poniedziałek, 1 października 2012

Rajd z błotem


Przygotowań do harpagana w Redzikowie ciąg dalszy! Kolejny etap prucia sobie żył miał miejsce w sobotnią, deszczowo-błotnistą noc w Szemudzie. To właśnie tam skusiliśmy się na start na trasie Czarnej jak ta noc, która zastała nas i wchłonęła jak czarna dziura (czy raczej bagno, patrząc po przebiegu trasy) gdzieś w Kaszubskich lasach (i bagnach przede wszystkim!). Nastawienie na ten start było hardkorowe. Chcieliśmy tam mocno depnąć i cisnąć z całych sił tak jak Maciek z Klanu cisnął kiedyś klawiaturą w monitor. To było mocne... I my też mieliśmy zamiar dać mocny szoł. Czytajcie dalej.


Na start zdecydowaliśmy się jakoś zaraz po naszym marszu preharpaganowym, o którym pisałem nie tak dawno. Chcieliśmy zrobić sobie jeszcze jedną przeprawe PreH44, a że trafiła się okazja na start to czemu by nie skorzystać. Skład identyko - Krzysiek człowiek, który przechodzi samego siebie, Kosa - człowiek który przebiegł bieganie no i ja Szogun, kronikarz który spisuje te dzieje. Do tej trójki muszkieterów dołączyła nasza wormsowa Beata, która zapragnęła z nami jechać i nam towarzyszyć ale tylko tyle - startować już nie chciała. I wcale jej się nie dziwie bo mi też by się nie chciało ale jednak mi się chciało! Sam tego nie rozumiem jak i również tego, jak można lubić latać w ciemnościach po lasach i bagnach w tych deszczach i wiatrach szatańskich (tak sobie pomyślałem w drodze do jednego z PK). No jak? Jak to wytłumaczyć?

Krzysiek do bazy dotarł sam z Gdańska. My w trójkę ruszyliśmy dużo szybciej bo w planach mieliśmy jeszcze bonusową atrakcję po drodze jaką był opuszczony zamek w Łapalicach. Miejscówa robi wielkie wrażenie i zamek sam w sobie jest wielki, kolosalny, ogromny, gigantyczny i... nieukończony. Ale za to jaka miejscówa no mówie, dosłownie horror szoł! Można by tam takie zabawy organizować, paintballe np i takie tam inne no ale niebezpiecznie trochę. Ale klimacik miejsca na prawdę nietuzinkowy. Warto to zobaczyć. 

Po jakimś tam czasie dojechaliśmy na miejsce. Jakoś tam na półtorej godziny przed startem. Baza super ekstra. Krzysiek już czekał. Śmignęliśmy jeszcze do delikatesów nieopodal bazy żeby uzupełnić prowiant. Bo noc zapowiadała się długa. Odebraliśmy też nasze numery startowe, bardzo sympatyczne swoją drogą (z wyglądu sympatyczne, z charakteru to nie wiemy tego). Fajny bajer był taki, że była tam nawet nazwa zespołu a my jak zwykle nazwaliśmy się przepięknie! STAR WORMS: The SNACKES! Kto zna robale ten wie, że musi być wariacyjnie ale nie każdy z was zna The Snackes - jednoosobowy, szatanistyczny zespół Sex Metalowy (nie pytajcie lepiej co to takiego), którego jedynym członkiem jest Kosa. Ha ha! 


No dobra, w końcu wybiła godzina zero dla naszej ekipy. Pożegnaliśmy się z Beatą i ruszyliśmy w czerń. Można by powiedzieć Man in black. Nasza trasa miała prawie 21 km. Tak w sam raz jak na ten wieczór. Ruszyliśmy z kopyta i z piskiem podeszw. Taki bowiem był plan żeby sporo biegać. Pierwszy rzut oka na mapoka. Mapa taka jakby nie wiem, jakaś inna była. Nie taka topograficzna tylko taka jakby jakoś uproszczona czy jakby samochodowa. No diabeł jeden wie jak to określić. Albo jakby taka turystyczna bardziej, nie wiem no wyglądała nie tak jak zawsze. I wyglądała na łatwą. Krzysiek aż się zmartwił że będzie za łatwo. I co do mapy to głupie było to, że na jednej mapy były punkty dwóch tras. Z oszczędności jak się domyślam no ale do licha jasnego jak wybulam 3 dychy to chce dostać mapę z moimi punktami. A tak to gdyby nie czujność Krzyśka to bym poleciał na jedynkę trasy zielonej... Szybko się zjarzyliśmy, że pajęczyna dróg nieco inaczej poplątana jest w realu. Ale info było na mapie i fajnie że te drogi się nie zawsze zgadzały bo trudniej dzięki temu.

Lecimy w takim razie do jedynki. Po drodze już nam się kićkało bo jak się biega to orientacja spada. W końcu wyczailiśmy rówek, lecimy po haszczach. Jest drugi rówek, punktu nie ma - co jest grane? Na domiar złego zaczyna padać, chwilę później lać. My w metrowych szachrajach, jeżynach, pokrzywach i czym tam jeszcze. Wszystko robi się mokre i jakby tego było mało Kosa zaczyna nam się dusić. Jakiś kłaczek mu wleciał czy mucha. Już myślałem że będzie potrzebna reanimacja a tego bym nie chciał. No to się porobiło! 

Na szczęście chwilę później Krzysiek odnajduje PK! Viva la bamba jest jedynka! Swoją drogą to znaleźliśmy moment wcześniej super miejsce na stowarzysza i dziwne że żadnego tam nie było, bo już byśmy dziada spisali.

Biegniemy do dwójki. Leje, wieje, błoto się błotnieje. Kosa wybarania się na błotku, łapie za gałąź. Ja biegnę za nim. Dostaje w dżambo z gałęzi na otrzeźwienie bo mi się kierunki tej nocy myliły. Krzysiek stwierdza że jest to powtórka z Harpaganu w Elbągu! Błoto i topielce błotne. Ołłłł jeeeeee

Dwójka to punkt przy jeziorku. Wparowujemy tam jak dzicy po polach. Dobrze, że wykopki już były bo by się można przez ziemniaki potknąć. Ja postanawiam poszukać bardziej od zachodu i wlazłem w takie moczary, że myślałem że to już mój koniec na tym ziemskim padole. Stopa ludzka tam chyba jeszcze nie stała. Zresztą moja też tam nie stała tylko się wtapiała. Chłopaki odnajdują punkt, ja cudem się wydostaje na ląd tzn. błoto. 

Trójka to krótki myk w naszym wykonaniu. Punkt znaleziony w trymiga. Leje, wieje, błoto błotnieje dalej. Kosa znowu się obala. Ja znowu dostaje z gałęzi w czape. Ale jest wesoło, no w końcu the Snackes! ha ha!

Czwórka znowu na jeziorku z rozlanym bagienkiem. Szybki punkt. Trochę mniej pada ale Kosie nie przeszkadza to obalić się po raz kolejny. Ja oczywiście znowu dostaje po łbie i postanawiam już nie biegać za tym sadystą obalaczem.

Punkt piąty to porażka. Dobiegliśmy ekspresowo, szybko znaleźliśmy miejscówę, chwilę później Kosa znalazł PK. Od razu stwierdzamy, że to nie ten. Bo ewidentnie nie pasował! Następnie przez dobre 20min szukamy dalej, nic nie znajdujemy to od biedy spisujemy tamten choć i tak jakoś nam nie pasuje. Okazuje się że był dobry ale ile czasu stracone! Czasu nie wrócisz! Pamiętajcie te mądre słowa - czasu nie cofniesz człowieku, no choćbyś chciał nie cofniesz!

Z lekka nas to wnerwiło. Zasuwamy do szóchy. Tam też kiepsko, trafiamy (a gdzieżby indziej) w bagna. Po jakimś czasie odnajdujemy jeziorko, orientujemy się co i jak i punkt jest nasz! Do siódemki droga prosta i błotnista. Jeszcze tam troche deszczyk siąpi ale to już tam jest pikuś. Bajorka przy siódemce odnajdujemy momentalnie ale punktu to już nie. Obeszliśmy całe bagna, tam to jeszcze chyba nikt nie wchodził w te rejony. A jeśli wchodził to już chyba nie wyszedł. Kosa krzyczy do Krzyśka z entuzjazmem "Krzysiek choć tu jest mięciutko!" I jak tu nie lubić tego człowieka? Odnajdujemy jakiś punkt. Też nam się trochę metry nie zgadzają ale opłynęliśmy już całe bagna wzdłuż i wszerz jak Ferdynand Magelan kiedyś oceany i innego tam nie było. No to piszemy. Znowu kupa czasu stracona.

W drodze z PK7 do PK8 skumaliśmy się, że na mapie jest 10pk do podbicia a ciągle myśleliśmy, że 12... Łeeee no to już końcówka! A my myśleliśmy, że teraz dostaniemy po tyłkach a tu nas ledwo załaskotało. No trudno, szkoda trochę, bo na końcówkę rywalizacja powinna się rozstrzygać. Czyli naszym zdaniem punktów za mało. I za mało, zdecydowanie za mało, było też stowarzyszy. Bez nich wygrywają biegacze.

Końcówka w naszym wykonaniu była gites majonez. Bieganie, trochę też błotek oczywiście, dobre nawigowanie, zero problemów. Do mety dobiegamy po niecałych 5h. Jesteśmy zadowoleni ale pozostaje nam wielki niedosyt bo mamy na sumieniu kilka ciężkich grzechów nawigacyjnych. W bazie jest już Radek (trasa czerwona), który zgasił nas jak zwykle robiąc 60 kilosów w 7h... Jest też Filip i Plichcik z trasy rowerowej. Przebieramy się, na ognicho nie idziemy bo nie chce nam się wychodzić na dwór gdzie mokro i zimno. Na jeden wieczór już nam starczy. Szkoda, że nie było niczego ciepłego do wszamania w bazie. Na wyniki nie czekamy bo do domu daleko, a trzeba jeszcze świniom i kurom paszy dać to wiecie. Czas był wracać.

W drodze powrotnej jak zwykle po takich wypadach walczyłem ze snem i tym razem znowu wyszedłem zwycięzko. Bogowie miejcie zaspanych ludzi w opiece!

Ostatecznie zajęliśmy 6 miejsce na 40 czy tam 50 ileś ekip. Czasowo byliśmy w ścisłej czołówce marszu! Jesteśmy ogólnie zadowoleni ale i tak jest spory niedosyt. No ale co tam, miało być małe przetarcie przed harpaganem i wyszło to bardzo fajnie bo warunki były hardkorowe i to czuliśmy się w tym jak ryby w wodzie!

A sam marsz też ogólnie pozytywnie. My byśmy tam nanieśli i tak sporo poprawek i zmian ale trasa np. całkiem fajna była. No i warunki idealne! Poza tym to dopiero trzecia edycja więc powinno być chyba coraz lepiej.


Przed naszym wyjazdem zostawiliśmy wpis w księdze pamiątkowej. Pisał Kosa swoją dziecięcą kaligrafią i doprowadził nas jak zwykle do kulania się ze śmiechu tym swoim wpisem. Jemu to nawet jak się podyktuje to i tak coś wariacyjnego z tego wyjdzie! 

Ale to jest i tak wszystko nic w porównaniu z tym co na koniec zrobił Krzysiek! Otóż jak to on... postanowił wracać do domu z buta! Hah no temu to zawsze mało! Znowu przeszedł samego siebie!

To na fali bagienniki! Do zobaczenia wkrótce!

3 komentarze :

  1. Szogun, jako jedyny potrafisz mnie rozbawić swoimi relacjami nawet jak jestem mega (słowo klucz) zmęczony ;] musiało być naprawdę fajowo ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. heh, Szogun, rewelacyjna rewelac.. relacja:) Emocje świetnie oddane, jak czytałem to jakbym jeszcze raz to przeżywał, a muszę powiedzieć, że był to jeden z najbardziej ekscytujących rajdów, na jakich byłem. Przede wszystkim było niesamowicie wariacyjnie i był niesamowity "team spirit!" Do tego te piekielne warunki pogodowe i bagna, czyli coś w sam raz dla The SNACKES! To niesamowite, w jakiej euforii byłem po znalezieniu trzeciego punktu, gdy ten facet z samochodu coś do nas wołał po kaszubsku, lało jak z cebra, wiało jak na grani w górach, a myśmy wszystkich przeciwników zostawili daleko w tyle. Na harpie w Elblągu w takich warunkach psychicznie padłem, ale tu team spirit dodawał skrzydeł! Chyba jutro wstawię swój opis tego zdarzenia, bo rajd był pod wieloma względami niesamowity i wart jest kilku niezależnych relacji. Po prostu esencja InO.

    OdpowiedzUsuń
  3. Też dorzucę "swpje 3 grosze". Dżeki relacja świetna oddająca reali prawdy. Jak czytałem, to czuję się jakbym miał przed oczami ten marsz, a w ogóle te bagienka i to wszystko co tam było. Takiego czegoś nam było trzeba. No i jakby co to ja jako wokalista The Snackes specjalnie zamówiłem tę pogodę. A więc "szatan" mnie wysłuchał i wiedział, że będzie dobrze. Natomiast piekarnia chleba records odmówiła kolejnej współpracy. A to hamy jedne. Zemszczę się! Hahaha!

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets