W dniach 8-9 listopada odbyła się IX edycja Imprezy na
Orientację „Szago”, zorganizowana przez Uczniowski Klub Sportowy „Włóczykij
Osiek”. Bazą zawodów była, podobnie jak w zeszłym roku, Szkoła Podstawowa w
Śliwicach (powiat tucholski). Impreza była zaliczana do Pucharu Polski w
Rowerowej Jeździe na Orientację (RJnO – dystans 50 km) oraz Pucharu Polski w
Rowerowych Maratonach na Orientację (RMnO), jak również była ostatnią,
VII, rundą Pucharu Borów Tucholskich
(PBT) w Marszach na Orientację.
Podobnie jak w zeszłym roku frekwencja na starcie dopisała.
Łącznie w imprezie wzięło udział 217 uczestników na 6 trasach (4 pieszych i 2
rowerowych). Na większą frekwencję mogą liczyć tylko organizatorzy takich
regionalnych marszów jak: Ekstremalny Rajd na Orientację Harpagan, Darżlub,
Manewry SKPT, Tułacz oraz Kaszubska Włóczęga.
Jak co roku, impreza była przeprowadzona wzorowo, a zespół
organizacyjny dołożył wszelkich starań, aby jak najlepiej umilić czas
uczestnikom, którzy zmęczeni i ubłoceni jak nieboskie stworzenia wracali na
metę po pokonaniu tras pełnych bagien, torfowisk, jezior i wielu innych
przeszkód terenowych i nawigacyjnych, bez których zawody na orientację są
niczym źle przyprawiona zupa.
Wraz z Michałem Olejniczakiem wystartowaliśmy na trasie TZ,
która liczyła sobie 23 km i była trasą nocną. Budowniczy trasy i jednocześnie
główny pomysłodawca oraz mózg całych zawodów, Artur Fankidejski, zacierał na
starcie z zadowolenia ręce. Z pomocą przyszła mu bowiem gęsta jak zsiadłe mleko
mgła, która miała poważnie utrudnić zawodnikom nawigację na trasie. W
środowisku marszów na orientację utarło się, że budowniczy jest kimś w rodzaju
Mr Jigsaw z popularnej serii horrorów „Piła”, natomiast uczestnicy to jego
ofiary, których poddaje wymyślnym próbom odporności fizycznej i psychicznej na
podstępnie rozmieszczonych punktach kontrolnych i przelotach pomiędzy nimi. Nic
więc dziwnego, że Artur zacierał ręce, mając wsparcie w Matce Naturze (owa
mgła), podczas gdy samym uczestnikom nieco rzedły miny, gdy zdawali sobie
sprawę w jakich warunkach przyjdzie im walczyć.
Na Szago startowałem dotąd dwa razy i dwa razy zajmowałem
piąte miejsce. Dobrze w pamięci miałem poprzednie edycje z wymyślnie rozstawionymi punktami kontrolnymi, w trudno
dostępnych miejscach lokalizacyjnych, do których ciężko dojść bez dłuższego
główkowania albo wielokrotnego namierzania się z kilku stron. Do tego należy
dodać sporą ilość, bardzo dobrze rozstawionych punktów stowarzyszonych.
Dodatkowego smaku zawodom dodawał fakt, że w walce o
zwycięstwo w końcowej klasyfikacji PBT w kategorii TZ pozostawało przed Szago
aż 5 osób! W czołówce było więc bardzo ciasno. Teoretyczne szanse na końcowe
zwycięstwo miałem również ja, mimo, że zajmowałem w klasyfikacji dopiero 6
miejsce (na starcie nie stawił się Jan Dąbrowski, który był tuż przede mną w
„generalce” i właściwie było pewne, że po zawodach go przeskoczę).
Potrzebowałem zwycięstwa w Szago i korzystnego układu miejsc w dalszej części
tabeli wyników.
Michał ostatnio mniej trenował, poza tym zmagał się z kłopotami
zdrowotnymi, co sprawiło, że od początku zdecydowaliśmy się na nie forsowanie
tempa – maszerowanie zamiast biegania (podbiegać zamierzaliśmy dopiero pod
koniec, o ile byłaby szansa na dobry wynik) i bardzo precyzyjną, czujną
nawigację oraz częste konsultowanie swoich spostrzeżeń na temat mapy. Taktyka
okazała się strzałem w dziesiątkę. Po pierwsze, o czym już wspomniałem, na
trasie panowała gęsta mgła, tak, że przy zapalonej latarce widziało się tylko
na 5-10 metrów! Bieganie przy takiej pogodzie mogło się łatwo skończyć
przegapianiem nawet dobrze widocznych, w normalnych warunkach, skrzyżowań, nie
wspominając o innych, nie tak oczywistych elementach krajobrazu/obiektach w
terenie.
Dodatkowym utrudnieniem (utrudnień tych była na trasie cała
masa) było to, że kolejność potwierdzania punktów kontrolnych była dowolna, co
więcej, punkty były tak sprytnie porozrzucane na mapie, że nie dało się
wychwycić jednego, czy nawet choćby dwóch oczywistych, najbardziej optymalnych
wariantów przejścia. Nim wyruszyliśmy w trasę, po obejrzeniu mapy w szkole,
ustaliliśmy z grubsza naszą marszrutę, która jeszcze w trakcie dojścia na
pierwszy punkt kontrolny zmieniała się kilkakrotnie, ostatecznie przybierając
kształt nieomal bliski ideału.
Ustaliliśmy, że na początek będziemy zdobywać
najtrudniejsze, najbardziej bagienne punkty. Zwykle jest tak, że pod koniec
długich marszów ciało i umysł są już bardzo zmęczone i błędy nawigacyjne się
mnożą, tak więc woleliśmy na koniec już tylko biegać, a nie główkować nad
pułapkami na trasie. Stąd decyzja o zostawieniu na koniec najłatwiejszych
punktów, na oczywistych przelotach
Dojście na pierwszy punkt upewniło nas w tym, że przyjęta
taktyka nie biegania była słuszna, jak również w tym, że trasa będzie bardzo
trudnym testem dla wszystkich. Idąc wzdłuż torów kolejowych z zapalonymi
latarkami i wypatrując drogi, która miała tory przecinać omal... nie spadliśmy
z wiaduktu, bo że droga przechodzi pod wiaduktem zorientowaliśmy się w tej mgle
dopiero jak teren zaczął opadać nam stromą skarpą, przy czym drogi znajdującej
się 5 metrów pod nami (regularny asfalt) wcale nie było widać...
Dodam, że oprócz nas taki, a nie inny wariant przejścia
(najpierw ściana zachodnia mapy, a potem wschodnia) wybrało niewiele zespołów.
Już pierwszy punkt sprawił nam spore kłopoty, ale udało nam się rozbroić tę
minę nachodząc na lampion krzyżowo. Na kolejnym punkcie (PK 18) już
wiedzieliśmy, czego się spodziewać i nawigowaliśmy bardzo uważnie. Poddał się
nam praktycznie bez walki, mimo, że wcale nie był taki łatwy. Rozpracowaliśmy
go bardzo metodycznie i z pokorą należną jakiejś Jego Królewskiej Mości. Potem
był chyba najtrudniejszy punkt na całej trasie – PK 15 – mieliśmy szczęście, że
w przeciwieństwie do wielu zespołów braliśmy go na początku. Mapa wyprawiała
tutaj istne harce. Górka zlewała się z ciekiem wodnym, który w dodatku, na
czarno-białej mapie, łatwo było wziąć za warstwicę. Szybko straciliśmy
orientację w tym trudnym, wyboistym, terenie, poprzecinanym ciekami wodnymi i
płotami. Ale z odrobiną szczęścia znaleźliśmy lampion na zakręcie rzeki i nie
zwlekając dłużej (już wtedy wiedzieliśmy, że nie mamy szans na zmieszczenie się
w limicie czasu, w związku z czym zdecydowaliśmy się nie szybkie podbijanie
punktów, bez dokładnego wymierzania czy mamy do czynienia z punktem
stowarzyszonym czy dobrym). Kolejne punkty – głównie PK 10, a także PK 11 były
nieco odpoczynkowe. PK 14 był dla wielu zespołów trudny, ale bardzo uważnie się
na niego namierzyliśmy i nie sprawił nam problemów. Zacięliśmy się na PK 16,
który był zlokalizowany na ciekach wodnych wśród wysokich trzcin, wśród których
czaiły się zdradzieckie kanaliki, pełne okropnego szlamu. Szybko tam się
zgubiliśmy i zaczęliśmy się bezradnie błąkać, wiedząc, że punkt musi być bardzo
blisko, ale w takim terenie można było otrzeć się o niego plecami i go nie
zauważyć. W końcu udało nam się! Punkt znaleziony i potem mieliśmy bardzo dobrą
serię. Nie mogło być przecież mokro i masochistycznie cały czas i faktycznie
kolejne dwie godziny przeszliśmy praktycznie suchą nogą. Był to taki przyjemny
odpoczynek dla ciała i umysłu. Nadal mało biegaliśmy, bez większych kłopotów
podbijając PK: 12, 6, 3 i 1. Potem zacięliśmy się na PK 2. Tutaj Artur postawił
punkt blisko granicy starego lasu w dołku, ale pułapka była taka, że w lesie
powstał wyrąb, który dobrze imitował ową granicę lasu, w rzeczywistości nią nie
będąc. Pomyłka rzędu 50 metrów i straty czasowe ok. 15 minut gotowe. Punkt
złowiliśmy z pomocą Marcina Sontowskiego i Andrzeja Witkowskiego, którzy też
tam nieźle pobłądzili. Co cztery głowy, to nie dwie.
To, co dobre, niestety nie trwa wiecznie i w myśl tej zasady
za chwilę musieliśmy pożegnać marzenia o w miarę suchych stopach w dalszej
części marszu. Przeszliśmy rzekę w bród, co przy 2-3 stopniach zimna, nie było
rzeczą przyjemną, szczególnie później, gdy stopy zaczęły marznąć. PK 5 był
trudny, ale udało nam się go czujnie namierzyć. Później mieliśmy świetną serię,
bo PK 4, 7, 13 i 9 wbijaliśmy jak po sznurku. Inna sprawa, że tam były dobre
drogi, więc od razu wiedzieliśmy, że musimy tam nadrobić straty czasowe.
Później było coś dla ludzi o bardzo mocnych nerwach, czyli PK 17 umiejscowiony
na pn. brzegu zarośniętego sitowiem jeziora, do którego dostępu broniły
poprzecinane kanałami bagna. Punkt nie stał więc na regularnym brzegu, co
więcej linia brzegowa nieco tam się zlewała. Nie wiem ile razy wpadłem tam w
szlam po uda, ale w końcu się udało. Złapałem punkt jakimś zwierzęcym
instynktem, tracąc tam na jakiś czas kontakt z Michałem, który utknął gdzieś na
bagnach i minęło nieco czasu, nim znów się spotkaliśmy. PK 8 okazał się ciężki.
Przelot do niego już nie była łatwy, ale nawigacja była precyzyjna i czujna.
Kłopoty zaczęły się przy samym punkcie. Był on chyba rozstawiony z błędem ok.
20-30 metrów i straciliśmy sporo czasu nim go znaleźliśmy. Potem był ciągły
bieg, niemal do samego PK 19 z wykorzystaniem asfaltu. Tutaj łapiemy
stowarzysza, bo, niestety, przekonałem Michała, że typuje zły lampion, który
był za daleko od szosy, podczas gdy typował dobry...
Jeden z uczestników TZ potwierdza PK 17 |
Czasu mamy mało, ale ostatnie 4 punkty (21, 23, 22 i 24)
wpadają jak po sznurku albo jak gołąbki, które same wpadają do gąbki. Było
trochę kłopotów z PK 24, ale koniec końców się udało i dalej to już dziki bieg
do mety i o dziwo, tylko 22 minuty spóźnienia!
Jak się potem okazuje, kończymy zawody z wynikiem 107
punktów karnych. Wygrywamy, tuż przed Karolem Wrońskim, któremu musiało być
bardzo ciężko szukać tych trudnych punktów w gęstej mgle samemu. Przy 4 miejscu
Rafała i Mateusza okazuje się, że wygrywam także końcową klasyfikację Pucharu
Borów Tucholskich, czego zupełnie się nie spodziewałem. W sumie nie
nastawialiśmy się z Michałem na tych zawodach na ostrą rywalizację, raczej
chcieliśmy precyzyjnie nawigować i okazało się, że trasa, jaką zbudował Artur –
świetna, premiująca właśnie precyzyjną nawigację i ostrożność w marszu,
sprzyjała naszej taktyce.
Muszę tutaj dodać, że była to jedna z najlepszych tras na
pełnej mapie, o ile nie najlepsza, na jakiej byłem.
Na mecie wcinałem pyszny bigos, jaki zaserwowali
organizatorzy, aż mi się uszy trzęsły (marzyłem o nim od połowy trasy).
Do zobaczenia za rok na Szago. Ja na pewno znów będę, a
innym też tę imprezę gorąco polecam!
0 komentarze :
Prześlij komentarz
Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)