środa, 8 lipca 2009

Koncert marzeń, Down w Krakowie 22.06.2009



Oto przed wami nasza relacja z wyjazdu na koncert marzeń. Koncert zespołu Down. Wyszedł z tego strasznie długi tekst no ale jest co opisywać. Tradycyjnie już relacją zajęło się dwóch bolilolów: metal Czępa (kolor niebieski) oraz metal Dżeki (kolor czarny). Everybody Down! Yeah!

Bo w życiu zwykle jest tak, że sztuczniaki d(r)ążą do tego by zajść jak najwyżej. Chcą piąć się cały czas do góry. Nie jest to jednak wcale takie proste. Czasem trzeba dużo poświęceń i wyrzeczeń by dotknąć nieba, sięgnąć upragnionego celu. Znane są nam przypadki mordziaków, którzy przeszli długą drogę od pucybuta do miliardera np. Sknerus McKwacz. Gorycz porażki jest równie ważna jak smak zwycięstwa. Czasem trzeba spaść na łeb na szyję, na samo dno dna (+ metr mułu i wodorosty) po to by się od niego odbić czkawką. I tak właśnie zrobiliśmy my. Sięgnęliśmy wielkiego dołu, odbiliśmy się od dna i dotarliśmy schodami aż do nieba. A nawet i schodami w kosmos bo tak wybuchowy był ten dół.

Po tym pompatycznym, nadętym jak nadmuchany nieświeżym powietrzem balon lotniczy, ale jakże pięknym i pouczającym wstępie przejdźmy do rzeczy. 22 czerwca udaliśmy się na sam dół Polski, przejechaliśmy ponad 600km (w jedną stronę tylko!), wydaliśmy wszystkie nasze oszczędności po to by zobaczyć na żywo "najlepszy K***a zespół na świecie" - DOWN!

Można by powiedzieć niemożliwe staje się możliwe, a możliwe niemożliwe lub prawdopodobne nieprawdopodobne, a prawdopodobne nieprawdopodobne. Można by wymieniać takie określenia w nieskończoność. Ale to właśnie 22.06.2009 niemożliwe stało się możliwe. A więc to właśnie ten dzień był dniem, w którym sen stał się rzeczywistością i spełniło się nasze marzenie. A więc po kolei.

Gdy nie byliśmy z Dżekim pewni czy pojedziemy na koncert Downa do Krakowa (drugi koniec Polski), to w dniu, gdy doszły bilety, już nie mieliśmy wątpliwości, że pojedziemy. Akurat ja ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że pojadę. Już nic nas nie mogło zatrzymać. Była już 100% pewność, że pojedziemy. Jednak tu się bardzo pomyliliśmy (a szczególnie ja), bo myślałem, że dostanę więcej wypłaty i styknie. Okazało się, że dostałem za mało. Nie ma co ukrywać Czępa, że trochę cię to zdołowało. No, ale gdy już nie ma sytuacji bez wyjścia, to szuka się innego rozwiązania. I pojechaliśmy z Dżekim do banku, bo mówię, że wezmę kase z debetu i będzie ok. No, ale jak przysłowie mówi "nieszczęścia chodzą parami", to tak też i ta opcja była niemożliwa, gdyż trzeba było coś tam wypełniać i czekać kilka dni. No a do koncertu były 4 dni. Czyli znowu nici. I padło do Dżekiego pytanie - Co my teraz zrobimy? Jak my pojedziemy. Kasy nie mam. Cholera jasna. "To pożycz od kogoś może ktoś ci pożyczy. No nie wiem coś próbuj. Ja też nie mam za dużo. Mogę ci trochę pożyczyć." I tak też się stało...

Nasza relacja zaczyna się w na dworcu PKP w Zblewie. Dokładnie o godz. 6:06 właśnie z tego miejsca wyruszał pociąg, który miał nas wywieźć hen daleko. Ja bym powiedział na drugi koniec galaktyki. I tu właśnie Mariusz wychodzi twoja zaściankowość... Na dworcu pojawiliśmy się kilka minut wcześniej. A nie było to 15 minut wcześniej? Wyposażeni w jeden plecak odrzutowy, damski portfelik wypchany po brzegi mamoną, masę pozytywnych wibracji i ze sporymi oczekiwaniami. A kamienie wziąłeś, żeby było ciężej? Pomimo ogromnych problemów finansowych udało nam się załatać dziurę w budżecie. A masz dziury w kieszeniach? Ja przynajmniej mam co włożyć w te dziurawe kieszenie. Nasz fundusz z pozoru wydawał się zadowalający, ale jak się później okazało kasy starczyło dosłownie na styk. Lekko niewyspani i nie do końca kumaci po wczorajszych wariacjach u Czępy (partyjka w Wormsy do późnych godzin nocnych) udaliśmy się do kasy biletowej. A czy ty byłeś kiedyś kumaty? Hmm np. w takie wormsy to jestem 1000 razy bardziej kumaty od ciebie. Kupiliśmy bilety do Krakowa. Facetka wyglądała na nieco zmieszaną. Myślałeś, że ją poderwiesz. Haha. Nie, ja nie gustuje w starych wapniakach. Chyba nie wiedziała o co kaman bo się nas wypytywała o ten pociąg jakoś tak dziwnie. No ale bilety wypisała. I tu pierwsze zaskoczenie. "-Tylko 70zł za bilet?! Przecież miało być 120 zeta w jedną stronę... Jeszcze wczoraj przecież sprawdzaliśmy..." "- To pewnie to było liczone w dwie strony od razu..." "- OoOoO! To super! W takim razie mamy pełno kasiory i możemy zaszaleć!" No proszę jaka miła niespodzianka. Już na wstępie zaoszczędzamy niezłą sumkę! Automatycznie ocknęliśmy się, a humory polepszyły nam się natychmiastowo. Tobie tak mi nie do końca.


O podróży pociągiem do Tczewa to się nie ma za bardzo co rozpisywać. Bo nie ma o czym. Jedynie ja mogę powiedzieć, że mnie jazda pociągiem podnieca. Aż strach z tobą jeździć fetyszysto kolejarski. Dojechaliśmy do Tczewa. Mieliśmy trochę ponad godzinę wolnego czasu. Poszliśmy po prowiant. Miało być oszczędnie, a wydaliśmy jakieś pięć dych. Wiadomo banany, czekolady, arbuzy wszystko kosztuje. Jak szaleć to szaleć. Z arbuzami to była wariacja. Poszliśmy na ławeczkę i od razu się za nie wzięliśmy. Ale jak tu zjeść takie wielkie arbuzy? Cali wysmarowaliśmy się arbuzami jak dzieciaki jedzące pierwszy raz w życiu spaghetti. Nie myl arbuza ze spaghetti. Spoko, a ty nadrób zaległości z podstawówki i sprawdź co to takiego metafora. Czępa rozpołowił arbuza o kolano. Musiałem jakoś go rozjebać. Zrobiło się niezłe owocowe mango. Bo arbuz był wszędzie, Czępa nawet we włosach miał pestki. Pokulaliśmy się jeszcze trochę na trawniku, wytarliśmy się o bluzę Czępy i poszliśmy na dworzec skumać się z którego peronu odjeżdża nasz pociąg. Informacja jednak była nieczynna. Musieliśmy nasłuchiwać uchem a nie brzuchem telefonicznego głosu ulatniającego się z głośników. "Pociąg intercity z Gdańska do Krakowa stoi na peronie 4 przy torze 2." To był dla nas sygnał do ataku. Popędziliśmy na miejsce z prędkością Usaina Bolta (a nie światła?) i zajęliśmy miejsca. Ciuchcia wyglądała jak nie ciuchcia... Jakoś tak inaczej niż to na Polskie standardy przystało. Przedział czyściutki, foteliki wygodne, mydło w płynie, klima, plastiki, gniazdka do internetu, marmury, aksamitne firanki z napisem love me tender, 60 calowa plazma, basen z gumolitu, barek z kubusiami, perski dywan, dżakuzi. Aż tak nie przechwalaj... Luksus i full wypas! I tak sobie myślimy czy to aby na pewno 2 klasa jest? Upewniliśmy się. Wszystko jest ok. Pięknie się rozwaliliśmy w naszym gniazdku i śmigamy na Kraków! Aż tu nagle po pół godz. przychodzi do nas taki śmieszny koleś z dzikim wąsem co to się zwie konduktor. To jest taki koleś który drukuje bilety. I tako rzecze Zaratursta: (co to jest to słowo, bo nie kaman?) "- A wy panowie jak jedziecie?" "- no pociągiem" "- A gdzie wy jedziecie?" "- na koncert" "- Ale do Krakowa? Niestety panowie wasze bilety się nie zgadzają. Chyba pomyliliście pociągi. To jest Intercity!" O nieszczęsny losie zmiłuj się nad nami! Amen. I co teraz?! Chuj wie. Jak to nie ten pociąg?! Na chwilę zapadła złowroga cisza, powiało grozą. Ciszę przerwało przyśpieszone stukanie naszych pikawek... Ty masz pikawę, bo ja mam serce. Z naszych ust padło kluczowe pytanie na śniadanie "- A dokąd jedzie ten pociąg?" "- Jedziemy do Krakowa przez Warszawę panowie. To jak robimy? Wypisać wam nowe bilety?" "- No jacha!" Fiuuuuuuu mogliśmy odetchnąć z ulgą. Konduktor wyglądający na palacza z z ruskiej kotłowni wypisał nam nowe bilety. No i okazał się spoko gościem bo wytłumaczył nam, że możliwy jest zwrot za tamte niewykorzystane bilety. Trochę przewietrzyliśmy portfel śmigając aż 240 zeta za nowe bileciki no ale nie było innego wyjścia. Dodatkowo przysługiwał nam darmowy poczęstunek! Pomimo iż nasz plecak był wypchany po brzegi artykułami spożywczymi to i tak skorzystaliśmy z darmowego poczęstunku. Postanowiliśmy nieco zaszpanować i na lajciku niczym milordzi zażyczyliśmy sobie po herbatce, ciasteczku i po bułce. I co? Objazdowy (a nie odjazdowy, bo mu szybko szła ta jazda na kółkach) kelner prowadzący przenośny sklep spożywczy skasował od nas 10zł... Pytamy się konduktora czy to czasem nie miało być za darmo? "- Tylko herbata była za darmo" No to pięknie... Za dwie (bi)bułki ze spleśniałym serem i salcesonem z osła daliśmy 10zł. Ja tam pleśni nie widziałem, może ty tak. Takie z nas bogacze. Jak szaleć to szaleć! I tak nie przejmowaliśmy się całą tą akcją. Liczył się tylko cel: koncert DOWNA. Zamierzaliśmy go osiągnąć nawet idąc po trupach. Przez całą podróż płowiliśmy się w luksusach. Ja się trochę przekimałem. Dojechaliśmy do Warszawy. Dosiadł się do nas jakiś łysawy dziadzia poruszający się o kulach. Okazało się, że zajęliśmy jego przedział. Wyjaśniliśmy mu o zaistniałej sytuacji i mówimy, że kasjerka w Zblewie coś musiała namieszać. A on na to "-Zblewo? Wiem gdzie to jest." He? Jakiś papasmerf z Warszawy kojarzy Zblewo? "- Mam domek wczasowy w Ocyplu, a to w sumie niedaleko. A wy skąd jesteście chłopaki? "- My jesteśmy z Bytoni" "- A to też znam. Tam taki tartak jest. Deski kiedyś kupowałem" "- Tartak? Tam mój ojciec pracuje!" odparłem dziadkowi. Heh powierzchnia naszej niebieskiej planety wynosi 510 072 000 km2, i to jeszcze mało. Ale ten świat mały! I niech ktoś mi powie, że podróżowanie pociągiem nie jest fajne. No właśnie dziadek mówił, że mu się ciężko podróżuje o kulach bo ma zerwane wiązadła w kolanie. "Ej! Ja też mam zerwane wiązadła! 1 lipca mam operację!" I co się okazało? Dziadek był operowany w tej samej klinice, w której będę ja. Mało tego - był operowany przez tego samego lekarza, który mnie będzie kroił i składał! Twój kolega po fachu to był. Świat jest mały? Świat jest malutki! Jadąc tak przez tą Warszawę gadamy sobie z Czępą "- ty ale ten tunel jest długi co?" Nagle odzywa się jakiś typek, który dosiadł się przed chwilą "- to jest metro panowie." Po dokładnie 9:35 godz jazdy pociągiem dotarliśmy wreszcie na sam dół Polski. Dotarliśmy do Krakowa!

Gdy wyszliśmy już z pociągu to chodziliśmy się pytać od razu o zwrot pieniędzy za bilety. I jak zwykle jak mają dać to coś kręcą. Czyli tzw. odbijanie piłeczki. W Polsce przecie żyjemy to nie ma się co dziwić. Od tego są ludzie z administracji i urzędów żeby pierdzieć w stołki. I odsyłać biedny lud z jednych drzwi pod drugie drzwi. Poszliśmy do kasy. Staliśmy 10min w kolejce. Kiedy przyszła nasza kolej, to facetka powiedziała, że takie sprawy to w kasie naprzeciwko. Ok idziemy do tej kasy. Znowu czekamy 10 min w kolejce. Podchodzimy do okienka, a ta gruba spasiona baba mówi że to w głównej kasie na dworcu. To idziemy tam. Wchodzimy. Mówimy co i jak. Tym razem jakiś paszczur każe nam czekać. Po 5min zawołał godzillę. Ta spojrzała na nas z pogardą i odesłała do kasy nr. 18. Gdy dotarliśmy już pod prawidłowe okienko znowu trochę czekaliśmy i w końcu nam oddali. A że było trochę po 16:00 to postanowiliśmy się skumać gdzie dokładnie ten koncert i kupiliśmy mapę. Mieliśmy przy sobie mapę ale zabrakło kompasu i mówie do Dżekiego "przydał by się kompas". I tu cię zaskoczyłem jak zima polskich drogowców koleś bo z kieszeni w spodniach wyjąłem jakby nigdy nic najprawdziwszy kompas. Z takim sprzętem nawigacyjnym to już nie mieliśmy prawa się zgubić. No i chodziliśmy po mieście z kompasem. Ale jak to my zakręceni jak pies wokół własnego ogona już przy wyjściu z dworca zoo kręciliśmy się wokół jednego skrzyżowania bo nie mogliśmy znaleźć pasów do przejścia. Okazało się, że przejście było tunelem... Chcąc pozwiedzać trochę Kraków poszliśmy na Stare Miasto. Trochę pozwiedzaliśmy, porozglądaliśmy się za laskami. Coś mało ich się tam kręciło. Do koncertu zostały niecałe 2godz. Zbliżaliśmy się coraz bardziej do klubu. Przez jakieś pół godz. w nieustannym napięciu szukaliśmy WC. Pogoda w Krakowie była taka idealna dla dżdżownic na wyjście na powierzchnię. Trochę zimnawo i wilgotno. Zanosiło się na deszcz. Krakusy łazili poubierani w kurtki i kropuwki, a my jak wiadomo ludzie północy poruszaliśmy się w samych koszulkach.

Wreszcie znaleźliśmy Klub Studio, w którym miał odbyć się dzisiejszy koncert. Czasu było jeszcze trochę to poszliśmy kupić sobie do sklepu coś do jedzenia i picia. Wokół klubu kręciło się już coraz więcej bolilolów. Na godzinę przed koncertem lunęło deszczem jak z pod rynny. Dobrze, że się schowaliśmy. Najtwardsi bolilole z pewnością z cukru nie byli bo zostali na deszczu i chłonęli wodę jak gąbki. Niczym gąbczaki. Świetnie określenie Czępa. My ustawiliśmy się pod samymi drzwiami. Czępa stresował się, że dostanie drzwiami w ryja. Było tak tłoczno, że jeden na drugiego się pchał. Na drzwiach wywieszono listę rzeczy, których nie wolno ze sobą wnosić m.in. broń i profesjonalne aparaty i kamery. Każdy zastanawiał się czy jego aparat jest profesjonalny czy nie? My niestety nie mieliśmy aparatu. Niektórzy zaczęli kombinować i upychać aparaty w gacie. Gdy staliśmy cały czas pod drzwiami to się później okazało, że to nie są wejściowe i musieliśmy się pchać żeby się dostać jak najszybciej. Weszliśmy do klubu. Security nachalnie nas obmacali. Czępa musiał wyjmować graty z plecaka. Ale to wszystko w ramach bezpieczeństwa. Zaraz przy wejściu rozłożony był stragan z koszulkami i innymi bajerami. Niestety dla nas były za drogie. Koszulka kosztowała 100zł. Będać na takim pamiętnym koncercie nie można nawet sobie zajebistej koszulki kupić. Było nam trochę żal no ale chuj. Kupić można tylko kto ma tyle kasy? Na pewno nie my bo patrząc na bolilolów to średnio co 3,14 miał na sobie koszulkę Downa. Do kaduka skąd takie ceny? Gorzej niż za ropę... No żeby śmieszna naszywka 40zł kosztowała?! Z czego były te koszulki? Złotymi nićmi je szyli czy jak? Ceny jak u Sali Spectry czy innego Wersaczego, a przeciętnego zjadacza chleba razowego nie stać na taki wydatek! Skandal! Drzwi do głównej sali ciągle były zamknięte. Pod drzwiami kłębiło się coraz więcej bolilolowców. Dokładnie o 19:00 czasu Polskiego wrota do piekła otwarły się i wtargnęliśmy do środka. My z Dżekim szukaliśmy sobie miejsca. Z początku chcieliśmy u góry, na balkonie, ale że blisko sceny było dosyć pusto to po prostu tam poszliśmy. I z niecierpliwieniem czekaliśmy na koncert.
Stanęliśmy się przy samych głośnikach. Obok nas stała jakaś dziewczyna to sobie z nią pogadałem. Czępa stał obok ale nic nie słyszał bo tak głośno było. Sala była niewielka, u góry balkon, ludzi też nie było z początku za dużo. Tak kom si kom sa, ostra selekcja była. Scena też nie była jakaś szczególna ale już za chwilę to właśnie na niej miało się rozpętać muzyczne tornado. Po pół godz. spóźnieniu intro zabrzmiało dźwiękami Toccaty i zaczął grać pierwszy zespół jakim był Jack Daniels Overdrive. Ja w zasadzie nie znam tego zespołu ale to nie znaczy, że mi się nie podobało. Było zajebiście. Było mięcho tyle można powiedzieć. Chłopaki bez wątpienia dali rade. Wokalista (Suseł się nazywał) automatycznie złapał kontakt z publicznością i trzeba przyznać, że rozgrzał publikę jak należy. Siarczyste riffy, agresywny wokal, jakaś świńska czy krowia czacha przyczepiona do mikrofonu, zapach whisky w powietrzu. To jest to. Chłopaki zagrali wszystkie utwory ze swojej płyty plus cover Hendrixa "Purple Haze" który wyszedł im świetnie. Wokalista tak darł gębę, że z głośników wiał wiatr. Taki męczygęba z niego był. Naprawdę pozostawił po sobie dobre wrażenie. Nawet bolilole czekający na Downa (a był ktoś kto nie czekał?) dobrze się przy tym bawili. Chyba każdemu przypadło do gustu. To była potężna dawka energi, taka przystawka która idealnie przygotowała wygłodzoną publikę przed daniem głównym. Wokalista prosił żeby tłum krzyczał "spierdalajcie" No i powiedział: "- wiedziałem, że tak będzie:)". Potem jak skończył śpiewać, pięknie podziękował i pięknie zapowiedział Downa słowami: "- a za chwile najlepszy kurwaa zespół na świecie!" Podsumowując JDO zdecydowanie na wielki dodatni plus.

