This is the
end
Beautiful friend
This is the end
My only friend, the end
Of our elaborate plans, the end
Of everything that stands, the end
No safety or surprise, the end
Beautiful friend
This is the end
My only friend, the end
Of our elaborate plans, the end
Of everything that stands, the end
No safety or surprise, the end
Tak kiedyś śpiewał Jim Morrison z legendarnych The Doorsów,
a może legendarny Jim Morrison z The Doorsów. A post jest oczywiście o...
Harpaganie, jako, że do 47 edycji Harpagana zostało raptem kilka dni, a więc
wypadałoby o nim coś tu napisać. Tym bardziej, że ostatnio strasznie się
rozleniwiłem jeśli chodzi o pisanie na blogu.
Ale nie tylko będzie o Harpaganie, jako, że weekend, w
którym odbędzie się Harpagan będzie w ogóle wielkim sportowym świętem SW4, gdyż
w dzień po Harpaganie Kosa, Szogun i Pondżol wystartują w II Orlen
Maratonie i to właśnie głównie tam, na Warszawę, gdzie maraton się odbędzie,
zwrócone będą oczy wszystkich Wormsów i tych, którzy Wormsom kibicują i są z
nimi związani.
No ale dzień wcześniej, czy właściwie dwa dni wcześniej, ja
sobie wystartuję w Harpaganie, a potem już spokojnie, w miękkich papuciach,
wygodnie rozłożony i zgarbiony na swoim rozklekotanym krześle, wyniszczony
przez kontuzje, będę śledził NA ŻYWO w
internecie relację z Orlen Maratonu. Będę siedział i trzymał kciuki, żeby
Szogun i Kosa nie pobili mojej życiówki, żeby Pondżol nie był ode mnie lepszy
więcej niż pół godziny, no i z ciekawością będę też obserwował pojedynek Kosy z
Szogunem, bo jednak, jakby nie patrzeć, będzie to walka dwóch Wormsowych
tytanów, czyli prawie jak walka Lennoxa Lewisa z Mikiem (Majkiem?, Mik’em?)
Tysonem.
Ale wracając jeszcze do tytułu postu, bo często mam tak, że
jak o czymś piszę, to wyrażam się niejasno i nie wiadomo o co mi chodzi albo
mylnie się różne rzeczy interpretuje, więc wyjaśniam. Tytuł sformułowany w taki właśnie, a nie inny sposób, od jakiegoś
czasu chodził mi po głowie, a jak zaczął chodzić, to natychmiast przeszło to w
nucenie piosenki Doorsów. A było to w związku z ostatnimi różnymi wydarzeniami,
których byłem świadkiem, bądź uczestnikiem. A więc jedno wydarzenie to
pogryzienie Kosy przez psy i w efekcie zawalenie się w gruzy jego planów na
dobry wynik w maratonie warszawskim (choć wciąż mam nadzieję, że da tam czadu i
nie da się Szogunowi łatwo wyprzedzić, bo jednak co starcie tytanów to starcie
tytanów). Generalnie na głowę Kosy posypały się różne nieszczęścia, bo pracuje
teraz po 11 godzin dziennie, jest wyzyskiwany jak za czasów najbardziej
krwiożerczego kapitalizmu, psy go gryzą, bieda ciśnie aż konstrukcja nośna
Pałacu Kultury w Warszawie skrzypi i jak w takich warunkach skupić się na należytym
podejściu do „obowiązków biegowych?” Jak w takich warunkach realizować swoje
życiowe pasje i marzenia, kiedy proza życia wtłacza na nasze barki krzyż z
drzewa cedrowego i wciskając nam na dodatek koronę cierniową na skronie każe
iść na Golgotę?
No właśnie jest to słabe i jedyne co człowieka może ogarnąć
to swego rodzaju smutek i rezygnacja. A skoro smutek i rezygnacja to zaraz
eschatologia, sprawy ostateczne, a skoro to, to Jim Morrison, The Doorsi i
„This is the end”. Nad sprawami tego świata wisi miecz, a włókna sznura, na
którym jest zawieszony pękają jedno po drugim...
Frustracje Kosy odbieram osobiście, bo borykam się,
borykałem z podobnymi kłopotami – brak pracy, brak funduszy, podziurawione
buty, do których nasypuje się piach i obciera mi stopy, kaszel, który dopadł
mnie w styczniu i trzyma do dziś. Cztery miesiące ciężkich treningów, wyrzeczeń
i jak przychodzi co do czego czuję się rozklekotany, kaszlący, trzeszczący w
spojeniach. Przede mną mrok, pustka i dzika, przesycona strachem radość, że w tę
ciemność przyjdzie się zanurzyć. Jak umierać, to z uśmiechem i śpiewem na
ustach. Czyli krótko mówiąc klimat harpaganowy zaczyna mi się udzielać – klimat
zagłady, samozniszczenia. „Nie ma bezpieczeństwa, nic cię nie dziwi” – tak
śpiewał Morrison i taki właśnie będzie harpagan, a może wrażenia z niego
wyniesione. Wydarzyć się tam może absolutnie wszystko, wszystko jest wielką
zagadką i dlatego jest to takie interesujące. Ta nieprzewidywalność nadaje tym
zawodom smaku. Ale jeszcze wracając do
Morrisona, pogryzionego przez psy Kosę
(pies był jeden, gwoli ścisłości, dwa pozostałe tylko szczekały), mich
dziurawych butów i kaszlu, który przyczepił się do mnie jak soliter
ssawkopodobnym otworem swym gębowym do przewodu pokarmowego jakiejś zdrowej,
dojnej jałówki. Człowiek stara się, szarpie, daje z siebie wiele, ale
demoniczne siły, mieszkające w nim i poza nim, sprzysięgły się przeciw niemu,
atakują go z wściekłością, więc samotny człowiek słabnie, upada, zapał w nim
dogasa. Widzi przed sobą już tylko ciemność, tak gęstą, że można ją kroić jak
masło (ale takie, co trochę poleżało po wyciągnięciu z lodówki). I wie, rozumie
to, że następny krok, jaki musi wykonać, to zanurzyć się w tą ciemność i
zniknąć w niej, dać się jej ogarnąć. Nie można przełamać strachu, nie
zanurzając się w nim. I taki będzie Harpagan. Będzie tam ciemność, samotność,
błądzenie, wszystko takie, jak to opisał Jim Morrison. Powtarzam się, ale
musiałem to napisać dwa razy, trochę innych słów używając.
Nie będę ukrywał, że do powrotu do biegania
quasi-wyczynowego (o wyczynowym, biorąc pod uwagę wszystkie kontuzje, jakie
przeszedłem i jednak niedobór talentu, nie może być mowy) skłonił mnie zapał
Kosy w tej materii. I chyba to jego postawa zdopingowała też Szoguna i
Pondżola, że teraz tak ostro łoją kilometry. Jednak jeśli Kosa się zachwieje i
padnie na polu biegowej walki, to będzie to jak śmierć Achillesa pod Troją.
Główny wojownik ginie, szał bojowy wojsk znika jakby czapką niewidką nakrył.
Cała reszta tylko z ogłupiałymi minami ogląda się po sobie pytając „ale o co
chodzi?” Ja wrócę do biegania po 6-8
kilometrów po 3 razy dziennie i tłuszczem moje mięśnie obrosną.
Tak więc wszystko jakoś tak stanęło na krawędzi. Szale wagi
nie mogą się zdecydować, na którą stronę się przechylić, nastąpiło jakieś
przesilenie i w tych warunkach przyjdzie nam walczyć w najbliższy weekend – mi
w Bożympolu, Szogunowi, Kosie i Pondżolowi w Warszawie. Niech bogowie mają nas
w swojej opiece.
Utartym zwyczajem, bo skoro ma być eschatologicznie, to już
pełną gębą, zagłębiłem się w lekturze Witkacego. Zacząłem czytać ostatnią
powieść jego, z którą dotąd nie miałem się okazji zaznajomić – „622 upadki
Bunga, czyli demoniczna kobieta”. Czytam i czytam i nie żałuję, że za patronów
i mentorów moich harpaganowych zmagań wybrałem sobie Witkacego i Morrisona.
Jest naprawdę bardzo, bardzo, bardzo destrukcyjnie! Skoro znikąd nadziei,
wszystko wali się w gruzy i rozsypuje jak domek z kart, to znaczy, że to jest
właśnie to! Ten klimat! Klimat harpagana mnie przeniknął i sączy mi jad w żyły.
Czuję, że moja krew jest już czarna jak smoła, a po zakamarkach zmarzłej duszy
hula arktyczny wiatr.
Jeszcze z kwestii taktycznych i różnych wariantów, co może
się wydarzyć na trasie. Wciąż nie mogę się doczekać zgłoszenia Marcina Więcka
na zawody, więc nie wiem czy weźmie w nich udział. Mam nadzieję, że jednak
zgłoszenie od niego w ostatniej chwili wpłynie i będziemy mieli na Harpaganie
znów rewię gwiazd. Bo przecież swój udział zgłosili już Michał Jędroszkowiak.
Andrzej Buchajewicz i Robert Kędziora. Do tego grona należy również zaliczyć
Pawła Ćwidaka, który wprawdzie nie ma aż tak mocnej kondycji jak ww. trójka,
ale nawiguje na poziomie galaktycznym lub międzygalaktycnzym i jeśli trasa
będzie trudna technicznie (należy się spodziewać, że będzie, bo lasy w
okolicach Bożegopola dają duże możliwości zbudowania trudnej trasy), to
przewaga jaką uzyska po pierwszej, nocnej pętli, może mu zagwarantować nawet
ostateczne zwycięstwo. Na Tułaczu trasę, która miała w linii prostej 41 km,
pokonał w 8:40, a limit czasu wynosił... 12 godzin. Nie złapał przy tym żadnego
stowarzysza. Karola Wrońskiego, drugiego pod względem tempa pokonania trasy,
wyprzedził czasowo o dwie godziny, a przecież Karol wygrywa teraz absolutnie
wszystko i na Spirosie pokonał nawet Andrzeja Buchajewicza. To już pokazuje co
się może dziać w Bożympolu. Przypuszczam, że po pierwszej pętli będzie właśnie
prowadził Paweł, a dalej to nie wiem, może Michał Jędroszkowiak, a może to
Michał będzie prowadził, a Paweł tuż za nim. Nie wiem jakie będzie moje miejsce
w tym wszystkim, ale bardzo ważna będzie taktyka i dobre rozłożenie sił. Żeby
tylko nie ten kaszel... Ale co zrobić, kaszel jest, z nim czy bez, walkę trzeba
podjąć.
I jeszcze na koniec (ile ma być tych końców, nie za dużo
tego?). Wyniki ostatniej edycji Pucharu Polski w maratonach na orientację 100
km Włóczykij Trip: 1. Buchajewicz Andrzej
12:21, 1. Kędziora Robert 12:21, 1. Szaciłowski Piotr 210 12:21. Na 50
km wygrał Michał Jędroszkowiak w czasie 5:36. Jeśli będą tak samo szybko śmigać
na harpaganie, to chyba zastrajkuję na
drugiej pętli, położę się w trawie i prześpię czas wielkiej rzeźby z
głową ciężką na karabinie.
Baczyński, trochę passe :)
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki! :)
Krzysiu, chyba zostanę beletrystycznym gejem i się zakocham. W pisaniu na pewno :)
OdpowiedzUsuńTak sobie przeczytałem kilka wrzutów no i piękny klimat macie, pozdrówka serdeczne i gratulacje oczywiście :)