Poniżej relacyjka z naszej wyprawy na marsz Lost: Episode 3. Wstawki i wtrącenia Czępy pisane kolorem mocno niebieskim. Zresztą ten styl gołym okiem można poznać.
Nie tak dawno doznałem wewnętrznego objawienia i odkryłem na nowo jakim sprytnym i niezawodnym wynalazkiem jest mój prezent, który dostałem na przyjęciny. Tym prezentem był rower. Kiedyś dzieciaki dostawały rowery, dziś popierdółko-skutery i inne machiny wydzielające spaliny. I lansowałem się tym moim rowerem po polnych drogach jak dziś właściciele golfów typu wieś tjuning racer. Nadszedł czas, że rower poszedł w odstawkę i tak sobie rdzewiał, zarastał mchem i szlachetniał w moim szałerku. Aż tu wreszcie odkurzyłem moją rakietę i po drobnych kosmetycznych zabiegach znowu nadawał się do użytku. Zacząłem śmigać z wiatrem we włosach i błotem na plecach (bo błotników u mnie brak). I zapuszczałem się coraz to dalej i dalej. Aż tu wreszcie nadszedł 24 październik, a wraz z nim szaleńczy pomysł by rowerem udać się na organizowany tam przez Piotra Łudzika marsz Lost: Episode 3. Jakiś miesiąc temu dostaliśmy zaproszenie na tą imprezkę, obiecaliśmy że się pojawimy i za punkt honoru postawiliśmy sobie uczestnictwo w Lostach. U nas honor, jak w średniowieczu - rzecz święta.
No dobra przyznajemy... Gdybyśmy mieli samochód to pewnie władowalibyśmy w niego swoje 4 litery i wygodnie, komfortowo przyjechali. Ale, że transport nawalił to wbiliśmy się na te stwardniałe siodełka i ruszyliśmy do Kościerzyny rowerami. Aha bym zapomniał. Muszę publicznie na łamach naszej stronki zgnoić towarzysza Czępę. Ty mnie tu nie będziesz gnoił, bo wyjechaliśmy w dobrej porze i nawet byliśmy godzinę przed marszem. A ty po co chciałeś tam być jeszcze szybciej? Żeby zarywać laski? To mogłeś sobie wcześniej wyruszyć. Pamięć lekko cię zawodzi... Mieliśmy skrzynek szukać, a na to już czasu nie było. Śpiący królewicz bowiem przez dokładnie 30min krachmolił się w swoim wyrku i nie raczył wstać. Dzwonię i słyszę, że aboment (czy jak to się tam pisze) jest chwilowo niedostępny. Chyba chwilowo śpiący bo najwyraźniej wielmożny panicz wkraczał właśnie w trzecią fazę snu. Jak byś chciał wiedzieć, to ci nie mówiło, że aboment - tylko abonent chwilowo niedostępny, łosiu jeden. Może ty wkraczałeś w trzecią fazę jak miałeś filmy, bo jak byś chciał wiedzieć, to wstałem o 10:05. I jakby tego było mało śpiący misiek się obraził, że się wkurzyłem... Po czasie zeszło ze mnie powietrze, dobrze że nie z opon. Ok na razie dość gnojenia bo później przez resztę dnia było wariacyjnie. Bo nie masz co wymyśleć, dlatego nie gnoisz. I tak sobie śmigaliśmy do Kościerzyny. Ciągle padało. Chwilami lało. A potem znowu padało. A my byliśmy mokrzy. I zlani. I znowu mokrzy. No - jeśli chodzi o pogodę, to nie miała dla nas litości. Lało bez przerwy. No ale na szczęście nie było aż tak zimno żeby się trząść z zimna, ale momentami tak sytuacja wyglądała. Ale tempo było wzorowe. Dokładnie po 2h i 15 min dojechaliśmy do celu. Przejechaliśmy 40km w zaskakująco dobrym stylu. Rzeczywiście też się co prawda nie spodziewałem, że tak szybko dojedziemy, ale i wiedziałem, że na pewno się nie spóźnimy. Jo jo jooooo...
Zawitaliśmy do bazy. Strasznie wymoczeni. Bardziej mokrym już chyba nie można być. Ponoć człowiek w 70% (jeśli się pomyliłem to poprawcie) składa się z wody. My w tym momencie grubo przekroczyliśmy ta granicę. Można powiedzieć, że nam się przelewało. Inaczej to powiedz - nie przelewało się nam, ale byliśmy mokrzy jak suchy kamień. Chwilę po tym jak stawiliśmy się w bazie otrzymaliśmy mapkę i kartę startową. Aha i prócz tego po wodzie mineralnej (o ironio! jakby wody nam było mało!) i batoniku. Nie było sensu kupować kredensu, czekać i marznąć, ruszyliśmy od razu. Do pokonania 9km. Prosta mapa, zero kombinacji, 10PK do potwierdzenia. Z początku jak zwykle byliśmy zakręceni, a poza tym dziwnie się szło po zejściu z rowerów. Pierwsze trzy PK znaleźliśmy bez problemu. Do 4PK szliśmy azymutem i jak zwykle spartoliliśmy sprawę. Choć do końca nie wiadomo, być może jak to później mówiliśmy nastąpiło jakieś załamanie czasoprzestrzeni albo inne diabelstwo. Może spotkaliśmy wstrzymywaczo-czasowstrzymywacza i nam zatrzymał czas, tak, że byliśmy w tym miejscu dwa razy. Bo choć szliśmy w kierunku 4 to znaleźliśmy się zupełnie po drugiej stronie. I to spory kawał. Jakiś czas później, pokręciliśmy się jeszcze nie wiadomo gdzie aż wreszcie się odnaleźliśmy. Okazało się, że w miejscu gdzie szukaliśmy czwórki znajdywała się piątka. Jak to się stało? Do dziś nie mamy pojęcia. Podbiliśmy 5 wróciliśmy się do 4. Dalej szliśmy jak po sznurku. 6,7,8 bez problemów. Skumaliśmy się, że przez cały czas chodzimy w tych odblaskowych kamizelkach. Widocznie tego dnia robiliśmy za drogówkę i sprawdzaliśmy stan dróg leśnych w Kościerskiej puszczy. Udaliśmy się do 9 i byliśmy święcie przekonani, że jesteśmy w dobrym miejscu, a lampionu nie ma... Szukaliśmy jakieś pół godz. i wpisaliśmy BPK. Na koniec zgarnęliśmy 10. Tak trochę z rozpędu bo to jednak stowarzysz był... Wróciliśmy do bazy po 3godz 22min. Czyli tak spoko loko bo przecież ciągle szliśmy i nie przebiegliśmy nawet 5 metrów.
W bazie mieszanka kulturowa czyli Francja elegancja oraz szwedzki stół i polska gościnność. Było trochę trudności z odczytaniem naszej karty bo Czępa całą ją zmoczył. CSI z taką kartą by miało problemy. Ba! Pewnie nawet Bronek Malanowski mógłby tego nie odczytać. Ale jakoś się udało. Piotr podliczył wyniki, a my drogówka przystąpiliśmy do operacji "schnięcie i wyżerka" No jeśli chodzi o ten dział - wyżerka, to było coś dla mnie, bo nie jadłem nic po tym jak ruszyliśmy do Kościerzyny. Tylko batonika na drogę przed startem. Trochę tam podjedliśmy łakoci i łyknęliśmy herbatki. Dzięki za świetny poczęstunek. Ogólnie to byliśmy zadowoleni z naszego występu. Powoli schodzili się uczestnicy. W tym pewna dziewczyna z chłopakiem. I w tym momencie Czępa błysnął jak chrząstka w salcesonie zwracając się do owej dwójki: "dziewczyny chcecie herbatki?" Nastąpił wybuch śmiechu, konsternacja oraz zaskoczenie. Ale już nie pierwszy raz Mariuszek nie potrafi rozpoznać płci homosapiens. Jedno jest pewne - oprócz kłopotów z orientacją w terenie niewykluczone, że Czępa ma kłopoty w szeroko pojętej orientacji w ogóle. Ale... Najważniejsze, że było wesoło, a to nam wszystkim się przecież rozchodzi. Zaczęło się ściemniać, my trochę wyschnęliśmy i trzeba się było powoli zbierać do drogi.
Może jeszcze kilka słów na temat samej imprezy. My oceniamy całość oczywiście na plus i nie żałujemy ani trochę, że przejechaliśmy taki kawał. Pewnie, że nie żałuję tego występu. Dobrze się złożyło, że jechaliśmy - bynajmniej poznaliśmy piękno kaszubskiego krajobrazu. Już jadąc do Kościerzyny podziwialiśmy tamtejszy krajobraz. Warto było. Bardzo fajny klimacik, wszystko przeprowadzone bardzo sprawnie i na takim luziku. To od razu rzuciło nam się w oczy. Autorskie zasady, choć zupełnie inne od tych pttkowskich były jak najbardziej zrozumiałe i sprawiedliwe. Trasa bardzo malownicza ale tutaj część zasług trzeba przypisać oczywiście matce naturze naturalnie. Nie ma to jak jesień w lesie. Tereny fantastyczne i z miłą chęcią ponownie wrócimy w okoliczne lasy. Mapka tym razem bez żadnych technicznych kombinacji. Dawno już na takiej nie szliśmy i było fajnie. Trochę nam się to wszystko kojarzyło z Darżlubem bądź Manewrami. Po marszu było jeszcze ognicho ale niestety czas nas gonił i nie zostaliśmy. Ogłoszenie wyników też nas ominęło...
Z bazy wyruszyliśmy o 18:20 i było już ciemno na maksa. Z trasy wracali jeszcze ostatni zagubieni. My wyposażeni w latarki sunęliśmy do domu. Dobrze, że nie padało. A te latarki to ja nie wiem, telefony chyba mocniej świecą. Nic nie było widać. Jeszcze do tego oślepiające światła samochodów, dziury i kałuże. A jak się wjedzie w dziurę to strasznie tyłek boli! Nie wyglądało to za ciekawie. A perspektywa 40km do przebycia wydawała się nam niewesoła. Ale! Pomimo wszelkich przeciwności losu pędziliśmy jak przecinaki. Jak perszingi. I w 1godz 10min byliśmy już w Starej Kiszewie. Od tego momentu trochę spuchnęliśmy i zwolniliśmy. Z powrotem wracaliśmy przez Płociczno i Cieciorkę. Tam prawie zderzyłem się z jakimś nieoświetlonym starym chracholem. Ja krzyczę: łaaaaaaaaa! A on: łoooooooo! Ale jakoś udało się uniknąć kraksy. Kawałek przed Kaliskami Czępie odpadła pedała i aż do samego domu non stop marudził bo musiał pedałować jedną nogą. Jednonogi bandyta uliczny. Ja to powinienem dostać medal za dzielne wysłuchiwanie tego stękania, jękania i marudzenia. Chociaż by taki czekoladowy medal w złotku. Nie mniej jednak los tym razem okazał się sprawiedliwy i za jego zaspanie spotkała go kara. Na koniec jeszcze trochę się wyzywaliśmy bo ja się z niego śmiałem, a on się jeszcze wkurzał. Bo ty myślisz, że jak tobie idzie wszystko dobrze a innemu źle to trzeba się z niego śmiać. Trochę narzekałem i co z tego taki jest człowiek. Śmiałem się bo to było żałosne hje hje hje. Mówiłem ci mogłeś jechać ja bym sobie poradził, ale ty wolałeś zostać to twoja sprawa. Zażalenia do samego siebie. Dobrze wiem, że ty byś mnie zostawił w takiej sytuacji ale jesteśmy timem i moim zdaniem trzeba trzymać się razem choćby nie wiem co. Ale koniec końców zadowoleni po dokładnie 2h i 25min dojechaliśmy do domów.
Czy było warto jechać 80km w dwie strony? No jacha! Bez wątpienia zrobilibyśmy to raz jeszcze. Sam marsz był na prawdę fajny i gratulacje dla orgów za organizację tej imprezy. Czekamy już na Episode 4! My to lubimy być zagubieni! A podróż też była pełna wrażeń. I nie ma to jak rower. Najlepszy środek lokomocji i najlepszy prezent przyjęcinowy.
Nie tak dawno doznałem wewnętrznego objawienia i odkryłem na nowo jakim sprytnym i niezawodnym wynalazkiem jest mój prezent, który dostałem na przyjęciny. Tym prezentem był rower. Kiedyś dzieciaki dostawały rowery, dziś popierdółko-skutery i inne machiny wydzielające spaliny. I lansowałem się tym moim rowerem po polnych drogach jak dziś właściciele golfów typu wieś tjuning racer. Nadszedł czas, że rower poszedł w odstawkę i tak sobie rdzewiał, zarastał mchem i szlachetniał w moim szałerku. Aż tu wreszcie odkurzyłem moją rakietę i po drobnych kosmetycznych zabiegach znowu nadawał się do użytku. Zacząłem śmigać z wiatrem we włosach i błotem na plecach (bo błotników u mnie brak). I zapuszczałem się coraz to dalej i dalej. Aż tu wreszcie nadszedł 24 październik, a wraz z nim szaleńczy pomysł by rowerem udać się na organizowany tam przez Piotra Łudzika marsz Lost: Episode 3. Jakiś miesiąc temu dostaliśmy zaproszenie na tą imprezkę, obiecaliśmy że się pojawimy i za punkt honoru postawiliśmy sobie uczestnictwo w Lostach. U nas honor, jak w średniowieczu - rzecz święta.
No dobra przyznajemy... Gdybyśmy mieli samochód to pewnie władowalibyśmy w niego swoje 4 litery i wygodnie, komfortowo przyjechali. Ale, że transport nawalił to wbiliśmy się na te stwardniałe siodełka i ruszyliśmy do Kościerzyny rowerami. Aha bym zapomniał. Muszę publicznie na łamach naszej stronki zgnoić towarzysza Czępę. Ty mnie tu nie będziesz gnoił, bo wyjechaliśmy w dobrej porze i nawet byliśmy godzinę przed marszem. A ty po co chciałeś tam być jeszcze szybciej? Żeby zarywać laski? To mogłeś sobie wcześniej wyruszyć. Pamięć lekko cię zawodzi... Mieliśmy skrzynek szukać, a na to już czasu nie było. Śpiący królewicz bowiem przez dokładnie 30min krachmolił się w swoim wyrku i nie raczył wstać. Dzwonię i słyszę, że aboment (czy jak to się tam pisze) jest chwilowo niedostępny. Chyba chwilowo śpiący bo najwyraźniej wielmożny panicz wkraczał właśnie w trzecią fazę snu. Jak byś chciał wiedzieć, to ci nie mówiło, że aboment - tylko abonent chwilowo niedostępny, łosiu jeden. Może ty wkraczałeś w trzecią fazę jak miałeś filmy, bo jak byś chciał wiedzieć, to wstałem o 10:05. I jakby tego było mało śpiący misiek się obraził, że się wkurzyłem... Po czasie zeszło ze mnie powietrze, dobrze że nie z opon. Ok na razie dość gnojenia bo później przez resztę dnia było wariacyjnie. Bo nie masz co wymyśleć, dlatego nie gnoisz. I tak sobie śmigaliśmy do Kościerzyny. Ciągle padało. Chwilami lało. A potem znowu padało. A my byliśmy mokrzy. I zlani. I znowu mokrzy. No - jeśli chodzi o pogodę, to nie miała dla nas litości. Lało bez przerwy. No ale na szczęście nie było aż tak zimno żeby się trząść z zimna, ale momentami tak sytuacja wyglądała. Ale tempo było wzorowe. Dokładnie po 2h i 15 min dojechaliśmy do celu. Przejechaliśmy 40km w zaskakująco dobrym stylu. Rzeczywiście też się co prawda nie spodziewałem, że tak szybko dojedziemy, ale i wiedziałem, że na pewno się nie spóźnimy. Jo jo jooooo...
Zawitaliśmy do bazy. Strasznie wymoczeni. Bardziej mokrym już chyba nie można być. Ponoć człowiek w 70% (jeśli się pomyliłem to poprawcie) składa się z wody. My w tym momencie grubo przekroczyliśmy ta granicę. Można powiedzieć, że nam się przelewało. Inaczej to powiedz - nie przelewało się nam, ale byliśmy mokrzy jak suchy kamień. Chwilę po tym jak stawiliśmy się w bazie otrzymaliśmy mapkę i kartę startową. Aha i prócz tego po wodzie mineralnej (o ironio! jakby wody nam było mało!) i batoniku. Nie było sensu kupować kredensu, czekać i marznąć, ruszyliśmy od razu. Do pokonania 9km. Prosta mapa, zero kombinacji, 10PK do potwierdzenia. Z początku jak zwykle byliśmy zakręceni, a poza tym dziwnie się szło po zejściu z rowerów. Pierwsze trzy PK znaleźliśmy bez problemu. Do 4PK szliśmy azymutem i jak zwykle spartoliliśmy sprawę. Choć do końca nie wiadomo, być może jak to później mówiliśmy nastąpiło jakieś załamanie czasoprzestrzeni albo inne diabelstwo. Może spotkaliśmy wstrzymywaczo-czasowstrzymywacza i nam zatrzymał czas, tak, że byliśmy w tym miejscu dwa razy. Bo choć szliśmy w kierunku 4 to znaleźliśmy się zupełnie po drugiej stronie. I to spory kawał. Jakiś czas później, pokręciliśmy się jeszcze nie wiadomo gdzie aż wreszcie się odnaleźliśmy. Okazało się, że w miejscu gdzie szukaliśmy czwórki znajdywała się piątka. Jak to się stało? Do dziś nie mamy pojęcia. Podbiliśmy 5 wróciliśmy się do 4. Dalej szliśmy jak po sznurku. 6,7,8 bez problemów. Skumaliśmy się, że przez cały czas chodzimy w tych odblaskowych kamizelkach. Widocznie tego dnia robiliśmy za drogówkę i sprawdzaliśmy stan dróg leśnych w Kościerskiej puszczy. Udaliśmy się do 9 i byliśmy święcie przekonani, że jesteśmy w dobrym miejscu, a lampionu nie ma... Szukaliśmy jakieś pół godz. i wpisaliśmy BPK. Na koniec zgarnęliśmy 10. Tak trochę z rozpędu bo to jednak stowarzysz był... Wróciliśmy do bazy po 3godz 22min. Czyli tak spoko loko bo przecież ciągle szliśmy i nie przebiegliśmy nawet 5 metrów.
W bazie mieszanka kulturowa czyli Francja elegancja oraz szwedzki stół i polska gościnność. Było trochę trudności z odczytaniem naszej karty bo Czępa całą ją zmoczył. CSI z taką kartą by miało problemy. Ba! Pewnie nawet Bronek Malanowski mógłby tego nie odczytać. Ale jakoś się udało. Piotr podliczył wyniki, a my drogówka przystąpiliśmy do operacji "schnięcie i wyżerka" No jeśli chodzi o ten dział - wyżerka, to było coś dla mnie, bo nie jadłem nic po tym jak ruszyliśmy do Kościerzyny. Tylko batonika na drogę przed startem. Trochę tam podjedliśmy łakoci i łyknęliśmy herbatki. Dzięki za świetny poczęstunek. Ogólnie to byliśmy zadowoleni z naszego występu. Powoli schodzili się uczestnicy. W tym pewna dziewczyna z chłopakiem. I w tym momencie Czępa błysnął jak chrząstka w salcesonie zwracając się do owej dwójki: "dziewczyny chcecie herbatki?" Nastąpił wybuch śmiechu, konsternacja oraz zaskoczenie. Ale już nie pierwszy raz Mariuszek nie potrafi rozpoznać płci homosapiens. Jedno jest pewne - oprócz kłopotów z orientacją w terenie niewykluczone, że Czępa ma kłopoty w szeroko pojętej orientacji w ogóle. Ale... Najważniejsze, że było wesoło, a to nam wszystkim się przecież rozchodzi. Zaczęło się ściemniać, my trochę wyschnęliśmy i trzeba się było powoli zbierać do drogi.
Może jeszcze kilka słów na temat samej imprezy. My oceniamy całość oczywiście na plus i nie żałujemy ani trochę, że przejechaliśmy taki kawał. Pewnie, że nie żałuję tego występu. Dobrze się złożyło, że jechaliśmy - bynajmniej poznaliśmy piękno kaszubskiego krajobrazu. Już jadąc do Kościerzyny podziwialiśmy tamtejszy krajobraz. Warto było. Bardzo fajny klimacik, wszystko przeprowadzone bardzo sprawnie i na takim luziku. To od razu rzuciło nam się w oczy. Autorskie zasady, choć zupełnie inne od tych pttkowskich były jak najbardziej zrozumiałe i sprawiedliwe. Trasa bardzo malownicza ale tutaj część zasług trzeba przypisać oczywiście matce naturze naturalnie. Nie ma to jak jesień w lesie. Tereny fantastyczne i z miłą chęcią ponownie wrócimy w okoliczne lasy. Mapka tym razem bez żadnych technicznych kombinacji. Dawno już na takiej nie szliśmy i było fajnie. Trochę nam się to wszystko kojarzyło z Darżlubem bądź Manewrami. Po marszu było jeszcze ognicho ale niestety czas nas gonił i nie zostaliśmy. Ogłoszenie wyników też nas ominęło...
Z bazy wyruszyliśmy o 18:20 i było już ciemno na maksa. Z trasy wracali jeszcze ostatni zagubieni. My wyposażeni w latarki sunęliśmy do domu. Dobrze, że nie padało. A te latarki to ja nie wiem, telefony chyba mocniej świecą. Nic nie było widać. Jeszcze do tego oślepiające światła samochodów, dziury i kałuże. A jak się wjedzie w dziurę to strasznie tyłek boli! Nie wyglądało to za ciekawie. A perspektywa 40km do przebycia wydawała się nam niewesoła. Ale! Pomimo wszelkich przeciwności losu pędziliśmy jak przecinaki. Jak perszingi. I w 1godz 10min byliśmy już w Starej Kiszewie. Od tego momentu trochę spuchnęliśmy i zwolniliśmy. Z powrotem wracaliśmy przez Płociczno i Cieciorkę. Tam prawie zderzyłem się z jakimś nieoświetlonym starym chracholem. Ja krzyczę: łaaaaaaaaa! A on: łoooooooo! Ale jakoś udało się uniknąć kraksy. Kawałek przed Kaliskami Czępie odpadła pedała i aż do samego domu non stop marudził bo musiał pedałować jedną nogą. Jednonogi bandyta uliczny. Ja to powinienem dostać medal za dzielne wysłuchiwanie tego stękania, jękania i marudzenia. Chociaż by taki czekoladowy medal w złotku. Nie mniej jednak los tym razem okazał się sprawiedliwy i za jego zaspanie spotkała go kara. Na koniec jeszcze trochę się wyzywaliśmy bo ja się z niego śmiałem, a on się jeszcze wkurzał. Bo ty myślisz, że jak tobie idzie wszystko dobrze a innemu źle to trzeba się z niego śmiać. Trochę narzekałem i co z tego taki jest człowiek. Śmiałem się bo to było żałosne hje hje hje. Mówiłem ci mogłeś jechać ja bym sobie poradził, ale ty wolałeś zostać to twoja sprawa. Zażalenia do samego siebie. Dobrze wiem, że ty byś mnie zostawił w takiej sytuacji ale jesteśmy timem i moim zdaniem trzeba trzymać się razem choćby nie wiem co. Ale koniec końców zadowoleni po dokładnie 2h i 25min dojechaliśmy do domów.
Czy było warto jechać 80km w dwie strony? No jacha! Bez wątpienia zrobilibyśmy to raz jeszcze. Sam marsz był na prawdę fajny i gratulacje dla orgów za organizację tej imprezy. Czekamy już na Episode 4! My to lubimy być zagubieni! A podróż też była pełna wrażeń. I nie ma to jak rower. Najlepszy środek lokomocji i najlepszy prezent przyjęcinowy.
Świetna relacja :) Link do niej umieściłem na naszej stronie.
OdpowiedzUsuńDzięki za przybycie!
To my już wiemy, czego powodem był widok 2 żółtych kamizelek w lesie...Aśmy się głowiły i różne teori wymyślałyśmy...zakończone wielkim zmartwieniem, żeśmy się żle przygotowały...Pomysł - następnego LOSTa proponujemy stworzyć pod wezwaniem ŻOŁTYCH KAMIZELEK!! ;D Audytorki
OdpowiedzUsuń