Chłopaki się zwijali, a wszyscy czekali na koncert wieczoru Down. Dla lepszego dźwięku trwało długie przygotowanie trwające ok. pół godz. Ja znowu pogadałem sobie z moją kumpelą. Publika coraz bardziej się niecierpliwiła. Co chwila cała sala krzyczała "DOWN! DOWN!" Zanim zaczął grać Down, to z głośników wydobywały się ciekawe utwory. Z tego co wiem to był m.in. Slayer, Exhoder, Trouble... Było zajebiście głośno, że do dzisiaj szumi w uszach. Tłum domagał się aby już zaczęli grać. Na dzień dobry do mikrofonu podchodzi jeden koleś i sprawdzał test perkusji. Na początek chłopaki stroili swoje instrumenty, by wszystko było dopięte na ostatni guzik. Przed ich wejściem ostatnią piosenką brzmiącą z głośników była "When the Levee Breaks" Led Zeppelin. Wtedy już nikt nie miał wątpliwości, że właśnie po tym utworze na scenę wkroczy Anselmo i jego banda. Po piosence na scenę weszli hardkorzy. I od teraz było już wiadomo, że koncert się odbędzie na 100%. "Kiedy pęknie tama..." Przy słowach "go down, go down..." tama pękła z wielkim hukiem i na scenę wylała się ognista, piekielna lawa topiąca każdy inny metalowy band. Zło wcielone pojawiło się na scenie. Nastąpiła euforia. Niesamowity tumult. DOWN! DOWN! DOWN! Na początek zagrali kawałek z II płyty "Lysergik Funeral Procession". Już od początku było bardzo ostro i głośno. Ludzie od początku zaczęli szaleć krzycząc i śpiewając. My z Dżekim wepchaliśmy się do przodu, aby widzieć Down z bliska. Przecież my cały czas byliśmy z przodu. Zaczęliśmy też wariować. A kolesie z zespołu robili śmieszne miny i zaczęli dawać coraz ostrzej tak, że z głośników wiał wiatr. Każdy krzyczał Down! Down!! Down!!!. Kolesie z Downa wyglądali na bardzo wyluzowanych. Szczególnie Anselmo, który wyglądał na nieźle zjaranego... Mariuszek scharakteryzuj z lekka zespół. Wokalistą jest koleś Anselmo były wokalista zespołu Pantera (tutaj link do najbardziej znanego kawałka Pantery). Anselmo to jest pieprzony geniusz czystej krwi, diabeł rogaty, a jego charyzma wytwarza jakąś elektryzującą aurę, która wsysa ludzi jak odkurzacz. Phil od pierwszych chwil porwał publiczność na niedługą ok. 75min. (13 utworów tylko) podróż po ognistych piaskach pustyni. Down jest zespołem, który nieprzypadkowo grają razem, ale już się wcześniej znali, grając w innych zespołach (więcej szczegółów tutaj). Kolesie na sam widok wyglądają jak haevy metale. Wszyscy długie włosy oprócz Kirka, który jest łysy, ale ma długą brodę. Jak krasnal ogrodowy Hałabała. A i tak fryz Anselmo rządzi. Po chwili do Kirka podszedł Anselmo i złapał go za brodę. Szarpał i dusił go a potem złapał go za jaja. Widać było, że panowie też nieźle się bawią. Fajne było też, jak Anselmo wieszał się na kablu od mikrofonu. To wszystko dla wariacji i dla publiki, aby każdy wiedział, że to są wariaci. W tym stylu minęły także kolejne utwory ("The Path", "Lifer" (to była siekiera w czaszcze. Miazga i tyle), "N.O.D.", "Losing All"), kipiące wybuchową mieszanką ognia i mocy, buchające narkotycznym dymem z domieszką łyskacza wprost w publikę. Ludność, wyraźnie rozochocona, nie patyczkowała się. Momentalnie wytworzył się diabelski młyn, a w nim pływający tzw. stage diverzy. Sala omalże nie eksplodowała od tej energii. Każdy śpiewał bo śpiewać każdy może. Po skończonej piosence "N.O.D." nastała chwilowa cisza (choć w uszach piszczało cały czas) i po chwili bolilole zaczęli głośno krzyczeć NAPIERDALAĆ!!!!!!!!! Wokalista zrobił śmieszną minę jakby nie wiedział o co kaman. Taka mina typy "srający kot na pustyni" Anselmo wyglądał jak eskimos, który właśnie przed chwilą dowiedział się, że jego żona eskimoska urodziła czarnego jak węgiel bobaska. To było bezcenne. I po chwili podszedł do kogoś z tłumu spytać się co to znaczy. I powiedział mu translate. A koleś z tłumu krzyknął do Anselmo "bring it on" - to znaczy dajesz. Tłumaczenie może nie dosłowne, ale Philowi się spodobało: "- Bring it on? Oh, I like this crowd!" A koleś podszedł do teamu (Jimmy Bower wydarł z siebie "- The power of the riff compels me!") i zaczęli napierdalać "The Seed". Dalej było już tylko mocniej i ostrzej. "Ghost Along The Mississipi" "Eyes of the South" (to był konkret kop prosto z glana w jajca. Ogień!) i "On March The Saints" (dedykowane wszystkim na sali) rzucały publiką z siłą atomu. Każdy śpiewał razem z Anselmo. A on ciągle zagrzewał publiczność: Down! Down! Down! Przez chwilę Phil nie był zadowolony z torfiarzy na balkonach ale ich również rozkręcił. Scena była blisko tłumu, a koleś każdemu z przodu przybijał piątkę. Kontakt zespołu, w szczególności Phila z publicznością był niesamowity. Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałem! Jego wokal tego dnia był bombowy. Darł ryja jak trzeba. Ewidentnie był w formie tego dnia. Każdy krzyczał, a bolilole zaczęli wpadać na siebie i się podrzucali do góry. Każdy z teamu dawał bardzo ostro. Grali tak mocno, że w uszach huczało. Perkusista napierdalał w talerze tak mocno, że było wyraźnie wszystko słychać. Nawalał tak jakby próbował wbijać gumowym młotkiem dziewięcio calowe gwoździe. Gitarzyści byli jeszcze mocniejsi, gdyż grali tak mocno, że uszy bolały. Wokalista darł gębę, że aż łeb bolał. Pewnie dlatego Anselmo kilka razy oblewał ludzi krystalicznie czystą wodą z butelki. Ku zdziwieniu i zaskoczeniu tłumu zespół Down zagrał jeden utwór Led Zeppelin. Dla mnie to był szok. Stanęłęm jak rażony prądem, kopara mi opadła, a gały wylazły z orbity. Zagrali cover Zeppelinów!!! To był szał! Duch Zeppelinów unosił się gdzieś w powietrzu. Przez chwilę nie wiedzieliśmy co to za piosenka. Ja byłem za bardzo wstrząśnięty żeby to zajarzyć. Dopiero później Dżeki się skumał, że to jest "Dazed and confused". Szkoda tylko, że nie zagrali całości... Ahh co by to było gdyby gitarzyści zagrali te solówki Page'a. Uderzył by w nas młot Thora i byłyby pewnie ofiary śmiertelne. A jeśli już o gitarzystach mowa to grali tak, że klękajcie narody! Prawdziwa burza riffów. Na tych kolesi nie ma mocnych. Oni są wyznawcami riffu. Nie ma najmniejszych wątpliwości. Gdy Dżeki chciał poczuć ostrą nawalankę jeszcze bliżej, (mówiłem ci że masz iść ze mną do środka) (ja wolałem stać z przodu i szaleć) to wepchał się w tłum. Chciałem się za wszelką cenę dostać do Anselmo i uścisnąć mu łapę. Co prawda nie udało mi się tego dokonać (choć byłem blisko) ale wejście w ten szaleńczy wir było dobrym posunięciem. Co tam się nie działo! Rzeź niewiniątek! Jeden, wielki kłębek szaleństwa utworzony z ludzi. Taki ścisk, że aż pogo się nie dało robić. Przez dłuższą chwilę unosiłem się w powietrzu, wisiałem na czyiś plecach, dostałem w ryja, spadł na mnie jakiś farfocel. Piekło! Cudowne to było. Takie zagęszczenie, że jak uniosłem ręce do góry to już z powrotem nie mogłem ich wziąć na dół bo się nie dało. Chciałem popływać ale nikt mnie nie chciał do góry wziąć, a może nie słyszeli nie wiem. Później to już nie było miejsca żeby się obrócić i krzyknąć. Każdy darł ryja na ile tylko mógł. Klimat nie z tej ziemi. KLIMAT! Ludzie to było genialne! I Anselmo co chwila pokazujący nam skierowany w dół kciuk. Down! Down! Down! Jam z Ołowianym Sterowcem nie był jedyną niespodzianką tego wieczoru. Chłopaki uraczyli nas również kawałkiem, którego ponoć praktycznie nigdy nie grają "Nothing In Return (Walk Away)" To był totalny absolut. MOC! Ten utwór zabrzmiał potężnie. Wszyscy darliśmy mordy jakby od tego miało zależeć nasze być albo nie być. Down zabił tym kawałkiem. Gdy chłopaki chcieli już zakończyć, to tłum nie dał im wyjść i domagali się, aby jeszcze zagrali. Oczywiście goście posłuchali tłumu i powrócili by zagrać jeszcze dwie piosenki. Nie mieli innego wyjścia. Inaczej stado rozbrykanych metal-zombiaków urządziło by tu scenę gore rodem z Resident Evil. Za bardzo nas rozpieścili żeby nie zagrać bisu. Na deser dorzucili "Stone The Crow" bez którego koncert byłby jak pogrzeb bez stypy. No i zmietli po raz kolejny. Po tym numerze Anselmo zadał retoryczne pytanie: "What do you want to hear?!", a publika jak automat z Colą bez zastanowienia skandowała "Bury Me In Smoke!" "What do you want to hear?!" - "Bury Me In Smoke!" "WHAT DO YOU WANT TO HEAR?!!!" - "BURY ME IN SMOKE!!!" Philowi nie zostało nic innego jak zapowiedzieć ostatni niestety już utwór (zawsze kończą swoje koncerty tym kawałkiem) tego wieczoru: "The next song is called?" A ludziska na to "BURY ME IN SMOKE" I znowu rozwalili. Co niektórych trzeba było zeskrobywać ze ściany. Moc, ogień, mięso, armageddon, kisiel w majdach. Pod koniec utworu na gitarze zaczęła nawet grać jakaś laska. Ciekawe co to za jedna była. Podobno siostra przyrodnia Phila. A za perkusją usiadł Kirk. Każdy huragan ma swój koniec dlatego też i Down skończył na tym utworze ten koncert, pozostawiając po sobie piekielnie dobre wrażenie. Pięcioosobowa armia o nazwie Down wykopała nas na schody prowadzące prosto do nieba. Zanim zeszli na scenie zrobił się mały galimatias bo chłopaki ciągle się tam kręcili i... rzucali swoje piórka! Każdy chciał je złapać. Okazało się, że to ja urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą. Gdy kolesie rzucali piórka do grania na gitarze, to szczęście uśmiechnęło się do Dżekiego, gdyż złapał jedną kostkę. Przez pierwszy moment byłem oszołomiony. Patrzę... "Mam! Złapałem! AAAaaaaAAAaaAa!!! Mam kostkę Kirka!!!" A jakiś koleś obok mnie krzyczy: "Mam kostkę Rexa!" A ja do niego: "A ja mam kostkę Kirka!" Przez chwilę tonęliśmy sobie w objęciach:) Prawdziwe wariactwo. Na sam koniec Phil tradycyjnie zakończył koncert śpiewając wers "Stairway to Heaven" Zeppelinów: "And she's body go stairway to... HEAVEN!!!" Cała sala zaryczała to oczywiście razem z nim. To już koniec. Chłopaki zginęli gdzieś w oparach dymu, gdzieś za sceną. Koniec piekła. Podsumowując to był najlepszy koncert w moim życiu. Down zniewolił nas mocą riffu, wgniótł w ziemię, zdeptał jak robali, zmiażdżył, przejechał walcem, podpalił, rąbnął o ścianę, sieknął nam po pyskach młotem Thora, wychlastał, następnie wykopał nas prosto w huragan, który wystrzelił nas z mocą atomu na inną galaktykę. Koncert marzenie. Nic bym nie zmienił. Pomimo iż 75min to w sumie nie dużo to i tak nasiąknąłem tym wszystkim jak bąk. Kapitalny koncert. I ja tu byłem! Dzięki! Aha! I jeszcze jedno! Pod koniec występu Anselmo powiedział, że za rok znowu zawitają do Polski! Jedziemy na bank! Na pewno nas tam nie zabraknie. A tak wyglądała setlista:
Lysergik Funeral Procession
The Path
Lifer
N.O.D.
The Seed
Losing All
On March The Saints
Ghost Along The Mississipi
Eyes Of The South
Nothing In Return (Walk Away)
gdzieś w trakcie cover Dazed And Confused
Stone The Crow
Bury Me in Smoke
Gdy Dżeki wrócił do mnie, to pokazał mi, że złapał kostkę Kirka i się cieszył jak dziecko. No, ale nie ma co się dziwić, bo to mało kto może złapać. Po chwili doszła Dżekiego kumpela i ona miała dwa kostki. Też się cieszyła. Gdy już kolesie zwijali sprzęt to my jeszcze poczekaliśmy, aby trochę ochłonąć i jak na bolilolów przystało zdjęliśmy koszulki. Gdy doszliśmy do siebie, to każdy zaczął opuszczać salę. Szkoda, że my tak szybko wyszliśmy, bo po koncercie kręcili się tam chłopaki z Downa. Nie mogę tego przeboleć... Czemu my nie zostaliśmy dłużej?! Teraz to się możemy pochlastać z żalu... Idę• utopić smutki w szklance wódki. Albo whisky lepiej. Mogliśmy pogadać sobie z żywymi legendami światowej sławy i przegapiliśmy takie coś... Nigdy sobie tego nie wybaczę. To sroga nauka na przyszłość - "zawsze zostawaj tak długo na ile tylko się da!" I gdy każdy wychodził, to dużo osób podchodziło do sklepiku z koszulkami, aby kupić. Nas nie było niestety stać, aby kupić jakąś koszulkę, bo mieliśmy za mało kasy. Nawet nie dałem rady utargować taniej, bo niestety nie dało rady, a każda koszulka kosztowała 100 zł. Po chwili spotkaliśmy naszą kumpele i się przedstawiała. Nazywała się Jola. A nie czasem Dorota? Była ona miejscowa, gdyż tu się uczy. Gdy zabraliśmy swoje rzeczy, to poszliśmy na dwór. Na dworzu padał mocny deszcz...

