Hmmm tzn. na mapie 3500 bo w szarej rzeczywistości już do pierwszego PK nadłożyliśmy trochę metrów. Do drugiego punktu prowadził najdłuższy przelot - aż 10km. Czępa pełnił funkcję krokomierza i od tego momentu prawie ciągle liczył kroki. Nawet nieźle mu to szło. Muszę go w tym miejscu pochwalić za tą inicjatywę. Gdzieś tak na 6km harpa nastąpiło w naszym zespole rozszczepienie atomów czyli rozdzieliliśmy się. O dziwo obyło się bez wybuchu, no chyba że chodzi o wybuch śmiechu bo wesoło było cały czas. Nikt tego nie planował ale tak jakoś wyszło szydło z worka. Wiadomo jak to jest, kiedyś przychodzi taki czas że każdy idzie w swoją stronę. Nasze drogi rozeszły się jak ból po kościach. Zidek, Michał, RaFi, Sunday udali się w lewo, natomiast Pondżol, Czępa, Wicia i ja (Dżeki) poszliśmy w to drugie lewo. Oni w kierunku Młyńska (i był to zdecydowanie lepszy pomysł) my w stronę Iwiczna (zwiedzać nam się zachciało). W ten właśnie sposób niepotrzebnie nadłożyliśmy sobie trochę zbędnych kilometrów. No ale przynajmniej w CV będzie co wpisać. Potem staraliśmy się jak najbardziej skrócić tą drogę i szliśmy drutami. Mówi się proste jak drut... Te druty to proste raczej nie były bo wyszliśmy gdzieś i nie wiedzieliśmy gdzie to gdzieś jest. Kręciliśmy się jak korkociągi. Wreszcie spotkaliśmy jakieś światełka. Okazało się że to ludzie! Tak samo zagubieni jak my... "-Gdzie wy szliście?" "-W stronę światełek" "-To tak jak my" Łaziliśmy tak i łaziliśmy a punktu jak nie było tak nie ma. Nasza grupa ciągle się jednak powiększała. W kupie siła! Razem znajdziemy ten punkt! I wyszliśmy cały kawał dalej... gdzieś w okolicach miejscowości Czarne. "Czarno to widze" można powiedzieć. Grupa powiększała się dalej. "- Macie dwójkę?" "- właśnie idziemy w stronę dwójki" "- Tak? My też idziemy w stronę dwójki tylko ciekawe czemu w drugą stronę?" Robiło się nieciekawie. Straciliśmy tam dużo czasu. Ale wreszcie, nie wiem jak, chyba na ślepo, znaleźliśmy ten dziadowski punkt. Teraz mogło być już tylko lepiej.
Po krótkiej przerwie śniadaniowej (cukierki "ciut") ruszyliśmy dalej. Dostaliśmy też sygnały alfabetem morsa od sztuczniaków, że oni byli już przy 2PK jakąś godzinę wcześniej i kierują się do trójki. Potraktowaliśmy to z pokorą. Droga do następnego punktu nie była trudna. Trzeba było iść, wtedy skręcić i iść, a wtedy iść prosto i skręćić, po czym iść i skręcić i to wszystko. W drodze na trójke zadzwonili do nas mordziaki z wiadomością, iż Zidek odpadł i czeka na trzecim punkcie. To nas zaskoczyło. Niestety gdy dotarliśmy tam okazało się, że Zidek naprawdę rezygnuje już w tym miejscu. Zidorf przeżywał trudne chwile. Był osamotniony gdzieś w środku ciemnego lasu, zimno, godz. 3 w nocy, z nikąd pomocy, a przed nim perspektywa samotnego powrotu do domu. Ale taki jest harp. Hardkorowy. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Pondżol też miał problemy jak to określił "swędzi go dupa". Pogadaliśmy trochę z Zidkiem, ja nawet oddałem mu swoją kurtkę, żeby zmarźlakowi zimno nie było! I wtedy mi było zimno no ale ja jestem hardkorem. No i poszliśmy dalej. Zidek został i musiał radzić sobie sam. Później komunikował się z nami więc wiedzieliśmy co się z nim dzieje. Złapał gdzieś stopa i dotarł cały do bazy. My w tym czasie maszerowaliśmy do 4PK. Trochę już czuliśmy te kilometry w nogach. Ale żeby tego nie czuć powspominaliśmy sobie stare czasy. Zwolinliśmy chyba trochę tempo. Zatrzymaliśmy się na chwilkę, żeby zjeść kolacyjkę. Ale zrobiło nam się tak zimno, że musieliśmy iść dalej. Do czwórki było niedaleko i nie mieliśmy z nią żadnych problemów wychowawczych. Szybkie podbicie kart performersami i ruszamy do piątki.
Tutaj popełniliśmy kolejny błąd. Zamiast obejść jezioro Ocypel z lewej strony my poszliśmy na około przez Ocypel. Takie z nas hardkory, że lubimy sobie wydłużać drogę. To znaczy błąd... Od drugiego punktu to szliśmy już praktycznie jak po sznurku, tylko że mogliśmy jednak wybierać te krótsze drogi. Robiło się już jasno i szło się łatwiej. Tempo było jednak wyraźnie wolniejsze. Doszliśmy do punktu czerpania wody gdzie trochę się napoiliśmy. Przed naszymi zamglonymi oczyma ukazało się jeziorko, a na jej drugim brzegu migoczące światełka latarek. Punkt był blisko, a zarazem daleko bo trzeba było obejść całe jeziorko. Był nawet taki plan żeby dostać się na drugi brzeg rowerem wodnym. Tylko że były obawy, że mogą nas na trasę mieszaną wtedy sklasyfikować. 99.5km pieszo i 500m rowerem wodnym. Postanowliśmy jednak iść. Po jakimś czasie drogi po piaskach czasu doszliśmy już prawie do punktu i... No właśnie blisko jest gdzieś daleko stąd. Okazało się, że zaraz przed punktem płynie sobie jakby nigdy nic rówek i nie sposób go przeskoczyć. Musieliśmy iśc cały kawał do mostku. A ja oczywiście musiałem się jeszcze wkaczać. Wicia był już coraz bardziej zmęczony i trochę zostawał z tyłu. Po prostu zabezpieczał tyły. My chcieliśmy przyśpieszyć. Przy piątce zrobiliśmy krótką przerwę i poszliśmy dalej.
Do następnego pkt zapowiadał się niezły hardkor bo spory kawałek trza było iśc i do tego asfaltem. Wicia zwolnił jeszcze bardziej... I co dalej? Co robić panowie? Odstawiliśmy go na ładny kawałek i co teraz? Byliśmy w kropce nad i. Czępa zadzwonił do Wici, a ten walnął hardkorowy tekst i podjął hardkorową, męską jak dezodorant decyzję: "K***a chłopaki idźcie sami, nie będę was zatrzymywał" Czępa na to "Czyli, ty zostaniesz na tym szóstym punkcie?" Odpowiedź Wici "Co ty pier***sz? Chociaż bym się zesrał to dojdę!" Czępie z wrażenia, aż wypadł telefon z rąk co skwitował słowami "odporny Skur***l!" Może i odporny ale do końca harpa już nie zadziałał. A może mu chodziło o Wicię? Droga do tych diabelskich Młynków była hardkorowa. Droga do piekła. Momentami czekałem tylko, żeby wyskoczył Mefistofeles i zaproponował podwiezienie nas na metę i jakąs fajną panienkę dołożył w pakiecie. Niemniej jednak na tej właśnie piekielnej drodze przyśpieszyliśmy! Asfalt dawał się nam we znaki, czuć było każde najmniejsze nawet ziarenko piasku. Szliśmy jak pijani, zataczając się i odbijając się od siebie. Nie tylko my. Przed nami szła jakaś dziewczyna i mówie do Pondżola "patrz jak ta dziewczyna śmiesznie idzie" Ona najwyraźniej to usłyszała. Ja skomentowałem to "Widzisz Pondżol ja właśnie na takie teksty wyrywam dziewczyny" Humory nam dopisywały. Zastanawialiśmy się czy damy radę wyjść na drugą pętlę. Czępa cały czas był zmobilizowany jak mobilny telefon. My z Pondżolem mieliśmy wątpliwości na tej wysokości. Doszliśmy wreszcie do Młynków i zeszliśmy w lewo by iść wzdłuż Wdy. Wsunęliśmy trochę gofrów na przystawkę. Zrobiło się ciepło, a my jesteśmy hardkorami więc szliśmy bez koszulek. Ale zimno nam wtedy było. Znaleźliśmy punkt. Czępa myślał, że zgubił kartę i zaczął panikować. Po chwili znalazł ją w koszulce od mapy... Awansowaliśmy o kilka pozycji w zestawieniu TOP HITS, zajmowaliśmy 260 któreś miejsce na liście bilboardu. Było nieźle. W tym momencie majonezy byli już gdzieś w okolicach punktu 7. My dopiero co wychodziliśmy w tym kierunku. Znowu przyśpieszyliśmy tempo.
Kilka minut później znów wyszliśmy na asfalt prowadzący do Bukowca. Znamy te drogi. Ale tak patrze przed siebie... jakaś kobita idzie i to z daleka nawet, nawet nieźle wyglądała. Myśle sobie "dzięki Mefisto!" Przyspieszyłem kroku, aż Czępa i Pondżol zostali z tyłu. Dogoniłem ją i pytam się jak dojść do Bukowca (choć dobrze wiedziałem jak tam dojść). Ona się odwróciła i przeszedł mnie zimny dreszcz bo ona albo śpiewała w zespole Lordi i nie zdjęła maski albo po prostu się nie wymalowała tego dnia. Z tyłu liceum z przodu muzeum dinozaurów. Sam się spoliczkowałem, żeby na przyszłość uważać kogo się zaczepia. To chyba przez to zmęczenie... chłopaki mnie dogonili. Weszliśmy w przecinkę do PK7. Bez problemów tam dotarliśmy.
Do mety zostały nam 4km znanej nam drogi. Szliśmy bez mapy bo znamy te drogi. Dołączyło do nas dwóch kolesi, którzy usłyszeli, że jesteśmy stąd. Czępa skorzystał z okazji i pożyczył od jednego z nich te śmieszne kijki od nart. Chodził z nimi jak pokraka. Tylko sobie przeszkadzał machając nimi, ale i tak stwierdził że fajne to jest. Pondżol i ja mogliśmy się przynajmniej z niego pośmiać bo wyglądał z tymi kijami samobijami jak pająk.
Około godziny 10:00 dobiliśmy wreszcie do portu USB! Dotarliśmy do mety! I co dalej? Padły słowa: "Jesteśmy hardkorami! Idziemy dalej!" Zrobiliśmy sobie jakieś pół godz. przerwy. Czępa skoczył do sklepu kupić linijkę(!) do obliczania skali, Pondżol i ja wyskoczyliśmy na chwilę do swoich domów. Na drugą pętlę wyszliśmy o godz. 10:30. Przechodząc przez Berlinkę spotkaliśmy jakiegoś strusia pędziwiatra. Uśmiechnięty w podskokach, z szybkością TGV mknął w kierunku mety. Krzyknął jeszcze do nas powodzenia (bardziej by pasowało gdyby krzyknął Biiiiiiiiip biiiiiiiiip). "Co to takiego? On już wracał?" Nie mogliśmy w to uwierzyć. Ten szaleniec wracał już na metę!!! Z jakiej planety on jest?! Skąd się tacy ludzie biorą?! To jest dopiero hardkor! Okazało się, że był to zwycięzca H37 Michał Jędroszkowiak, który 100km przebiegł w 13godz i 31min!!! Nowy rekord!!! To my zrobiliśmy 50km (w rzeczywistości więcej ale formalnie to 50) w 13 godz a on w tym samym czasie zrobił 100!!! Po tym wyczynie już nic mnie nie zaskoczy, nawet gdyby porwało nas UFO to już by mnie to nie ździwiło. Wróćmy na ziemię. Trzech hardkorów szło w kierunku PK9. Tylko 5km. Teraz to już bolało nas wszystko, tymbardziej po tej przerwie. Doszliśmy bez większych problemów. Zatrzymaliśmy się na chwilkę przy dziewiątce. Zmęczenie było duże. Gdy wychodziliśmy zobaczyliśmy obrzydliwego, obślizgłego węża. Ten gad chciał nam przeszkodzić! My jednak pamiętaliśmy historię z niejaką Ewą kuszoną przez węża i nie daliśmy się przechytrzyć. Poszliśmy dalej.
A raczej pełzaliśmy dalej, tak jak ten wąż. Tempo mieliśmy jak żółwie. Dziwne to uczucie gdy idzie się drogą i widzi się wyprzedzające cię ślimaki ale tak właśnie było. Tylko jedno trzymało nas przy życiu. Erotyczne piosenki w wykonaniu Czępy. Mariuszek walił takie teksty, że po chwili łapały nas skórcze brzucha i trzeba było się uspokoić. Było śmiechowo ale do czasu aż weszliśmy do jakiegoś stu milowego lasu i gubiliśmy się w nim. I robiliśmy dodatkowe, zbędne kilometry. Jakimś sposobem trafiliśmy na główną drogę. Pondżol aż z wrażenia przebiegł 20 metrów po czym prawie się obalił. Doszliśmy do asfaltu i ujrzeliśmy PK10! Zrobiliśmy to! Przeszliśmy 60,5km!!! To jest nasz sukces! Hardkory podbili ostatnie punkty trafnsformerami i dla nas to KONIEC! Udało się! Zrobiliśmy 60 słownie sześćdziesiąt kilometrów! JESTEŚMY HARDKORAMI!!! Położyliśmy się na zieloną trawkę, po niebie latały różowe słonie, ja zadzwoniłem po transport. Pondżol zasnął szybciej niż gotuje się herbata minutka. Wszyscy zasnęliśmy... Obudziła mnie chodząca po mnie jaszczurka. Nawet nie miałem siły żeby się bać, a normalnie wystrzeliłbym jak z procy o dużej mocy. Nadjechał transport. Wczołgaliśmy się do wozu. Pojechaliśmy do Bytonii.
W głowie ciągle świtała mi jedna myśl "jestem hardkorem" Po chwili skumałem się, że chodzić nie mogę bo nie idzie. Poszedłem spać. Obudziłem się lekko zmieszany i na wpół żywy. Na 22:00 zaplanowane było zakończenie... Nie chciało się już iść ale znowu pomyślałem "jestem hardkorem!" i poszedłem. Cała ekipa szła. W szkole trochę się już przerzadziło, zostały tylko rodzynki z ciasta. Z budynku unosiła się radioaktywna, zielona chmura. Postanowiliśmy wejść. Radek i Patryk jeszcze byli. My gadaliśmy o tym jak szliśmy. I kolejno jak komu poszło: RaFi 50km, Sunday 50km, Zidek 21.5km, Michał 55km, Wicia 50km, Czępa Pondżol i Dżeki 60.5km, Patryk 60.5km, Radek 16godz z minutami i 4 miejsce (gratulacje dla tego hardkora! On już sam nawet nie wie który to ukończony przez niego harp!), Gromuś 9miejsce na mieszanej, Artur 100km!!! i 6miejsce!!! Ten hardkor jest coraz lepszy. Teraz osiągnął już level126 a będzie jeszcze lepszy! Z naszej ekipy najlepiej poszła nasza trójka i byliśmy z siebie dumni.
Czas na zakończenie. Ścisk jak w Tajwańskim tramwaju, zaduch jak męskiej szatni po w-f. Najpierw wyczytanie wyników jakiegoś pucharu... od 20miejsca. My staliśmy jak na tureckim kazaniu. Wreszcie doszli do wyników harpa, który ukończyło ok 90 hardkorowców. "no to jeszcze trochę sobie postoimy" i staliśmy. Wręczenie pucharu, burza oklasków bez kasków i takie tam, wiadomo jak to na zakończeniu. Dyplomy i nagrody rozdawał wójt, który jeszcze zawsze coś dopowiadał od siebie... Potem nastąpiła loteria fantowa "twój szczęśliwy numerek". Losowali i losowali... "-ile oni mają tych nagród?" "-tyle ile karteczek!". Po Czępie było widać że bardzo chce zostać wylosowany i przetrampywał jakby coś udeptywał w te kafelki. Poszczęściło się Zidkowi który wygrał smerfną czapeczkę. Pecha miał Patryk, który został wylosowany ale w tym momencie siedział w kiblu...
Czas na krótkie podsumowanko. Tego harpa zaliczymy do udanych. Było hardkorowo, było wariacyjnie, było świetnie! Jeszcze tylko na zakończenie, krótko i zwięźle (bo pisanie tego tekstu wykończyło mnie prawie tak jak sam harp) panowie i panie: Jesteśmy Hardkorami! Wszyscy jesteśmy hardkorami!
Epilog: Następnego dnia jechałem z siostrą na zakupy do centrum handlowego. I mówie wam ludzie... Zakupy z kobietami są gorsze od harpagana. To jest dopiero hardkor!
Pomysł: Tak sobie myśle, że mordziaki które wystartowały na harpie to nie są hardkory... To są HARPKORY!
Czy wiesz, że: Słowo hardkor, w przeróżnych odmianach smakowych w tym tekscie wystąpiło 27 razy? No chyba że się pomyliłem.
Zdjęcia można już przeglądać i komentować w naszej galerii sztuk niekoniecznie pięknych
Na fali i do (z)robaczenia kiedyś tam
"Ja kombinowałem żeby zapisać się jako Spadik ale okazało się, że cwaniak wcześniej się jednak wypisał. "
OdpowiedzUsuńHehe ja sie zapisalem i tak czekalem z decyzja isc nie isc isc nie isc i do 7 dmego podjolem ta felerna decyzje ze nie ide...
Ale na jesien to juz nie ma ze nie ide ^^ :P
nie wiem kim jesteś i tak naprawdę trasa piesza słabo mnie obchodzi, ale opis przedni, rzekł bym smerfny :)
OdpowiedzUsuńDzięki za dobre słowa tomalos. Jeśli tekst oceniasz jako smerfny tzn. że się udał.
OdpowiedzUsuńSpadik - teraz się nie udało ale w takim razie na jesień zapisze się na ciebie :)
Gdybym miała siłę, to chlipałabym właśnie ze śmiechu, bo napisane genialnie. Ale nie mam siły, więc jedynie pozdrawiam. :)
OdpowiedzUsuńAaa i pozdrówcie Kol. Zidka. Naprawdę musiałam odmówić zabrania do bazy, ja tu tylko sprzątam...
OdpowiedzUsuń;)
spoko, jakoś sobie poradziłem :P
OdpowiedzUsuńrównież pozdrawiam :-)
Ja naliczyłem sie ponad 30 hardkorów w tekście... świetna relacja,gratulacje :)
OdpowiedzUsuńSuper napisane - masz stary talent!
OdpowiedzUsuńDzięki!
OdpowiedzUsuńpo przeczytaniu tego aż się nie mogę doczekać kiedy się pojawię na starcie następnego Harpagana :)
OdpowiedzUsuńtier