Długo zbierałem się, aby opisać swój ostatni bój o
zwycięstwo w cyklu PBT, ponura listopadowa aura zniechęcała do wszelkiej, w tym
literackiej, aktywności, ale w końcu się przemogłem i oto jest relacja. Trochę
taka musztarda po obiedzie, bo echa Szago przebrzmiały, ale tradycji musiało
stać się zadość. Coś napisać było trzeba, tym bardziej, że wydarzenie było
ważne, a emocji na trasie co nie miara.
Zacznę może od… bagna.
No właśnie, ostatnio to zagadnienie jest wszechobecne w moim
życiu. Bagno się do mnie przyczepiło na Rajdzie z Kompasem, gdzie szaleliśmy
razem z Kosą i Szogunem i póki co odczepić się nie chce. Gdzie się nie ruszę
tam bagno, bagno i jeszcze raz bagno. Szlam, woda, wilgoć, uczucie zimna w
stopach, które całymi dniami nie chce ustąpić i temu podobne. Na Rajdzie z
Kompasem bagna były autentyczne, pierwszorzędne, można powiedzieć z najwyższej
półki. Potem było już bardziej pseudobagiennie, ale wciąż mokro. Przeprawa
wpław przez Słupię na Harpaganie i bieg w doszczętnie przemoczonych ciuchach przez
25 km, wcześniej Harce w strugach deszczu, potem małe, ale urocze bagienka na
Wygońcu, gdzie wkaczałem się po kostki w jedynym miejscu, gdzie można było to
zrobić, budowa trasy na Darżluba – z każdej wycieczki wracałem uwalany szlamem
po kolana – no i punkt kulminacyjny na Szago.
Sytuacja w PBT przed Szago wyglądała tak, że w najlepszej
sytuacji był Rafi. Wiadomo było, że obsada będzie silna i jeśli ani ja, ani
Filip nie wygralibyśmy zawodów, na co się nie zapowiadało, całość zakończyłaby
się zwycięstwem Rafiego. Nie pozostawało mi nic innego jak podjąć całkowite
ryzyko, wykorzystać swoje dobre przygotowanie fizyczne i biegać między
punktami, i to biegać szybko. Zwykle tego nie robię na zawodach, bo biegając
ciężko o mierzenie odległości i traci się całą przyjemność z nawigowania, ale te
zawody to był ostatni krzyk rozpaczy. Nie miałem nic do stracenia. Drugie
miejsce w zawodach nic mi nie dawało.
Zmartwił mnie bardzo długi limit czasu. Na trasie 21 km
wynosił aż 9 godzin. Do spisania 20 punktów kontrolnych z 26, jakie były
rozstawione na trasie.
W takich okolicznościach obrałem następującą taktykę: szybko
przemieszczać się między punktami i bardzo, ale to bardzo uważnie nachodzić już
na same punkty. Wiedziałem, że czasu będę miał dużo i że trzeba będzie pójść na
„zero”, aby to wygrać.
Okazało się, że taktyka była właściwa, ale z wykonaniem było
nieco gorzej. O tym jednak za chwilę.
Od startu ruszyłem z kopyta tempem poniżej 5:00 na kilometr.
Pierwszy punkt był nawigacyjnie łatwy, ale trudność stanowiły zarośnięte
chaszczorami tory kolejowe. Jakoś się przez chaszcze przedarłem, nie tracąc
orientacji przestrzennej, przyklepałem lampion na skarpie i napierałem na
kolejny punkt. Ten już był trudniejszy. Musiałem w odpowiednim momencie odbić
od torów w prawo, dojść do drogi i stamtąd uderzać na moczary. Znowu przeklęte
krzaki, pogubiłem zupełnie liczenie kroków i odbiłem za wcześnie. Drogi nie
znalazłem, spokojnie więc poszedłem kawałek dalej do charakterystycznego
skrzyżowania i stamtąd namierzałem się na moczary. Punkt był bardzo bagienny,
trochę się tam błąkałem, aż wreszcie trafiłem do celu z małą pomocą innych
zawodników. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Spokojnie, w miarę płynnie
złapałem 3 kolejne punkty i wtedy spotkałem Filipa z Piotrkiem Nowakiem.. I tu
już powiało grozą. Okazało się bowiem, że po raz kolejny roztargnienie dokonało
na mnie fantastycznego gwałtu. Zapomniałem, że baza zawodów jest w Osieku, a
skoro start był w Skórczu, to meta powinna być w Osieku. To znaczy tak
powinienem był myśleć, ale tak nie myślałem. Wbiłem sobie do głowy, że meta
jest w Skórczu skutkiem czego ominąłem trzy punkty! No to dawaj, wracać się
trzy kilometry, aby je zgarnąć. Od czego ma się jednak dobre przygotowanie
kondycyjne! Szybko się przemieściłem, gdzie trzeba i nawet nie miałem wielkiej
obsuwa czasowej. Przy punktach bardzo dokładnie się namierzałem, wciąż
pamiętając, że jeden stowarzysz i pozamiatane.
Potem była problematyczna „piątka” (dla mnie to był chyba
siódmy punkt). Bardzo fajny punkt na rzeźbie, który udało mi się wyczaić i
uniknąć tam stowarzysza, choć trochę osób dało się tam złapać. Znów tryumfowała
taktyka dokładnego, parokrotnego namierzania się! Czasowo byłem wciąż do
przodu. Były nawet momenty, że traciłem motywację, bo… nudziłem się, wiedząc,
że i tak i tak zdążę. Bez przerwy biegałem.
Kolejny ciężki, żeby nie powiedzieć bardzo ciężki punkt
oznaczony cyfrą 6. To była jazda bez trzymanki! Czułem się tam, na tej
pogmatwanej rzeźbie jak żółtodziób. Opanowałem odruchy paniki i zamiast w
skomplikowany sposób nawigować po rzeźbie, której nie rozumiałem, namierzyłem
się na punkt od charakterystycznych mokradeł. Coś znalazłem, ale potworne
krzaki uniemożliwiały precyzyjne zorientowanie się w terenie. Wobec czego
namierzyłem się jeszcze raz. Tym razem znalazłem inny lampion i spisałem go. Okazało
się, że wziąłem zły. Trzeba było wziąć tamten poprzedni, bo był dobry. To była
moje jedyna pomyłka na trasie.
Później znów szło dobrze, miałem już 16 punktów kontrolnych,
zapas jakichś 3 godzin i sytuację pod kontrolą… Choć niepokoiło mnie zmęczenie.
Mało jadłem, bo tak cały czas biegając nie chce się jeść nic konkretnego, byłem
wyczerpany, nerwowy i coraz gorzej czytałem mapę. Nie widziałem dróg, biegałem
za daleko, musiałem robić warianty obejściowe, brr…
Zaczęło się na 17 moim punkcie, łatwo zlokalizowałem
miejsce, gdzie powinien stać lampion, ale lampionu nie było… Łażę 5 minut, nic
nie ma… idę dalej, mówię sobie, odpuszczam ten punkt, mogę przecież aż z 6
zrezygnować, a d tej pory ominąłem tylko 2. Czyli mam prawo do kolejnych 4
ignorów. Kawałek dalej wisiał lampion, mówię sobie – stowarzysz. Okazało się,
że był właściwy, tylko ja przez zmęczenie i słaby wzrok źle odczytałem jego
lokalizację na mapie! Idzie się załamać, oczywiście już na mecie, jak się wie,
co się wyczyniało. A w kieszeni miałem lupę, wystarczyło po nią sięgnąć i
wszystko bym zobaczył dokładnie. Tylko, że mi się nie chciało.
Potem były 3 szalenie ciężkie punkty na rzeźbie. Nie wiem
jak to zrobiłem, że dwa z nich spisałem dobrze. Trzeci wydawał mi się tak
ciężki, najeżony stowarzyszami, że odpuściłem go. Jeszcze jedna, ale tym razem
już ostatnia, dobra decyzja na trasie. Wszyscy, którzy ten punkt spisywali, w
tym cała czołówka, złapała tu stowarzysza. Lecę dalej zaniepokojony, jeszcze
tylko dwa punkty spisać, ale czas umyka.
Kolejny punkt jest na leśnej polanie, na zakręcie rzeki, w
miejscu gdzie powinna być przecinka. Biegnę mając mgłę na oczach, robię
koszmarny błąd nawigacyjny (mapka moich cyrkowych popisów poniżej), w końcu
jestem w pobliżu.
Moje cyrki pod Grabowcem, krzyżykami oznaczyłem punkty kontrolne, między którymi się przemieszczałem
Ciężko się namierzyć, bo drogi się nie zgadzają. Wychodzę na
polanę, nad rzekę, ale nie wiem dokładnie w którym miejscu i szukaj wiatru w
polu. Nie tylko wiatru nie znajduję, ale również lampionu. Znajduję za to
mnóstwo bagien, w które wpadam z masochistycznym zacięciem. Morale spada coraz
bardziej. Nie widzę na oczy, poddaję się. Mogę przecież popełnić jeszcze jedną
pomyłkę.
Kolejny punkt wydaje się banalny. Bez problemów docieram do
właściwego skrzyżowania, liczę po drodze dokładnie kroki i biję na zakręt
rzeki. Włażę w miejsce gdzie powinna być rzeka, a tam… nie wiem, jakaś delta
Nilu, czy co? Co to ma być, Wisła pod Świbnem? Rozlane jakieś badziewie
szerokie na pięćdziesiąt metrów, zakrzaczone, przykryte trawą, to że pod spodem
płynie rzeka, wiem, bo czuję wodę do łydek, ale wzrokowo nie da się tego
stwierdzić, bo trawa maskuje ciek. Gdzie jest główne koryto?? Bladego pojęcia
nie mam, wciąż włażę w jakieś cieki wodne, jestem załamany, sfrustrowany,
bliski rozpadnięcia się na mikrometrowe molekuły. Namierzam się jeszcze raz,
tym razem inaczej, znów bez skutku. Poddaję się! Biegnę na ostatnie dwa punkty,
tym razem już nie mogę zrobić żadnej pomyłki, ale motywacja jest o wiele
mniejsza. Mam już chude i wiem, że przegrałem.
O ironio losu!, ostatnie dwa punkty okazują się banalne,
gdybym sobie te dwa bagna, na których punktów nie znalazłem, odpuścił,
przyszedłbym przed czasem i wygrał cały cykl PBT!
A tak zajmuję piąte miejsce z wynikiem 45 punktów karnych,
na pierwszym miejscu cztery zespoły z wynikiem 25. Gratulacje dla Radka i
przede wszystkim dla Gromusia, który pokazał tego dnia, że jest Królem Nocnych
Łowów.
Okazało się, że Radek błądził na tych samych bagnach co ja,
a więc nie były on wcale obiektywnie rzecz biorąc łatwe.
Mi pozostał niedosyt, ale też i przeświadczenie, że
sprawiedliwości stało się zadość. Pogrzebałem szanse na zwycięstwo w generalce
na Wanodze, Wormsaku, Lecie nad Wdą i w Będzinie.
Na koniec wielkie gratulacje i podziękowania dla Rafiego Filipa
i Marka, dzięki którym tak się nakręcałem na cały cykl. Dzięki Wam za wspaniałą
walkę przez ten cały rok i oby więcej takich bojów!
Delta Amazonki pod Belem wg mapy na Szago
Delta Amazonki pod Belem w skali 1:10 000
Krzysiek po raz kolejny rysunek genialny jak i rerlacja. A skoro się po bagnach włoczy i nic nie wychodzi, to można na prawdę doła złapać. Mam nadzieję, że w następnym pucharze PBT, będziesz górą, bo to była chyba pierwsza twoja taka szansa na podium w PBT. Zobaczysz kolejny rok będzie Twój i nie pozostaje nic innego jak tylko życzyć sukcesów, bo one cię "szukają". Przecież już na Harpaganie pokazałeś, że jesteś bardzo mocny. Teraz wystarczy, że jakaś iskra rozpali Ciebie i po prostu zaczniesz zwyciężać.
OdpowiedzUsuń