My chcąc się schować przed deszczem poszliśmy do sklepu. Nam się chciało pić, bo sklep był zamknięty. Heh pustynia w gardle, kaktus na jęzorze i jeszcze zdarte struny głosowe. Ja spytałem się dwóch kolesi, gdzie jest coś co jeszcze jest otwarte. Odpowiedzieli, że ok 500 metrów dalej jest stacja benzynowa i piwa tam nie kupujcie, bo mają liche. My poszliśmy i doszliśmy, a deszcz napierdalał z grubej rury. Jak Bower na perce. Kupiliśmy sobie coś do picia i chwilię czekaliśmy. Jednak deszcz tak mocno padał, że nie było widoku, aby coś się zmieniło. Byliśmy tacy mokrzy jakbyśmy kąpali się w jeziorze w ubraniach. Pogoda nam nie sprzyjała. Jakby tego było mało zaczęło grzmieć. Kraków nawiedziła burza. Czekaliśmy jakąś godz. na stacji. Czępę zaatakowała chyba jakaś sraczka bo co chwila do kibla latał. Po tej godz. powiedzieliśmy sobie "jesteśmy hardkorami" i poszliśmy w kierunku PKP. To był dość spory kawałek. Ciągle lało. Samochody chlapały. My co chwila właziliśmy w kałuże. Byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Gdy doszliśmy na rynek padać przestało. Zrobiło się fajnie. Pokręciliśmy się jeszcze trochę po starówce. Ja kupiłem sobie kebaba, a wybredny Czępa miał ochotę na bagietkę. I musieliśmy łazić po mieście i szukać w środku nocy jakiejś budki z zapiekankami. Wreszcie znaleźliśmy... i to jaką! W środku siedział jakiś podejrzanie wyglądający koleś. Jakiś latynowski bądź turecki wyżelowany emigrant. Nawiązaliśmy z nim bardzo interesującą rozmowę. Ja do niego mówie "- Ale wy tu macie pogode w Krakowie ciągle pada i pada. O słyszę jak Illusion w radiu śpiewa. Czy pan lubi Illusion?" Gość widać było, że dziwny jest, ale w porzo. Taki zniewieściały on był. My to zawsze kogoś ciekawgo spotkamy. A ja do niego: My wracamy z koncertu Downa. "- A to bylo tu na rynku gdzes, bo ja nic nie slysalem?" A ja powiedziałem: Nie to było przy akademii nauk. Ten zespół co grał był z Ameryki ,taka rockowa muzyka. A on mówił: "- Ja nie lubia takej muzyki. Ja wole taka muzyka 50 cent znas? Albo Madonna. A my na to że wolimy mocniejsze brzmienia i od czasu do czasu jeździmy na koncerty. "- A skond wy estesce?" "Jesteśmy mieszkańcami północy" "- Ojejka to daleko. A wy bylysce na sylwestra w Gdansku? Bo tutaj w Krakow to było ładne w sylwester" Pozytywnie zakręcony koleś. No i gdy skończyliśmy rozmowę, to przechodziliśmy obok sklepu muzycznego i ja mówię do Dżekiego - Ty Dżeki zobacz tą gitarę basową Ibaneza ja chcę sobie kupić z allegro. Droga jest, ale kurde trzeba szaleć. No i też tam bongo było. Śmieliśmy się, że ja mam na bongo grać, bo Radek mi polecił, ale ja wolałbym na gitarze, albo perkusji. Gdy sobie szliśmy dalej, bo w kierunku dworca, to na placu Starego Miasta dwoje ludzi sobie tańczyło. Zdziwiło nas to, bo kto o tej godzinie tańczy sobie na placu. Chyba, że to wśród Krakowian normalne. Idąc dalej popatrzyliśmy sobie na miasto i podziwialiśmy widoki jakże pięknego miasta, po czym coraz bardziej zbliżaliśmy się na dworzec. Znowu zaczęło padać... No i gdy doszliśmy, to od razu pytaliśmy się o której jedzie nasz pociąg. Okazało się, że jedzie o tej co myśleliśmy, ale niestety tylko Intercity. Kupiliśmy bilety i już wiedzieliśmy, że zaszaleć nie zaszalejemy, bo kasy było jak na lekarstwo. Po zakupieniu biletów poszliśmy sobie usiąść na podłodze. No trochę zimno było nam, ale dało się wytrzymać. Byliśmy cali mokrzy i w tym momencie nieoceniona okazała się bluza Metallici, którą pożyczyłem dzień wcześniej od Gosi. Mogłem się elegancko przebrać, byłem suchy i czułem się czilałtowo. Całkiem fajnie na tym dworcu było. Bywało gorzej po koncertach. No i do pociągu zostało kilka godzin i my sobie siedzieliśmy na podłodze. Ja byłem oparty o jakieś drzwi i później otwierali te drzwi a ja wpadłem. Nie wiedziałem, że siedzisz oparty o drzwi. Ale ty lubisz wpadać na kobiety. Kiedyś tam w pociągu, na Strachach w Tczewie... To był śmiechowe. Dżeki się ze mnie śmiał ja dziecko. Ja trochę mu nudziłem o emo. Zagraliśmy partyjkę szachów, którą wygrałem:). Później widzimy jakiegoś Turka czy Araba. Najwyraźniej zjaranego albo po prostu wstawionego. Coś tam gadał. Ja nie wiedziałem o co mu chodzi. I po chwili coś gadał, że ma buty rozwalone, czy coś. Podszedł do nas i się pyta gdzie tu jest policja. I mówi nam "ja mam buty zepsute" A ja do niego: Do you speak english? On nic nie powiedział a Dżeki do mnie zamknij się bo zaraz nas skopie. Koleś wyglądał komicznie. No i znowu się śmieliśmy. Trochę sobie popatrzeliśmy na dworcu, a tam trochę też się bolilolów kręciło, którzy też czekali na pociąg. Po chwili podchodzi do nas jakieś dziadek taki śmiechowy i pyta czy mamy papierosy. My mówimy, że nie i mówi: To dobrze, że nie palicie. Po chwili jakaś kobieta pyta też i też mówimy, że nie palimy. Kręcił się taż tam jakiś wesoły żul bez zębów i też co chwila zagadywał ale mało kto go rozumiał. Nie ma to jak noc na dworcu. Tam zawsze się spotka ciekawych, kontaktowych ludzi. Nie sposób się nudzić. Później podeszło do nas dwóch gości i coś pytali. Oni się z nas śmieli, że pilnujemy kartonów bo akurat leżeliśmy obok makulatury. A ja do nich mówię, czy też byli na koncercie. A oni powiedzieli, że też byli. I sobie trochę pogadaliśmy, a czas mijał dosyć szybko. Ja oczywiście pochwaliłem się kostką Kirka. I patrzymy, a do pociągu zostały jeszcze dwie godziny. I poszliśmy sobie coś kupić do jedzenia. Kupiliśmy banany paluszki i coś do picia. No i czekaliśmy sobie. Po chwili informacja, że już pociąg jest i poszliśmy.

Usiedliśmy do pociągu i czekaliśmy na odjazd. Znaleźliśmy sobie pusty przedział i usiedliśmy wygodnie. Po jakimś czasie doszło do nas kilka osób i okazało się, że zajęliśmy kogoś przedział. Było dużo ludzi i postanowiliśmy się przesiąść do innego. Tamten był pusty. Położyliśmy swe bagaże i poszliśmy spać. Później do nas dosiadły dwie starsze kobiety. My się obudziliśmy i pogadaliśmy chwilę po czym po chwili znowu się położyliśmy. Spaliśmy jakieś 3 godziny. Bylismy dopiero w Warszawie. Aha zapomniałem dodać, że ten pociąg nie jechał do Tczewa tylko do Malborka. Czekały nas dwie przesiadki. No i już się nic ciekawego nie działo, to gdy dojechaliśmy do Malborka, to poszliśmy kupić bilety do Tczewa. A tam kolejka tak długa jak w sklepach z tanią odzieżą. W międzyczasie orientowaliśmy się o której godzinie jedzie nasz pociąg i wydawało nam się, że jedzie za 3 minuty. My biegiem dochodziliśmy (biegiem dochodziliśmy???) do pociągu, a później okazało się, że jedzie za jakieś pół godziny. Zmiany planów odjazdów pociągów są spowodowane remontami torów. No i gdy odetchnęliśmy z ulgą, to poszliśmy czekać na naszą kolejkę i kupiliśmy bilety. Warto tutaj podkreślić, że dużo fajnych lasek się kręciło po Malborku. Było na czym zawiesić oko. Po chwili poszliśmy do pociągu, bo już za około 5 minut miał wyjeżdżać i poszliśmy. Wsiedliśmy do pociągu i czekaliśmy. No i pociąg wyruszył. Usiedlśmy koło jakiejś kobiety i ja pytałem ile km jest do z Malborka do Tczewa. A kobieta powiedziała, że 40. No i sobie siedzieliśmy dalej. Zmęczenie też dało o sobie znać. Kimnęliśmy się na chwilę. I pociąg dojeżdżał do Tczewa. Gdy byliśmy już w Tczewie, to orientowaliśmy się o której jedzie do Bytoni. Okazało się, że musimy trochę ponad godzinę poczekać. Czekaliśmy sobie i jedliśmy nasze resztki jedzenia. Jeśli chodzi o kase to zostało nam zaledwie 14zł 30gr więc budżet był wyliczony wręcz idealnie. Usiedliśmy gdzieś sobie i czekaliśmy. Oczywiście bilety też kupiliśmy. No i gdy już minął ten czas, to wsiedliśmy do pociągu, który nas zawiózł do Bytoni. Są chwile dla których warto się poświęcić. Warto zaryzykować swoje oszczędności. Swój czas, który na koncertach zawsze jest dobrze wykorzystany. A przecież ile można się na koncertach nauczyć. Ile ludzi można poznać. I mogę twardo powiedzieć, że gdyby było więcej kasy to bym nawet do Ameryki jechał na takie koncerty jak ten. Przeżycie wspaniałe. Można się poczuć jakby na scenie grał ktoś, komu zależy na publiczności i taki właśnie jest Down. Down! Down!! Down!!!

To był zdecydowanie najlepszy koncert na jakim byłem. Wart każdej złotówki. Każdego kilometra. Tak jak napisałeś Czępa, za Downem to można jechać na drugi koniec świata. Poczuć taką moc na swojej skórze to niezapomniane przeżycie. Nic bym nie zmienił. Wszystko było tak jak miało być. Dzięki panowie za ten wspaniały koncert. Do zobaczenia za rok. The power of the riff compels me!!! I na koniec jeszcze wszyscy razem: Everybody Down! Yeahhhhhhhhh!!!

4 komentarze :

  1. omg! ile informacji w tak krótkiej notatcexD same ewenementy w tym krakowie-żule, nietypowi kelnerzy, koles z zepsutymi butami itp itd-ciekawie ciekawie ; D

    pe.es. milo ze bluza sie przydala;pp

    OdpowiedzUsuń
  2. Ah ta cała nasza Gosia SW4. Wszystko widzi.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ah ta cała nasza SW4 Gosia.
    Bluza nie dość że szpanerska to jeszcze pożyteczna!

    OdpowiedzUsuń
  4. Hmmm to pewnie sie widzilismy na tym dworcu. Ja w samym rekawku megi i kumpel blond. 5h spania przy wejsciu do skleu. Tez rozmawialismy z ekipa z wroclawia, koles rudy, sepulutra, wstawiony ;d piekne

    OdpowiedzUsuń

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets