wtorek, 2 października 2012

Było mięciutko!


Echa sobotniego nocnego Marszu z Kompasem już przebrzmiały, ale napiszę jeszcze co nieco o tym arcyciekawym wydarzeniu, które dostarczyło niezmordowanej Wormsowej trójce tylu wrażeń. Tym bardziej, że obiecałem zamieścić swoją relację. Moje słowo przecież nie dym (mam taką nadzieję). A działo się naprawdę wiele, emocji z tej jednej nocy mogłoby wystarczyć na miesiąc szarego życia statystycznego Kowalskiego lub… Nowaka. Będzie co wspominać na stare lata – posłuchaj wnusiu, jak to dziadek z bagnami onegdaj wojował na kompas i linijkę…

Niektóre fakty pominę, Szogun bardzo dokładnie wszystko opisał, co i jak na którym kilometrze, jak również przed startem się działo, skupię się na tym co mi najbardziej zapadło w pamięć.
W bazie byłem bardzo wcześnie, już o 17:30 (start mieliśmy o 20:21). Na tego typu imprezach (do których zaliczam także Darżlub i Harpagan) lubię zjawiać się wcześniej, bo nasiąkam pomału atmosferą zawodów i to mnie doładowuje. W drodze do bazy miałem ciekawe spotkanie z pewnym podchmielonym jegomościem, który na przystanku autobusowym… dyskutował z krową (najpierw wydawało mi się, że próbował ją molestować seksualnie, ale była to zła ocenia sytuacji), a później w autobusie próbował dyskutować z kierowcą, prosił go, żeby wysadził go pod domem, a nie na przystanku. Jego argumenty kierowcy nie przekonały, w związku z czym bardzo się zezłościł, kopnął w koło (jak już wysiadł), swego jednak nie dopiął.

To tyle z faktów pozamarszowych. Beata, Kosa i Szogun zjawili się nadspodziewanie wcześnie, bo już koło dziewiętnastej. Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, liczyliśmy ile mamy długopisów i mobilizowaliśmy się wzajemnie. Wreszcie nadeszła godzina startu. Plan był taki, żeby sporo biegać, nie spodziewałem się jednak, że będziemy biegać niemal bez przerwy J Początek trasy był prościutki, bo biegliśmy jakiś kilometr szosą, schody zaczęły się, gdy trzeba było skręcić w polną dróżkę… Pomyliliśmy się już na pierwszym rozstaju, przy takim leśnym klinie. Tak to bywa, gdy się biega na Ino, ale na tej imprezie biegać trzeba było, więc nie tu tkwił błąd. Potem nam się drogi nie zgadzały, jakiś rolnik drogę zaorał, przesunął sobie staw, czy coś, przesiał las, czy jakoś tak, pojawił się budynek, którego na mapie nie było i wpadliśmy w lekką konsternację. Udało się jednak uporządkować szyki, dobiliśmy do jakiejś głównej drogi i stamtąd do rzeczki, przy której był PK1. Ten PK był chytry i orgom należą się za niego brawa. Stał na rozwidleniu rzeczek, z których jedna była niemal niewidoczna – prawie wyschła i tak ukryta w chaszczach, że łatwo było ją przeoczyć, co zresztą na początku zrobiliśmy. Drogą dedukcji (gdzie jest jar?, przecież powinien być tu jar i czemu ta rzeka idzie na pn.-zach., zamiast na zachód?) udało się dopaść drania. Jak się okazało z PK 1 ruszyliśmy prawie jako pierwsi, a może nawet jako pierwsi, reszta zespołów błądziła w poszukiwaniu tego złośliwego – jak to Szogun ładnie powiedział – dziada. 

Zaczęło lać, nogi grzęzły nam w błocie, ślizgaliśmy się na nim. Kosa upadł, potem ja leżałem, rozpętało się piekło… Drogi wiły się, krzyżowały w lesie, ale my nie straciliśmy czujności, która opuściła nas dopiero na polach tuż przed PK2. W konsekwencji trochę tam zamarudziliśmy, nie mogą wyczaić zagięć linii brzegowej zabagnionego jeziorka. Jakoś się to udało, PK 3 i PK4 były lekkie, łatwe i przyjemne, lało jak z cebra, wiatr smagał nasze twarze, ale duch w narodzie był wielki i nastroje euforyczne, tym bardziej, że ani przed sobą, ani za sobą nie widzieliśmy żadnych rywali. Właśnie dla takich nocy łazi się na marsze!

PK 5 okazał się feralny, o czym Szogun już pisał. Zgubił nas perfekcjonizm. Lokalizacja punktu nie zgadzała nam się trochę z terenem i założyliśmy, że znaleźliśmy stowarzysza... Przeczesywaliśmy krzaki w poszukiwaniu właściwego punktu, ręce coraz bardziej nam opadały, z Kosą wróciliśmy się kawałek i to spory (jakieś pół kilosa) i namierzyliśmy jeszcze raz. Pomogło, bo wyczailiśmy drogę, względem której trzeba było namierzyć się na punkt, a która wcześniej gdzieś nam zginęła, i okazało się, że ten stowarzysz od biedy może ujść za właściwy PK… No i był właściwy, ale jakieś 20 minut czasu diabli wzięli. Potem było latanie przez pola i czyjeś gospodarstwa (chyba ktoś nas nawet zaczął gonić z widłami, a może z kropidłem i wodą święconą) do PK 6, który był zlokalizowany między dwoma jeziorami, oczywiście w otoczeniu ukochanych bagien… Namierzaliśmy się do punktu nie wiedząc w 100 % gdzie jesteśmy i wyszła kaplica. Wywaliło nas za bardzo na północ, mi rozum odjęło, bo byłem trochę załamany błądzeniem i zacząłem bić jeszcze bardziej na północ wzdłuż linii bagien, które brałem za jezioro. Zaczynało się dziać ze mną coś co na marszach nazywam ostatecznym defektem mózgu i po czym szanse na dobre miejsce spadają do zera. Całe szczęście, że Szogun zasugerował, że jezioro jest na południe. Poszliśmy na południe, wlazłem w chaszcze, przebiłem się przez nie i… ujrzałem jezioro! Punkt był fajnie schowany, radość z jego znalezienia też wielka. 

Na dojściu do PK 7 zabłądziliśmy haniebnie na prostej drodze, wyrzuciło nas jakieś pół kilometra na wschód od miejsca, gdzie spodziewaliśmy się wyjść, ale dobre było to, że w porę wychwyciliśmy błąd i zlokalizowaliśmy naszą pozycję. No i  potem była słynna „siódemka”, która wyryła trwałe koleiny w moim mózgu… Trzy jeziorka, tak naprawdę zarośnięte i zlewające się w jedno wielkie bagno. Popełniliśmy błąd obchodząc ten wodny kompleks od zachodu, zamiast od wschodu, gdzie od razu wleźlibyśmy na punkt. Utknęliśmy wszyscy w bagnie, jakiego świat nie widział, a na pewno jakiego nie widzieli cywilizowani obywatele, do których InOwcy jednak się nie zaliczają (jak wiadomo każdy InOwiec ma w sobie coś z barbarzyńcy, natura w nim dzika i nieokiełznana). Stąpaliśmy po kępkach trawy, po kostki w wodzie, czasem wyżej. W końcu biorąc za punkt odniesienia linię lasu namierzyliśmy jakiś punkt, który… i tu znów nasz przeklęty perfekcjonizm!, wzięliśmy za stowarzysza. Oczywiście okazał się on prawidłowy. Ze 20 minut szukaliśmy prawidłowego punktu widma (on jest na pewno tam, o!, na tamtym drzewie, za tym morzem nieprzebytych bagien!). Kosa i Szogun dokazywali cudów odwagi, a może brawury włażąc w samą paszczę bagna, w miejsca, gdzie na mapie było już… jezioro! Ufff, aż mnie zimny pot zalewa, gdy sobie przypomnę jak Kosa powiedział: „Jak tam Dżeki znajdzie punkt, idę przez to bagno (czytaj jezioro, pod kołyszącą się pierzyną mchu musiała być woda)”. Nie było tam żadnej trawiastej wysepki, żądnego krzaczka, o drzewach nie wspominając, upiornie jak diabli, ja stałem na ostatniej wysuniętej w jezioro kępce trawy, nie zauważając, ze powoli wraz z nią zapadam się w wodę – byłem już do pół łydki, gdy się wycofałem. Kosa jeszcze raz próbował obejść bagno z innej strony, nawet mu się udało, krzyknął do mnie z entuzjazmem: „Krzysiek, chodź, tu jest mięciutko… yyy… to znaczy twardo!”. Poszedłem ale zaraz zawróciliśmy, bo tam też czyhała śmierć i spisaliśmy ten feralny punkt. Za chwilę dołączył do nas Szogun, który próbował wgryzać się w bagno z jeszcze innej strony i nie wiem jakim zwierzęcym instynktem wynalazł tam przejście. 

Po tej wodnistej przygodzie nastała sielanka, i tak właśnie sielankowo minęły nam ostatnie 3 punkty. Psioczyliśmy, że dali tylko 10 punktów kontrolnych, bo nie zdążyliśmy się porządnie zmęczyć. Gdyby było więcej punktów może udałoby nam się odrobić straty poniesione przy PK 5, 6 i 7, gdzie dobiły nas nasz perfekcjonizm wyniesiony z tras TZ na mapach kombinowanych i brak czujności w okolicach samych punktów. Widać też, że trzeba popracować nad pilnowaniem ścieżek podczas biegania, liczenie kroków jest mocno utrudnione jak się lata. 

6 miejsce (na 47 drużyn) było lekkim rozczarowaniem, z drugiej strony gdyby nie te straty czasowe na punktach, które znaleźliśmy szybko, a które wzbranialiśmy się spisać, byłoby podium.
Boli mnie teraz gardło i jestem podziębiony, ale nie narzekam. Współpraca na trasie była świetna. Emocji co niemiara, naprawdę czuło się życie. W takiej kompaniji można porywać się samotrzeć na Tuhajbeja z wszystkimi podległymi mi ordami, nawet gdyby pomagał mu Czyngis-chan, który i tak żył w innych czasach.
Miałem nie pisać szczegółowo, ale mi się nie udało.

6 komentarzy :

  1. Ajć, malownicze opisy bagien, nie dobijajcie! Już wystarczająco żałuję, że nie byłem :(
    ale relacja świetna, good job Krzysiek! very good job! :>

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj w klubie Krzysiek! Też się gorzej czuję.

    OdpowiedzUsuń
  3. No niestety Kosa, choróbsko coraz bardziej mi dokucza, nie wiem czy sobie w przyszłym tygodniu, po Harcach, nie zrobię kilku dni kurażu, wtedy laba na treningi:(...

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja już w Szemudzie byłem chory. Miałem nadzieję, że zawody mnie ozdrowią, jak zwykle. Teraz serce wali mi tak, że na badanie echa by mnie nie wzięli.
    RL

    OdpowiedzUsuń
  5. No ja jutro idę do pracy, ale ciężko siebie widzę. Dziwny kaszel mam. Jakby prawie zapalenie oskrzeli, czy coś. Boli troszkę gardło i nie czuję zbytnio wesoło. Mam nadzieję, że jutro będzie lepiej i w sobotę pocisnę na zawodach w Starogardzie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Rysunek jak zwykle mistrzowski :)

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets