To była dziwna sobota... Jakby to wam powiedzieć... No bo ee w tą sobotę... Tą sobotę spędziliśmy u niedzieli. Była to słoneczna niedziela. To znaczy słoneczna sobota. No wiecie to było w sobotę w słoneczny dzień u Sundaya. I tego właśnie dnia był niedzielny marsz czyli Sunday InO pomimo iż była to sobota a w sobotę robi się raczej Saturday InO. Ale że był to marsz organizowany przez Sundaya to było to Sunday Ino. Ehh... Zacznijmy lepiej wszystko od początku. Oddaję głos Zidkowi.
85,(714285)% robaków pojawiło się na tej totalnie zakręconej dżamprezce. Brakowało tylko dynamicznego i folklorystycznego Pondżola. Tym razem Core 2 Duo rozdzieliło się - dając w ten sposób szansę na zwycięstwo innym. 6 robaków, 3 teamy. SW4 "opalony murzyn", Bolilole SW4 i Koalicja Luks Pol/SW4 z Andrzejem Lepperem w składzie (Czępa po raz kolejny odłączył się od naszego dream teamu) - te zespoły miały w swoich szeregach conajmniej jednego człowieka z obcej planety. Pierwsze ludzie (opalone murzyny) to dziewczyny z clubu disco czyli Gosia & Beata i Dżeki. Drugie ludzie to byli Baczagi i Zidek. A trzecie ludzie to typki z Lepperem, Czępą i Wiciami w składzie na pokładzie.
Taa... Sześciu robali pojawiło się tym razem. To cieszy. Tylu to nas jeszcze nigdy na żadnym marszu nie było. W ten sposób nieco zawyżyliśmy frekwencję która była najwyższa w całym LATInO! Na starcie (czyt. podwórku Sundaya) pojawiło się 18 osób. A mogło być przecież jeszcze więcej luda. Zapisaliśmy się jako pierwsi i czekaliśmy na start. Sunday przemówił jak na tureckim kazaniu, w sumie to nic godnego uwagi nie powiedział. A może powiedział? Nie słuchałem zbytnio. Ciekawostką był fakt iż zwykłe tradycyjne lampiony zastąpiły te nowocześnie modernistyczne lampiony z perforatorami rodem z Harpagana, które są znakiem powrotu do przyszłości. Interesująco zapowiadała się również forma, która miała być wzorowana na biegach na orientację. Z tymże jak dla mnie to ten marsz wyglądał jak zwykły marsz. I jeszcze te zapowiedzi Sundaya o tym, że przydadzą się gumofilce i wełniane skarpety babuni. To dawało do myślenia. Ruszyliśmy ze startu w stronę startu na którym i tak nie było startu bo przecież start był na podwórku Sundaya. No ale tak właśnie było.
I słuch po Was zaginął na jakieś 10 minut, bowiem po tym czasie spotkaliśmy się przy (Józef) PeKa 1. Pokrzywy, woda, jakieś kolce na krzakach i inne dziwaczne stwory - tak mniej więcej wyglądał teren wokół pierwszego lampionu. Oprócz tego jacyś ludzie wycinali niedaleko las i pouczali nas (joł - prawdziwy hardcor nie czuje gdy rymuje) jak przejść przez ten kanał/rzekę/strumyk czy jak to można nazwać. Nie zwracając w szczególny sposób uwagi na miejscowych tubylców zamieszkujących domki, stojące na kurzej stopie, w krótkim czasie podbiliśmy karty. Wyjaśniłem jeszcze Beacie, że do PK 2 musi iść cały czas prosto (bo po jakiegoś grzyba Dżeki kazał jej dalej prowadzić) i ruszyliśmy.
Nie po jakiegoś grzyba tylko żeby się dziewczyna dokształciła w orientacji terenowej. I żeby śmieszniej było. Takie praktyki to były. Bardzo krótkie zresztą bo Beata prowadziła tylko do drugiego PK. Pierwszy PK był ustawiony centralnie w rówku i od tego momentu wiedziałem już iż zapowiedzi o gumofilcach należało traktować serio. Bo zapowiadała się mokra robota. No ale, że mam zwinne i długie łapy to sięgłem diabła o suchych nogach. Przy PK2 to sie pokłuliśmy pokrzywami, ja się wrąbałem w rówek (ale celowo) i przeniosłem te dwie baleriny. PK3 nie mieliśmy bo nie mogłem go znaleźć, nie chciało mi się po chwastach łazić i kaleczyć moje zgrabne nogi. A te damy to też oczywiście się nie ruszą... No ale cóż. Poszliśmy chwatko do PK4. Po drodze wiewióry nie mogły odmówić sobie małej kolacyjki w postaci orzechów. Doszliśmy w dolinę rzeki Piesienicy, a to oznaczało jedno, no może więcej niż jedno: żaby, błoto, krzakory. Nikomu z nas nie chciało się wpakować w te obszary więc darowaliśmy sobie piątkę, złapaliśmy PK6 oraz 7. Do ósemki udaliśmy się naszym tajemnym przejściem - mostkiem wyglądającym na bobrzą tamę zbudowaną z chrustów. Piesienice pokonaliśmy w pięknym stylu ani trochę nie zanurzając się w mazi do złudzenia przypominającej H2O. I to był błąd jak się później okazało bo nie znaleźliśmy najłatwiejszego PK. Ale w zamian spotkaliśmy Sundaya, który krążył po trasie motorem z google maps i pstrykał słitaśne focie, które możecie teraz podziwiać w galerii. Chociaż raz Sunday zrobił użytek ze swojej popierdółki. Zidek zrelacjonuj jak to u was wyglądało.
My szliśmy cały czas prosto, prosto, prosto, prosto i wydawało się, że jest to nieskończoność, ale po przejściu 123,74 metrów wyskoczył na nas jakiś pies. Próbował nas przestraszyć pewnie, ale był taki mały, że ledwo go zauważyliśmy. Szliśmy dalej... Z łatwością zdobyliśmy PK2 i się rozdzieliliśmy - do PK3 Baczagi szedł drogą a ja po pokrzywach (zrobiłem to bez specjalnego powodu ). Po dotarciu na miejsce okazało się, że punktu nie ma. Nie jest to tylko nasz wymysł, bowiem oprócz nas nie znaleźli go ani bracia Witkowscy, ani "tępa" Kosa, ani nawet Gromuś Team. Pokręciliśmy się w okolicach punktu kontrolnego oznakowanego numerem 3 z dobrych kilka minut i poszliśmy (nie podbijając rzecz jasna karty) dalej. Nie wiem czy słowo "poszliśmy" jest tu dobrze użyte, bo nie zdążyłem spojrzeć nawet na mapę, a Agnieszka i Gromuś byli kilkadziesiąt metrów przed nami! Z taką prędkością to 9,58 sekundy na 100 metrów Usaina Bolta jest poważnie zagrożone! Ale wróćmy do Sunday InO - bez większej orientacji na mapie ruszyliśmy z pościgiem za znakomitym rodzeństwem, zdobywając w kilka sekund punkty 4,5,6 i 7... Niestety kondycja, a raczej jej brak, odmówiły posłuszeństwa i zamiast dalszego biegu musieliśmy powoli iść do 8 PK. Będąc jakieś 50 metrów od niego usłyszeliśmy dźwięk silnika... Przyjechał szalony Ibrahim Sunday, walnął nam kilka fotek, wyjaśnił gdzie jest PK3 (po którego się trzeba niestety cofnąć) i odjechał, a my dalej musieliśmy iść.
My w tym czasie kręciliśmy się i kręciliśmy zataczając koła. To był wyraźny znak aby zacząć wariacje. A w dobrych wariacjach pomaga odpowiednia muza. No i dziewczyny pokazały mi jak wygląda siła sióstr. Ujrzałem nagranie w wykonaniu dziewczyn po którym mój gust muzyczny został przewrócony do góry nogami. Takiego growlu to nawet w najbardziej szatańskim black pogan death viking metalu nie słyszałem. I do tego ten tekst... Tak prosty, a tyle w nim głębi... tyle emocji, niesamowity przekaz, melodia i wszędobylski szatan wydobywał się z głośników telefonu. "Jestem jestem bardzo zła, taka niedobra, aaaaa, B jak Beataaaaa" tak jakoś to szło... Przy tym wszystkie behemoty, katy i vadery to potulne kiciaki mówię wam. W takich właśnie growlowych klimatach zgarnęliśmy PK9 i doszliśmy do PK10 gdzie spotkaliśmy pewne kuzynostwo.
Nie bez problemów zdobyliśmy dziewiąty punkt i udaliśmy się do "dziesiątki", przy której czekały na nas "opalone murzyny". Pogadaliśmy chwilę, uzupełniliśmy braki wody w organiźmie, pozbyliśmy się zbędnego balastu w postaci paluszków (które z chęcią przyjęła Beata i Gosia), razem z Dżekim podbiłem kartę i poszliśmy dalej - tym razem razem.
Paluszki się przydały. Ale tylko kawałeczek razem szliśmy. Bo my sobie zaczęliśmy trochę kuźlować po tym growlu. Podbiliśmy PK16.
Teraz zaczęliśmy iść "od tyłu". Zgarnęliśmy szesnastkę - było tam pełno mchu... I wpadłem na genialny pomysł! chciałem go wziąć do plecaka i później sprzedać ale po pierwsze primo to by się w całości nie zmieścił, a po drugie primo ultimo to kto takie kur***wo by kupił?! Ja nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności i wytarzałem się w mchu. Moim skromnym pomysłem z nikim się jak dotąd nie zdążyłem podzielić bo położona w malowniczym terenie "15" zapierał dech w piersiach, kościach, mięśniach, żyłach, tkankach, komórkach i wszystkim innym co człowiek może w sobie mieć. Lampion położony w centralnej części wielkiego bagna. Z jednej strony organizator, aparat i "emzeta", a z drugiej smerfne żabole. Niemożliwością było zdobycie go "na sucho"... Nie miałem niczego do stracenia (poza życiem), więc sprintem do niego pobiegłem i nie jestem pewien ale musiał być chyba bardzo porywisty wiatr, bo czułem się jak w czasie sztormu na pełnym morzu... Wszystko się kołysało a ja nie mogłem nad tym zapanować. Oczywiście żabole (Dżeki i dziewczęta) cieszyły i śmiały się w niebogłosy, ale na szczęście zemsta była słodka. No co ty, my się z ciebie nie śmieliśmy, ja tam cie nawet nie widziałem. My zacieszaliśmy bo wiedzieliśmy, że za chwile też tam wparujemy. Po wyjściu z tego strasznego, ale jednocześnie zabawnego miejsca ruszyłem do PK 12. Baczagi został i patrzał jak pozostałe robaki próbują się wzajemnie utopić. Mi nie był potrzebny widok tego co robili, wystarczyły mi ich krzyki... To było coś wspaniałego! Jeszcze przed chwilą to ja walczyłem z jednym z żywiołów, a oni stali w bezpiecznym miejscu, ale teraz role się odwróciły.
Bagienko, o którym wspominasz to była świetna miejscówka. Wtargnęliśmy tam jak mochery do autobusu czy jakieś inne perszingi. Ubaw po pachy. Torf zresztą też. Nie ma to jak wgramolić się w błotko i trochę powkaczać. Akcja była na tyle udana, że Sunday nakręcił filmik. Po tej wariacji wiadomo już było, że idziemy tylko i wyłącznie po to by sobie pokuźlować. Znowu wskoczyliśmy w jakieś bagna. I to takie spore. Co tam się nie działo. Woda po kolana, SW4 Gosia wskakująca na moje plecy, omal topiąca się Beata. Ahhh ale tam było wesoło. Dostaliśmy się na suchy ląd. Coś nam śmierdziało od tego momentu... Czasu było coraz mniej więc postanowiliśmy iść w stronę mety. Po drodze spotkaliśmy prawie wszystkich uczestników Sunday InO. Czapnęliśmy 18 i 19. Warto odnotować iż w samej końcówce uaktywniła się SW4 Gosia i z własnej nieprzymuszonej woli podbiła chyba z dwa PK. Ja wskoczyłem na minutę osiem do domu by się przebrać. I tak oto czyściutki i suchutki jak piach na pustyni udałem się z dziewczynami na metę.
Wracając do rzeczywistości - na szczęście nikt się nie utopił, może to i dobrze ... Zmierzając po kolejne punkty zauważyłem, że dogonił nas Rafał i Michał. Razem poszliśmy do PK 12,13 i 14. Dalej musieliśmy się rozstać, bo my z Baczagim nie mieliśmy jeszcze "trójki". Widząc spore zmęczenie na twarzy Baczagiego pozwoliłem mu chwilę odpocząć, a sam pobiegłem po punkt 3. Był w miejscu, o którym Sunday mówił nam przy 8 PK w czasie sesji fotograficznej, więc bez problemu go znalazłem i wróciłem do Baczagiego. Pobiegliśmy po 19, a potem chwilę biegnąc, chwilę idąć szybkim marszem doszliśmy w okolice mety i ostatniego punktu. Baczagi poszedł powoli w stronę posiadłości rodziny Sundaya, a ja potwierdziłem na karcie startowej ostatni punkt kontrolny. Trochę ciężko było zejść z tej "wielkiej góry", wejść na nią i pobiec na metę cały czas utrzymując bardzo szybkie tempo biegowe. Cali i zdrowi (xD) dotarliśmy na metę, gdzie była już większa część wszystkich uczestników.
Praktycznie wszyscy już tam byli. Tylko Chylon z Matrixem gdzieś się zawieruszył ale też dotarli. Dziewczyny poszły się przebrać, wróciliśmy, wszyscy powoli zbierali manatki. A przecież miało być jeszcze ognicho! Ci którzy zostali (Sunday, Chylon i my robale) jednogłośnie zagłosowali iż trzeba rozpalić ogień (ekspert od spraw ognia Chylon się tym zajął) i zrobić dymy. Ale jak się okazało najwięcej dymu narobiła mama Sundaya. Z małego ognia duży dym. A wszystko przez tego szura Mateusza bo nie słucha i kamieni nie obłożył wokół ogniska. I jeszcze by las podpalił to by dopiero było. Nic nie słucha szur jeden. I na nic się zdały tłumaczenia nadwornego strażaka Chylona bo ognisko trzeba było przenieść w inne rejony. Rozbuchaliśmy ogień od nowa i można było smażyć... tylko co? Bo nikt nic nie miał. Jak to mawiają potrzeba matką wynalazków, a tym bardziej jak kiszki marsza grają (a nie kiszki nie bo kiełbas przecież nie było). No to smażyliśmy sobie na ogniu śliwki. Dobre nawet. Atmosferka wesoła, klimaty odpowiednie, czas szybko minął i trzeba się było powoli zwijać bo godzina wskazywała na to iż nie jest to już sobota u niedzieli, a niedziela u niedzieli.
Marsz można uznać za bardzo udany debiut Sundaya. Imprezka dobrze zorganizowana, trasa nie była za długa, a czasu również bylo wystarczająco dużo. 18 osób - frekwencja wyśmienita jak na MnO z cyklu LATInO... Mnie osobiście cieszy fakt, że od nas było aż 6 osób... tylu reprezentantów Star Worms miało wcześniej tylko na Baji. Poza przygotowaniem trasy i "załatwieniem" sporej ilości osób warto podkreślić, że ognisko było równie dobrze zorganizowane.
Fajowe miejsce, duże zapasy drewna (nie trzeba było po nie nawet nigdzie chodzić bo wszystko było na miejscu), bardzo smaczne śliwki i jabłka, a przede wszystkim wspaniała atmosferka, którą podkręcał Strażak - Harcerz - Chylon. Z tego miejsca pragnę, w imieniu mojego zespołu, pogratulować i podziękować Niedzieli za świetnie zorganizowaną dżamprezkę. Czekamy z niecierpliwością na kolejne marsze organizowane przez Ciebie.
Nie ma co owijać w bawełnę. Imprezka się udała. Z mapą to żadnych kombinacji nie było, dużo się przy niej Sunday nie narobił. Ale za to trasa, trasa pierwsza klasa! Najlepsza moim zdaniem w całym LATInO. Tyle torfu w całym mieście nie widziałeś tego jeszcze, popatrz. Tak czy siak imprezka świetna bo był przede wszystkim ten wariacyjny klimat, a to jest przecie najważniejsze! Podsumowując z Sunday InO każdy wychodził zadowolony i mokry.
A oto uroczyste wyniki:
1. Agnieszka Gromowska, Bartłomiej Gromowski
2. Michał Sikora, Rafał Sikora
3. ANARCHIA - Michał Romel, Szymon Figlon, Sebastian Dorawa, Daniel Rogaczewski
4. SW4 - Zidek und Baczagi
5. Koalicja Luks Pol/SW4 - Marcin Wicia Witkowski, Wojtek Witkowski, Czępa, Andrzej Lepper
6. Strażak Chylon & Matrix
7. SW4 "opalony murzyn" - Beata, SW4 Gosia, Dżeki
Zdjęcia jak zwykle można oglądać w galerii, a filmik znajdziecie pod tym linkiem.
Dozoba na Bongo torfiarze!
85,(714285)% robaków pojawiło się na tej totalnie zakręconej dżamprezce. Brakowało tylko dynamicznego i folklorystycznego Pondżola. Tym razem Core 2 Duo rozdzieliło się - dając w ten sposób szansę na zwycięstwo innym. 6 robaków, 3 teamy. SW4 "opalony murzyn", Bolilole SW4 i Koalicja Luks Pol/SW4 z Andrzejem Lepperem w składzie (Czępa po raz kolejny odłączył się od naszego dream teamu) - te zespoły miały w swoich szeregach conajmniej jednego człowieka z obcej planety. Pierwsze ludzie (opalone murzyny) to dziewczyny z clubu disco czyli Gosia & Beata i Dżeki. Drugie ludzie to byli Baczagi i Zidek. A trzecie ludzie to typki z Lepperem, Czępą i Wiciami w składzie na pokładzie.
Taa... Sześciu robali pojawiło się tym razem. To cieszy. Tylu to nas jeszcze nigdy na żadnym marszu nie było. W ten sposób nieco zawyżyliśmy frekwencję która była najwyższa w całym LATInO! Na starcie (czyt. podwórku Sundaya) pojawiło się 18 osób. A mogło być przecież jeszcze więcej luda. Zapisaliśmy się jako pierwsi i czekaliśmy na start. Sunday przemówił jak na tureckim kazaniu, w sumie to nic godnego uwagi nie powiedział. A może powiedział? Nie słuchałem zbytnio. Ciekawostką był fakt iż zwykłe tradycyjne lampiony zastąpiły te nowocześnie modernistyczne lampiony z perforatorami rodem z Harpagana, które są znakiem powrotu do przyszłości. Interesująco zapowiadała się również forma, która miała być wzorowana na biegach na orientację. Z tymże jak dla mnie to ten marsz wyglądał jak zwykły marsz. I jeszcze te zapowiedzi Sundaya o tym, że przydadzą się gumofilce i wełniane skarpety babuni. To dawało do myślenia. Ruszyliśmy ze startu w stronę startu na którym i tak nie było startu bo przecież start był na podwórku Sundaya. No ale tak właśnie było.
I słuch po Was zaginął na jakieś 10 minut, bowiem po tym czasie spotkaliśmy się przy (Józef) PeKa 1. Pokrzywy, woda, jakieś kolce na krzakach i inne dziwaczne stwory - tak mniej więcej wyglądał teren wokół pierwszego lampionu. Oprócz tego jacyś ludzie wycinali niedaleko las i pouczali nas (joł - prawdziwy hardcor nie czuje gdy rymuje) jak przejść przez ten kanał/rzekę/strumyk czy jak to można nazwać. Nie zwracając w szczególny sposób uwagi na miejscowych tubylców zamieszkujących domki, stojące na kurzej stopie, w krótkim czasie podbiliśmy karty. Wyjaśniłem jeszcze Beacie, że do PK 2 musi iść cały czas prosto (bo po jakiegoś grzyba Dżeki kazał jej dalej prowadzić) i ruszyliśmy.
Nie po jakiegoś grzyba tylko żeby się dziewczyna dokształciła w orientacji terenowej. I żeby śmieszniej było. Takie praktyki to były. Bardzo krótkie zresztą bo Beata prowadziła tylko do drugiego PK. Pierwszy PK był ustawiony centralnie w rówku i od tego momentu wiedziałem już iż zapowiedzi o gumofilcach należało traktować serio. Bo zapowiadała się mokra robota. No ale, że mam zwinne i długie łapy to sięgłem diabła o suchych nogach. Przy PK2 to sie pokłuliśmy pokrzywami, ja się wrąbałem w rówek (ale celowo) i przeniosłem te dwie baleriny. PK3 nie mieliśmy bo nie mogłem go znaleźć, nie chciało mi się po chwastach łazić i kaleczyć moje zgrabne nogi. A te damy to też oczywiście się nie ruszą... No ale cóż. Poszliśmy chwatko do PK4. Po drodze wiewióry nie mogły odmówić sobie małej kolacyjki w postaci orzechów. Doszliśmy w dolinę rzeki Piesienicy, a to oznaczało jedno, no może więcej niż jedno: żaby, błoto, krzakory. Nikomu z nas nie chciało się wpakować w te obszary więc darowaliśmy sobie piątkę, złapaliśmy PK6 oraz 7. Do ósemki udaliśmy się naszym tajemnym przejściem - mostkiem wyglądającym na bobrzą tamę zbudowaną z chrustów. Piesienice pokonaliśmy w pięknym stylu ani trochę nie zanurzając się w mazi do złudzenia przypominającej H2O. I to był błąd jak się później okazało bo nie znaleźliśmy najłatwiejszego PK. Ale w zamian spotkaliśmy Sundaya, który krążył po trasie motorem z google maps i pstrykał słitaśne focie, które możecie teraz podziwiać w galerii. Chociaż raz Sunday zrobił użytek ze swojej popierdółki. Zidek zrelacjonuj jak to u was wyglądało.
My szliśmy cały czas prosto, prosto, prosto, prosto i wydawało się, że jest to nieskończoność, ale po przejściu 123,74 metrów wyskoczył na nas jakiś pies. Próbował nas przestraszyć pewnie, ale był taki mały, że ledwo go zauważyliśmy. Szliśmy dalej... Z łatwością zdobyliśmy PK2 i się rozdzieliliśmy - do PK3 Baczagi szedł drogą a ja po pokrzywach (zrobiłem to bez specjalnego powodu ). Po dotarciu na miejsce okazało się, że punktu nie ma. Nie jest to tylko nasz wymysł, bowiem oprócz nas nie znaleźli go ani bracia Witkowscy, ani "tępa" Kosa, ani nawet Gromuś Team. Pokręciliśmy się w okolicach punktu kontrolnego oznakowanego numerem 3 z dobrych kilka minut i poszliśmy (nie podbijając rzecz jasna karty) dalej. Nie wiem czy słowo "poszliśmy" jest tu dobrze użyte, bo nie zdążyłem spojrzeć nawet na mapę, a Agnieszka i Gromuś byli kilkadziesiąt metrów przed nami! Z taką prędkością to 9,58 sekundy na 100 metrów Usaina Bolta jest poważnie zagrożone! Ale wróćmy do Sunday InO - bez większej orientacji na mapie ruszyliśmy z pościgiem za znakomitym rodzeństwem, zdobywając w kilka sekund punkty 4,5,6 i 7... Niestety kondycja, a raczej jej brak, odmówiły posłuszeństwa i zamiast dalszego biegu musieliśmy powoli iść do 8 PK. Będąc jakieś 50 metrów od niego usłyszeliśmy dźwięk silnika... Przyjechał szalony Ibrahim Sunday, walnął nam kilka fotek, wyjaśnił gdzie jest PK3 (po którego się trzeba niestety cofnąć) i odjechał, a my dalej musieliśmy iść.
My w tym czasie kręciliśmy się i kręciliśmy zataczając koła. To był wyraźny znak aby zacząć wariacje. A w dobrych wariacjach pomaga odpowiednia muza. No i dziewczyny pokazały mi jak wygląda siła sióstr. Ujrzałem nagranie w wykonaniu dziewczyn po którym mój gust muzyczny został przewrócony do góry nogami. Takiego growlu to nawet w najbardziej szatańskim black pogan death viking metalu nie słyszałem. I do tego ten tekst... Tak prosty, a tyle w nim głębi... tyle emocji, niesamowity przekaz, melodia i wszędobylski szatan wydobywał się z głośników telefonu. "Jestem jestem bardzo zła, taka niedobra, aaaaa, B jak Beataaaaa" tak jakoś to szło... Przy tym wszystkie behemoty, katy i vadery to potulne kiciaki mówię wam. W takich właśnie growlowych klimatach zgarnęliśmy PK9 i doszliśmy do PK10 gdzie spotkaliśmy pewne kuzynostwo.
Nie bez problemów zdobyliśmy dziewiąty punkt i udaliśmy się do "dziesiątki", przy której czekały na nas "opalone murzyny". Pogadaliśmy chwilę, uzupełniliśmy braki wody w organiźmie, pozbyliśmy się zbędnego balastu w postaci paluszków (które z chęcią przyjęła Beata i Gosia), razem z Dżekim podbiłem kartę i poszliśmy dalej - tym razem razem.
Paluszki się przydały. Ale tylko kawałeczek razem szliśmy. Bo my sobie zaczęliśmy trochę kuźlować po tym growlu. Podbiliśmy PK16.
Teraz zaczęliśmy iść "od tyłu". Zgarnęliśmy szesnastkę - było tam pełno mchu... I wpadłem na genialny pomysł! chciałem go wziąć do plecaka i później sprzedać ale po pierwsze primo to by się w całości nie zmieścił, a po drugie primo ultimo to kto takie kur***wo by kupił?! Ja nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności i wytarzałem się w mchu. Moim skromnym pomysłem z nikim się jak dotąd nie zdążyłem podzielić bo położona w malowniczym terenie "15" zapierał dech w piersiach, kościach, mięśniach, żyłach, tkankach, komórkach i wszystkim innym co człowiek może w sobie mieć. Lampion położony w centralnej części wielkiego bagna. Z jednej strony organizator, aparat i "emzeta", a z drugiej smerfne żabole. Niemożliwością było zdobycie go "na sucho"... Nie miałem niczego do stracenia (poza życiem), więc sprintem do niego pobiegłem i nie jestem pewien ale musiał być chyba bardzo porywisty wiatr, bo czułem się jak w czasie sztormu na pełnym morzu... Wszystko się kołysało a ja nie mogłem nad tym zapanować. Oczywiście żabole (Dżeki i dziewczęta) cieszyły i śmiały się w niebogłosy, ale na szczęście zemsta była słodka. No co ty, my się z ciebie nie śmieliśmy, ja tam cie nawet nie widziałem. My zacieszaliśmy bo wiedzieliśmy, że za chwile też tam wparujemy. Po wyjściu z tego strasznego, ale jednocześnie zabawnego miejsca ruszyłem do PK 12. Baczagi został i patrzał jak pozostałe robaki próbują się wzajemnie utopić. Mi nie był potrzebny widok tego co robili, wystarczyły mi ich krzyki... To było coś wspaniałego! Jeszcze przed chwilą to ja walczyłem z jednym z żywiołów, a oni stali w bezpiecznym miejscu, ale teraz role się odwróciły.
Bagienko, o którym wspominasz to była świetna miejscówka. Wtargnęliśmy tam jak mochery do autobusu czy jakieś inne perszingi. Ubaw po pachy. Torf zresztą też. Nie ma to jak wgramolić się w błotko i trochę powkaczać. Akcja była na tyle udana, że Sunday nakręcił filmik. Po tej wariacji wiadomo już było, że idziemy tylko i wyłącznie po to by sobie pokuźlować. Znowu wskoczyliśmy w jakieś bagna. I to takie spore. Co tam się nie działo. Woda po kolana, SW4 Gosia wskakująca na moje plecy, omal topiąca się Beata. Ahhh ale tam było wesoło. Dostaliśmy się na suchy ląd. Coś nam śmierdziało od tego momentu... Czasu było coraz mniej więc postanowiliśmy iść w stronę mety. Po drodze spotkaliśmy prawie wszystkich uczestników Sunday InO. Czapnęliśmy 18 i 19. Warto odnotować iż w samej końcówce uaktywniła się SW4 Gosia i z własnej nieprzymuszonej woli podbiła chyba z dwa PK. Ja wskoczyłem na minutę osiem do domu by się przebrać. I tak oto czyściutki i suchutki jak piach na pustyni udałem się z dziewczynami na metę.
Wracając do rzeczywistości - na szczęście nikt się nie utopił, może to i dobrze ... Zmierzając po kolejne punkty zauważyłem, że dogonił nas Rafał i Michał. Razem poszliśmy do PK 12,13 i 14. Dalej musieliśmy się rozstać, bo my z Baczagim nie mieliśmy jeszcze "trójki". Widząc spore zmęczenie na twarzy Baczagiego pozwoliłem mu chwilę odpocząć, a sam pobiegłem po punkt 3. Był w miejscu, o którym Sunday mówił nam przy 8 PK w czasie sesji fotograficznej, więc bez problemu go znalazłem i wróciłem do Baczagiego. Pobiegliśmy po 19, a potem chwilę biegnąc, chwilę idąć szybkim marszem doszliśmy w okolice mety i ostatniego punktu. Baczagi poszedł powoli w stronę posiadłości rodziny Sundaya, a ja potwierdziłem na karcie startowej ostatni punkt kontrolny. Trochę ciężko było zejść z tej "wielkiej góry", wejść na nią i pobiec na metę cały czas utrzymując bardzo szybkie tempo biegowe. Cali i zdrowi (xD) dotarliśmy na metę, gdzie była już większa część wszystkich uczestników.
Praktycznie wszyscy już tam byli. Tylko Chylon z Matrixem gdzieś się zawieruszył ale też dotarli. Dziewczyny poszły się przebrać, wróciliśmy, wszyscy powoli zbierali manatki. A przecież miało być jeszcze ognicho! Ci którzy zostali (Sunday, Chylon i my robale) jednogłośnie zagłosowali iż trzeba rozpalić ogień (ekspert od spraw ognia Chylon się tym zajął) i zrobić dymy. Ale jak się okazało najwięcej dymu narobiła mama Sundaya. Z małego ognia duży dym. A wszystko przez tego szura Mateusza bo nie słucha i kamieni nie obłożył wokół ogniska. I jeszcze by las podpalił to by dopiero było. Nic nie słucha szur jeden. I na nic się zdały tłumaczenia nadwornego strażaka Chylona bo ognisko trzeba było przenieść w inne rejony. Rozbuchaliśmy ogień od nowa i można było smażyć... tylko co? Bo nikt nic nie miał. Jak to mawiają potrzeba matką wynalazków, a tym bardziej jak kiszki marsza grają (a nie kiszki nie bo kiełbas przecież nie było). No to smażyliśmy sobie na ogniu śliwki. Dobre nawet. Atmosferka wesoła, klimaty odpowiednie, czas szybko minął i trzeba się było powoli zwijać bo godzina wskazywała na to iż nie jest to już sobota u niedzieli, a niedziela u niedzieli.
Marsz można uznać za bardzo udany debiut Sundaya. Imprezka dobrze zorganizowana, trasa nie była za długa, a czasu również bylo wystarczająco dużo. 18 osób - frekwencja wyśmienita jak na MnO z cyklu LATInO... Mnie osobiście cieszy fakt, że od nas było aż 6 osób... tylu reprezentantów Star Worms miało wcześniej tylko na Baji. Poza przygotowaniem trasy i "załatwieniem" sporej ilości osób warto podkreślić, że ognisko było równie dobrze zorganizowane.
Fajowe miejsce, duże zapasy drewna (nie trzeba było po nie nawet nigdzie chodzić bo wszystko było na miejscu), bardzo smaczne śliwki i jabłka, a przede wszystkim wspaniała atmosferka, którą podkręcał Strażak - Harcerz - Chylon. Z tego miejsca pragnę, w imieniu mojego zespołu, pogratulować i podziękować Niedzieli za świetnie zorganizowaną dżamprezkę. Czekamy z niecierpliwością na kolejne marsze organizowane przez Ciebie.
Nie ma co owijać w bawełnę. Imprezka się udała. Z mapą to żadnych kombinacji nie było, dużo się przy niej Sunday nie narobił. Ale za to trasa, trasa pierwsza klasa! Najlepsza moim zdaniem w całym LATInO. Tyle torfu w całym mieście nie widziałeś tego jeszcze, popatrz. Tak czy siak imprezka świetna bo był przede wszystkim ten wariacyjny klimat, a to jest przecie najważniejsze! Podsumowując z Sunday InO każdy wychodził zadowolony i mokry.
A oto uroczyste wyniki:
1. Agnieszka Gromowska, Bartłomiej Gromowski
2. Michał Sikora, Rafał Sikora
3. ANARCHIA - Michał Romel, Szymon Figlon, Sebastian Dorawa, Daniel Rogaczewski
4. SW4 - Zidek und Baczagi
5. Koalicja Luks Pol/SW4 - Marcin Wicia Witkowski, Wojtek Witkowski, Czępa, Andrzej Lepper
6. Strażak Chylon & Matrix
7. SW4 "opalony murzyn" - Beata, SW4 Gosia, Dżeki
Zdjęcia jak zwykle można oglądać w galerii, a filmik znajdziecie pod tym linkiem.
Dozoba na Bongo torfiarze!
A jednak jak chcesz to umiesz napisać Zidek. Apropo zdania: (Po dotarciu na miejsce okazało się, że punktu nie ma. Nie jest to tylko nasz wymysł, bowiem oprócz nas nie znaleźli go ani bracia Witkowscy, ani "tępa" Kosa, ani nawet Gromuś Team) nie nazywaj mnie tępy, bo taki nie jestem. A poza tym opisane fajnie.
OdpowiedzUsuńtee baleriny :pp relacja kól.. ahh my lubimy te bagna:)
OdpowiedzUsuń