poniedziałek, 19 listopada 2012

Zwycięstwo ugrzęzło w bagnie


Długo zbierałem się, aby opisać swój ostatni bój o zwycięstwo w cyklu PBT, ponura listopadowa aura zniechęcała do wszelkiej, w tym literackiej, aktywności, ale w końcu się przemogłem i oto jest relacja. Trochę taka musztarda po obiedzie, bo echa Szago przebrzmiały, ale tradycji musiało stać się zadość. Coś napisać było trzeba, tym bardziej, że wydarzenie było ważne, a emocji na trasie co nie miara.
Zacznę może od… bagna.


No właśnie, ostatnio to zagadnienie jest wszechobecne w moim życiu. Bagno się do mnie przyczepiło na Rajdzie z Kompasem, gdzie szaleliśmy razem z Kosą i Szogunem i póki co odczepić się nie chce. Gdzie się nie ruszę tam bagno, bagno i jeszcze raz bagno. Szlam, woda, wilgoć, uczucie zimna w stopach, które całymi dniami nie chce ustąpić i temu podobne. Na Rajdzie z Kompasem bagna były autentyczne, pierwszorzędne, można powiedzieć z najwyższej półki. Potem było już bardziej pseudobagiennie, ale wciąż mokro. Przeprawa wpław przez Słupię na Harpaganie i bieg w doszczętnie przemoczonych ciuchach przez 25 km, wcześniej Harce w strugach deszczu, potem małe, ale urocze bagienka na Wygońcu, gdzie wkaczałem się po kostki w jedynym miejscu, gdzie można było to zrobić, budowa trasy na Darżluba – z każdej wycieczki wracałem uwalany szlamem po kolana – no i punkt kulminacyjny na Szago.
Sytuacja w PBT przed Szago wyglądała tak, że w najlepszej sytuacji był Rafi. Wiadomo było, że obsada będzie silna i jeśli ani ja, ani Filip nie wygralibyśmy zawodów, na co się nie zapowiadało, całość zakończyłaby się zwycięstwem Rafiego. Nie pozostawało mi nic innego jak podjąć całkowite ryzyko, wykorzystać swoje dobre przygotowanie fizyczne i biegać między punktami, i to biegać szybko. Zwykle tego nie robię na zawodach, bo biegając ciężko o mierzenie odległości i traci się całą przyjemność z nawigowania, ale te zawody to był ostatni krzyk rozpaczy. Nie miałem nic do stracenia. Drugie miejsce w zawodach nic mi nie dawało.
Zmartwił mnie bardzo długi limit czasu. Na trasie 21 km wynosił aż 9 godzin. Do spisania 20 punktów kontrolnych z 26, jakie były rozstawione na trasie.
W takich okolicznościach obrałem następującą taktykę: szybko przemieszczać się między punktami i bardzo, ale to bardzo uważnie nachodzić już na same punkty. Wiedziałem, że czasu będę miał dużo i że trzeba będzie pójść na „zero”, aby to wygrać.
Okazało się, że taktyka była właściwa, ale z wykonaniem było nieco gorzej. O tym jednak za chwilę.
Od startu ruszyłem z kopyta tempem poniżej 5:00 na kilometr. Pierwszy punkt był nawigacyjnie łatwy, ale trudność stanowiły zarośnięte chaszczorami tory kolejowe. Jakoś się przez chaszcze przedarłem, nie tracąc orientacji przestrzennej, przyklepałem lampion na skarpie i napierałem na kolejny punkt. Ten już był trudniejszy. Musiałem w odpowiednim momencie odbić od torów w prawo, dojść do drogi i stamtąd uderzać na moczary. Znowu przeklęte krzaki, pogubiłem zupełnie liczenie kroków i odbiłem za wcześnie. Drogi nie znalazłem, spokojnie więc poszedłem kawałek dalej do charakterystycznego skrzyżowania i stamtąd namierzałem się na moczary. Punkt był bardzo bagienny, trochę się tam błąkałem, aż wreszcie trafiłem do celu z małą pomocą innych zawodników. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Spokojnie, w miarę płynnie złapałem 3 kolejne punkty i wtedy spotkałem Filipa z Piotrkiem Nowakiem.. I tu już powiało grozą. Okazało się bowiem, że po raz kolejny roztargnienie dokonało na mnie fantastycznego gwałtu. Zapomniałem, że baza zawodów jest w Osieku, a skoro start był w Skórczu, to meta powinna być w Osieku. To znaczy tak powinienem był myśleć, ale tak nie myślałem. Wbiłem sobie do głowy, że meta jest w Skórczu skutkiem czego ominąłem trzy punkty! No to dawaj, wracać się trzy kilometry, aby je zgarnąć. Od czego ma się jednak dobre przygotowanie kondycyjne! Szybko się przemieściłem, gdzie trzeba i nawet nie miałem wielkiej obsuwa czasowej. Przy punktach bardzo dokładnie się namierzałem, wciąż pamiętając, że jeden stowarzysz i pozamiatane.
Potem była problematyczna „piątka” (dla mnie to był chyba siódmy punkt). Bardzo fajny punkt na rzeźbie, który udało mi się wyczaić i uniknąć tam stowarzysza, choć trochę osób dało się tam złapać. Znów tryumfowała taktyka dokładnego, parokrotnego namierzania się! Czasowo byłem wciąż do przodu. Były nawet momenty, że traciłem motywację, bo… nudziłem się, wiedząc, że i tak i tak zdążę. Bez przerwy biegałem.
Kolejny ciężki, żeby nie powiedzieć bardzo ciężki punkt oznaczony cyfrą 6. To była jazda bez trzymanki! Czułem się tam, na tej pogmatwanej rzeźbie jak żółtodziób. Opanowałem odruchy paniki i zamiast w skomplikowany sposób nawigować po rzeźbie, której nie rozumiałem, namierzyłem się na punkt od charakterystycznych mokradeł. Coś znalazłem, ale potworne krzaki uniemożliwiały precyzyjne zorientowanie się w terenie. Wobec czego namierzyłem się jeszcze raz. Tym razem znalazłem inny lampion i spisałem go. Okazało się, że wziąłem zły. Trzeba było wziąć tamten poprzedni, bo był dobry. To była moje jedyna pomyłka na trasie.
Później znów szło dobrze, miałem już 16 punktów kontrolnych, zapas jakichś 3 godzin i sytuację pod kontrolą… Choć niepokoiło mnie zmęczenie. Mało jadłem, bo tak cały czas biegając nie chce się jeść nic konkretnego, byłem wyczerpany, nerwowy i coraz gorzej czytałem mapę. Nie widziałem dróg, biegałem za daleko, musiałem robić warianty obejściowe, brr…
Zaczęło się na 17 moim punkcie, łatwo zlokalizowałem miejsce, gdzie powinien stać lampion, ale lampionu nie było… Łażę 5 minut, nic nie ma… idę dalej, mówię sobie, odpuszczam ten punkt, mogę przecież aż z 6 zrezygnować, a d tej pory ominąłem tylko 2. Czyli mam prawo do kolejnych 4 ignorów. Kawałek dalej wisiał lampion, mówię sobie – stowarzysz. Okazało się, że był właściwy, tylko ja przez zmęczenie i słaby wzrok źle odczytałem jego lokalizację na mapie! Idzie się załamać, oczywiście już na mecie, jak się wie, co się wyczyniało. A w kieszeni miałem lupę, wystarczyło po nią sięgnąć i wszystko bym zobaczył dokładnie. Tylko, że mi się nie chciało.
Potem były 3 szalenie ciężkie punkty na rzeźbie. Nie wiem jak to zrobiłem, że dwa z nich spisałem dobrze. Trzeci wydawał mi się tak ciężki, najeżony stowarzyszami, że odpuściłem go. Jeszcze jedna, ale tym razem już ostatnia, dobra decyzja na trasie. Wszyscy, którzy ten punkt spisywali, w tym cała czołówka, złapała tu stowarzysza. Lecę dalej zaniepokojony, jeszcze tylko dwa punkty spisać, ale czas umyka.
Kolejny punkt jest na leśnej polanie, na zakręcie rzeki, w miejscu gdzie powinna być przecinka. Biegnę mając mgłę na oczach, robię koszmarny błąd nawigacyjny (mapka moich cyrkowych popisów poniżej), w końcu jestem w pobliżu.
Moje cyrki pod Grabowcem, krzyżykami oznaczyłem punkty kontrolne, między którymi się przemieszczałem

Ciężko się namierzyć, bo drogi się nie zgadzają. Wychodzę na polanę, nad rzekę, ale nie wiem dokładnie w którym miejscu i szukaj wiatru w polu. Nie tylko wiatru nie znajduję, ale również lampionu. Znajduję za to mnóstwo bagien, w które wpadam z masochistycznym zacięciem. Morale spada coraz bardziej. Nie widzę na oczy, poddaję się. Mogę przecież popełnić jeszcze jedną pomyłkę.
Kolejny punkt wydaje się banalny. Bez problemów docieram do właściwego skrzyżowania, liczę po drodze dokładnie kroki i biję na zakręt rzeki. Włażę w miejsce gdzie powinna być rzeka, a tam… nie wiem, jakaś delta Nilu, czy co? Co to ma być, Wisła pod Świbnem? Rozlane jakieś badziewie szerokie na pięćdziesiąt metrów, zakrzaczone, przykryte trawą, to że pod spodem płynie rzeka, wiem, bo czuję wodę do łydek, ale wzrokowo nie da się tego stwierdzić, bo trawa maskuje ciek. Gdzie jest główne koryto?? Bladego pojęcia nie mam, wciąż włażę w jakieś cieki wodne, jestem załamany, sfrustrowany, bliski rozpadnięcia się na mikrometrowe molekuły. Namierzam się jeszcze raz, tym razem inaczej, znów bez skutku. Poddaję się! Biegnę na ostatnie dwa punkty, tym razem już nie mogę zrobić żadnej pomyłki, ale motywacja jest o wiele mniejsza. Mam już chude i wiem, że przegrałem.
O ironio losu!, ostatnie dwa punkty okazują się banalne, gdybym sobie te dwa bagna, na których punktów nie znalazłem, odpuścił, przyszedłbym przed czasem i wygrał cały cykl PBT!
A tak zajmuję piąte miejsce z wynikiem 45 punktów karnych, na pierwszym miejscu cztery zespoły z wynikiem 25. Gratulacje dla Radka i przede wszystkim dla Gromusia, który pokazał tego dnia, że jest Królem Nocnych Łowów.
Okazało się, że Radek błądził na tych samych bagnach co ja, a więc nie były on wcale obiektywnie rzecz biorąc łatwe.
Mi pozostał niedosyt, ale też i przeświadczenie, że sprawiedliwości stało się zadość. Pogrzebałem szanse na zwycięstwo w generalce na Wanodze, Wormsaku, Lecie nad Wdą i w Będzinie.
Na koniec wielkie gratulacje i podziękowania dla Rafiego Filipa i Marka, dzięki którym tak się nakręcałem na cały cykl. Dzięki Wam za wspaniałą walkę przez ten cały rok i oby więcej takich bojów!
Delta Amazonki pod Belem wg mapy na Szago

Delta Amazonki pod Belem w skali 1:10 000


1 komentarz :

  1. Krzysiek po raz kolejny rysunek genialny jak i rerlacja. A skoro się po bagnach włoczy i nic nie wychodzi, to można na prawdę doła złapać. Mam nadzieję, że w następnym pucharze PBT, będziesz górą, bo to była chyba pierwsza twoja taka szansa na podium w PBT. Zobaczysz kolejny rok będzie Twój i nie pozostaje nic innego jak tylko życzyć sukcesów, bo one cię "szukają". Przecież już na Harpaganie pokazałeś, że jesteś bardzo mocny. Teraz wystarczy, że jakaś iskra rozpali Ciebie i po prostu zaczniesz zwyciężać.

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets