poniedziałek, 10 listopada 2014

Relacja z IX InO Szago 2014



W dniach 8-9 listopada odbyła się IX edycja Imprezy na Orientację „Szago”, zorganizowana przez Uczniowski Klub Sportowy „Włóczykij Osiek”. Bazą zawodów była, podobnie jak w zeszłym roku, Szkoła Podstawowa w Śliwicach (powiat tucholski). Impreza była zaliczana do Pucharu Polski w Rowerowej Jeździe na Orientację (RJnO – dystans 50 km) oraz Pucharu Polski w Rowerowych Maratonach na Orientację (RMnO), jak również była ostatnią, VII,  rundą Pucharu Borów Tucholskich (PBT) w Marszach na Orientację.

Podobnie jak w zeszłym roku frekwencja na starcie dopisała. Łącznie w imprezie wzięło udział 217 uczestników na 6 trasach (4 pieszych i 2 rowerowych). Na większą frekwencję mogą liczyć tylko organizatorzy takich regionalnych marszów jak: Ekstremalny Rajd na Orientację Harpagan, Darżlub, Manewry SKPT, Tułacz oraz Kaszubska Włóczęga.
Jak co roku, impreza była przeprowadzona wzorowo, a zespół organizacyjny dołożył wszelkich starań, aby jak najlepiej umilić czas uczestnikom, którzy zmęczeni i ubłoceni jak nieboskie stworzenia wracali na metę po pokonaniu tras pełnych bagien, torfowisk, jezior i wielu innych przeszkód terenowych i nawigacyjnych, bez których zawody na orientację są niczym źle przyprawiona zupa.
Wraz z Michałem Olejniczakiem wystartowaliśmy na trasie TZ, która liczyła sobie 23 km i była trasą nocną. Budowniczy trasy i jednocześnie główny pomysłodawca oraz mózg całych zawodów, Artur Fankidejski, zacierał na starcie z zadowolenia ręce. Z pomocą przyszła mu bowiem gęsta jak zsiadłe mleko mgła, która miała poważnie utrudnić zawodnikom nawigację na trasie. W środowisku marszów na orientację utarło się, że budowniczy jest kimś w rodzaju Mr Jigsaw z popularnej serii horrorów „Piła”, natomiast uczestnicy to jego ofiary, których poddaje wymyślnym próbom odporności fizycznej i psychicznej na podstępnie rozmieszczonych punktach kontrolnych i przelotach pomiędzy nimi. Nic więc dziwnego, że Artur zacierał ręce, mając wsparcie w Matce Naturze (owa mgła), podczas gdy samym uczestnikom nieco rzedły miny, gdy zdawali sobie sprawę w jakich warunkach przyjdzie im walczyć.
Na Szago startowałem dotąd dwa razy i dwa razy zajmowałem piąte miejsce. Dobrze w pamięci miałem poprzednie edycje z wymyślnie rozstawionymi punktami kontrolnymi, w trudno dostępnych miejscach lokalizacyjnych, do których ciężko dojść bez dłuższego główkowania albo wielokrotnego namierzania się z kilku stron. Do tego należy dodać sporą ilość, bardzo dobrze rozstawionych punktów stowarzyszonych.
Dodatkowego smaku zawodom dodawał fakt, że w walce o zwycięstwo w końcowej klasyfikacji PBT w kategorii TZ pozostawało przed Szago aż 5 osób! W czołówce było więc bardzo ciasno. Teoretyczne szanse na końcowe zwycięstwo miałem również ja, mimo, że zajmowałem w klasyfikacji dopiero 6 miejsce (na starcie nie stawił się Jan Dąbrowski, który był tuż przede mną w „generalce” i właściwie było pewne, że po zawodach go przeskoczę). Potrzebowałem zwycięstwa w Szago i korzystnego układu miejsc w dalszej części tabeli wyników.
Michał ostatnio mniej trenował, poza tym zmagał się z kłopotami zdrowotnymi, co sprawiło, że od początku zdecydowaliśmy się na nie forsowanie tempa – maszerowanie zamiast biegania (podbiegać zamierzaliśmy dopiero pod koniec, o ile byłaby szansa na dobry wynik) i bardzo precyzyjną, czujną nawigację oraz częste konsultowanie swoich spostrzeżeń na temat mapy. Taktyka okazała się strzałem w dziesiątkę. Po pierwsze, o czym już wspomniałem, na trasie panowała gęsta mgła, tak, że przy zapalonej latarce widziało się tylko na 5-10 metrów! Bieganie przy takiej pogodzie mogło się łatwo skończyć przegapianiem nawet dobrze widocznych, w normalnych warunkach, skrzyżowań, nie wspominając o innych, nie tak oczywistych elementach krajobrazu/obiektach w terenie.
Dodatkowym utrudnieniem (utrudnień tych była na trasie cała masa) było to, że kolejność potwierdzania punktów kontrolnych była dowolna, co więcej, punkty były tak sprytnie porozrzucane na mapie, że nie dało się wychwycić jednego, czy nawet choćby dwóch oczywistych, najbardziej optymalnych wariantów przejścia. Nim wyruszyliśmy w trasę, po obejrzeniu mapy w szkole, ustaliliśmy z grubsza naszą marszrutę, która jeszcze w trakcie dojścia na pierwszy punkt kontrolny zmieniała się kilkakrotnie, ostatecznie przybierając kształt nieomal bliski ideału.
Ustaliliśmy, że na początek będziemy zdobywać najtrudniejsze, najbardziej bagienne punkty. Zwykle jest tak, że pod koniec długich marszów ciało i umysł są już bardzo zmęczone i błędy nawigacyjne się mnożą, tak więc woleliśmy na koniec już tylko biegać, a nie główkować nad pułapkami na trasie. Stąd decyzja o zostawieniu na koniec najłatwiejszych punktów, na oczywistych przelotach
Dojście na pierwszy punkt upewniło nas w tym, że przyjęta taktyka nie biegania była słuszna, jak również w tym, że trasa będzie bardzo trudnym testem dla wszystkich. Idąc wzdłuż torów kolejowych z zapalonymi latarkami i wypatrując drogi, która miała tory przecinać omal... nie spadliśmy z wiaduktu, bo że droga przechodzi pod wiaduktem zorientowaliśmy się w tej mgle dopiero jak teren zaczął opadać nam stromą skarpą, przy czym drogi znajdującej się 5 metrów pod nami (regularny asfalt) wcale nie było widać...
Dodam, że oprócz nas taki, a nie inny wariant przejścia (najpierw ściana zachodnia mapy, a potem wschodnia) wybrało niewiele zespołów. Już pierwszy punkt sprawił nam spore kłopoty, ale udało nam się rozbroić tę minę nachodząc na lampion krzyżowo. Na kolejnym punkcie (PK 18) już wiedzieliśmy, czego się spodziewać i nawigowaliśmy bardzo uważnie. Poddał się nam praktycznie bez walki, mimo, że wcale nie był taki łatwy. Rozpracowaliśmy go bardzo metodycznie i z pokorą należną jakiejś Jego Królewskiej Mości. Potem był chyba najtrudniejszy punkt na całej trasie – PK 15 – mieliśmy szczęście, że w przeciwieństwie do wielu zespołów braliśmy go na początku. Mapa wyprawiała tutaj istne harce. Górka zlewała się z ciekiem wodnym, który w dodatku, na czarno-białej mapie, łatwo było wziąć za warstwicę. Szybko straciliśmy orientację w tym trudnym, wyboistym, terenie, poprzecinanym ciekami wodnymi i płotami. Ale z odrobiną szczęścia znaleźliśmy lampion na zakręcie rzeki i nie zwlekając dłużej (już wtedy wiedzieliśmy, że nie mamy szans na zmieszczenie się w limicie czasu, w związku z czym zdecydowaliśmy się nie szybkie podbijanie punktów, bez dokładnego wymierzania czy mamy do czynienia z punktem stowarzyszonym czy dobrym). Kolejne punkty – głównie PK 10, a także PK 11 były nieco odpoczynkowe. PK 14 był dla wielu zespołów trudny, ale bardzo uważnie się na niego namierzyliśmy i nie sprawił nam problemów. Zacięliśmy się na PK 16, który był zlokalizowany na ciekach wodnych wśród wysokich trzcin, wśród których czaiły się zdradzieckie kanaliki, pełne okropnego szlamu. Szybko tam się zgubiliśmy i zaczęliśmy się bezradnie błąkać, wiedząc, że punkt musi być bardzo blisko, ale w takim terenie można było otrzeć się o niego plecami i go nie zauważyć. W końcu udało nam się! Punkt znaleziony i potem mieliśmy bardzo dobrą serię. Nie mogło być przecież mokro i masochistycznie cały czas i faktycznie kolejne dwie godziny przeszliśmy praktycznie suchą nogą. Był to taki przyjemny odpoczynek dla ciała i umysłu. Nadal mało biegaliśmy, bez większych kłopotów podbijając PK: 12, 6, 3 i 1. Potem zacięliśmy się na PK 2. Tutaj Artur postawił punkt blisko granicy starego lasu w dołku, ale pułapka była taka, że w lesie powstał wyrąb, który dobrze imitował ową granicę lasu, w rzeczywistości nią nie będąc. Pomyłka rzędu 50 metrów i straty czasowe ok. 15 minut gotowe. Punkt złowiliśmy z pomocą Marcina Sontowskiego i Andrzeja Witkowskiego, którzy też tam nieźle pobłądzili. Co cztery głowy, to nie dwie.
To, co dobre, niestety nie trwa wiecznie i w myśl tej zasady za chwilę musieliśmy pożegnać marzenia o w miarę suchych stopach w dalszej części marszu. Przeszliśmy rzekę w bród, co przy 2-3 stopniach zimna, nie było rzeczą przyjemną, szczególnie później, gdy stopy zaczęły marznąć. PK 5 był trudny, ale udało nam się go czujnie namierzyć. Później mieliśmy świetną serię, bo PK 4, 7, 13 i 9 wbijaliśmy jak po sznurku. Inna sprawa, że tam były dobre drogi, więc od razu wiedzieliśmy, że musimy tam nadrobić straty czasowe. Później było coś dla ludzi o bardzo mocnych nerwach, czyli PK 17 umiejscowiony na pn. brzegu zarośniętego sitowiem jeziora, do którego dostępu broniły poprzecinane kanałami bagna. Punkt nie stał więc na regularnym brzegu, co więcej linia brzegowa nieco tam się zlewała. Nie wiem ile razy wpadłem tam w szlam po uda, ale w końcu się udało. Złapałem punkt jakimś zwierzęcym instynktem, tracąc tam na jakiś czas kontakt z Michałem, który utknął gdzieś na bagnach i minęło nieco czasu, nim znów się spotkaliśmy. PK 8 okazał się ciężki. Przelot do niego już nie była łatwy, ale nawigacja była precyzyjna i czujna. Kłopoty zaczęły się przy samym punkcie. Był on chyba rozstawiony z błędem ok. 20-30 metrów i straciliśmy sporo czasu nim go znaleźliśmy. Potem był ciągły bieg, niemal do samego PK 19 z wykorzystaniem asfaltu. Tutaj łapiemy stowarzysza, bo, niestety, przekonałem Michała, że typuje zły lampion, który był za daleko od szosy, podczas gdy typował dobry... 

Jeden z uczestników TZ potwierdza PK 17

Czasu mamy mało, ale ostatnie 4 punkty (21, 23, 22 i 24) wpadają jak po sznurku albo jak gołąbki, które same wpadają do gąbki. Było trochę kłopotów z PK 24, ale koniec końców się udało i dalej to już dziki bieg do mety i o dziwo, tylko 22 minuty spóźnienia!
Jak się potem okazuje, kończymy zawody z wynikiem 107 punktów karnych. Wygrywamy, tuż przed Karolem Wrońskim, któremu musiało być bardzo ciężko szukać tych trudnych punktów w gęstej mgle samemu. Przy 4 miejscu Rafała i Mateusza okazuje się, że wygrywam także końcową klasyfikację Pucharu Borów Tucholskich, czego zupełnie się nie spodziewałem. W sumie nie nastawialiśmy się z Michałem na tych zawodach na ostrą rywalizację, raczej chcieliśmy precyzyjnie nawigować i okazało się, że trasa, jaką zbudował Artur – świetna, premiująca właśnie precyzyjną nawigację i ostrożność w marszu, sprzyjała naszej taktyce.
Muszę tutaj dodać, że była to jedna z najlepszych tras na pełnej mapie, o ile nie najlepsza, na jakiej byłem.
Na mecie wcinałem pyszny bigos, jaki zaserwowali organizatorzy, aż mi się uszy trzęsły (marzyłem o nim od połowy trasy).
Do zobaczenia za rok na Szago. Ja na pewno znów będę, a innym też tę imprezę gorąco polecam!

0 komentarze :

Prześlij komentarz

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets